Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

CZĘŚĆ II

Poprawił się na krzesełku. Ciepło ciała Ruariego było przyjemne, ale mieszało mu w głowie. Ten jednak oparł się łokciem o kontuar, obracając się w całości w kierunku Raysa. Małżeństwo świdrowało go czujnym spojrzeniem.

– To... przed czym się chowasz? – głos Rory'ego był łagodny. Dawał mu czas na wymyślenie wymówki, najwygodniejszej półprawdy.

Mięśnie Graysona napięły się niemal do granic bólu. Uniósł dłoń, w namyśle przesunął po irytująco gładkich policzkach. Miał twardą szczękę, ścięgna intensywnie pracowały pod jego palcami.

Przez kilka krótkich, bolesnych chwil mierzyli się wzrokiem. Ich oczy były w podobnym kolorze. Ruari jednak nie miał go tak bezdusznego jak on – co niby zapewniło Graysonowi rolę w Zrodzonym. Tęczówki Rory'ego można było odróżnić od źrenic, u niego nie było to możliwe. Mężczyzna wytrzymał to jednak, a wręcz zachęcał do dłuższego kontaktu.

Rays odetchnął i pierwszy odwrócił wzrok. Czysty, miętowy blat lady nie był niestety tak interesujący.

– Paparazzi – odmruknął w końcu.

– A to ci niespodzianka – sarknęła Ari. Lekkim krokiem skierowała się do kuchni ze zebranymi naczyniami. Coś gruchnęło, ale krzyknęła że nic jej nie jest. Rory położył mu rękę na przedramieniu, zatrzymując go w miejscu.

– Siedź, ona morduje średnio jedno naczynie na dwa dni – roześmiał się cicho.

– Ej, tylko narzekasz zamiast myć je za mnie! – obruszyła się. Kąciki jej ust drżały, przez co Rays domyślił się, że to ich zwyczajowa przepychanka. – Kochaniutki, nigdy nie żeń się z kimś, kto wytyka błędy, zamiast pomóc ci ich nie popełniać.

Rory roześmiał się pełną piersią. Głowę odrzucił nieznacznie do tyłu, dłoń przyłożył do klatki piersiowej i w lampach błysnęło złoto jego obrączki. Czarne loczki na jego głowie podskoczyły. Nie miał długich włosów, ale wystarczające, żeby miło byłoby za nie pociągnąć.

– Czym bym cię dręczył, jak nie tym? – zapytał z czułością.

Ari zaperzyła się, wydymając przy tym wargi.

– Bylibyśmy wtedy dalej od bankructwa niż bliżej – westchnęła i szybko zorientowała się, że to równie zły temat. – Ale tak już bywa. To, piękny nieznajomy, chcesz jeszcze ciastko? Na koszt firmy, na to również nie mamy koncesji.

Rays trochę zbladł.

– Takie niedobre?

– Zbyt zakazane, żeby udzielili nam pozwolenia na grzeszenie – wyszczerzyła się. – Chyba, że masz alergię na orzechy, to może być problem.

Grayson pospiesznie pokręcił głową, przed oczami tańczyły mu tuziny możliwości na ciasto z zawartością orzechów. Był pełny do granic możliwości, ale na kawałeczek...

Uśmiechnął się miło do nich i niezręcznie uniósł dłoń.

– W sumie nie przedstawiłem się. Jestem Grayson Ciel. Gram w takim tam serialu – powiedział, po czym chrząknął zakłopotany.

Cichy śmiech Ari przyciągnął jego wzrok ku niej.

– My, Graysonie Ciel, grający w takim tam serialu, nie żyjemy pod kamieniem, ale miło nam – zawołała śpiewnie, obijając tortownicą o blat pod ścianą. – Jasny chuj...

– Ari – Rory uniósł wzrok do jaskrawego sufitu. – Wolałbym, żebyś zaczęła się na niego ślinić. To ciasto jest za dobre, żeby znalazło się na każdej powierzchni.

Rzuciła mu ostre spojrzenie.

– Wiesz, gdzie ci je zaraz wsadzę?

Uśmiech Ruariego zmienił się w bardziej drapieżny, nawet Graysona przeszedł lekki dreszcz.

– Oj, kotku, ty... – krzesło skrzypnęło pod Raysem i Rory speszył się, ku wielkiej żałości Graysona. Obserwowanie i słuchanie małżeństwa było jednocześnie pocieszne i pochłaniające. Na co komu telewizja, jak można patrzeć się na ich dwójkę? – Zaraz przepłoszysz nam klienta.

– Ale z ciebie bęcwał – roześmiała się i skinęła głową na zaplecze. – Śmigaj zrobić kawę, przyda nam się.

Rory mrugnął do Graysona i potruchtał wykonać polecenie. Dziwne ciepło rozlało się po piersi Raysa. To było takie... kurwa, nie chciał nawet tego nazywać, ale udało mu się odetchnąć. Brał wdech za wydechem i żaden nie sprawiał mu dyskomfortu. Tak, może trochę kuło go w sercu, z tego jak szczęśliwi się wydawali, pomimo wyraźnych trosk. Jak otwarci i mili byli w jego kierunku. I może był naiwny, dawał się nabierać na słodką gadkę, ale naprawdę nie wyczuwał u nich żadnych intencji. Może było na to za wcześnie, ale miał ogromną nadzieję, że to nigdy się nie zmieni.

Tarta orzechowa oraz mocna kawa okazały się tak wyborne, jak przekomarzająca się dwójka właścicieli.

Grayson oblizał w namyśle łyżeczkę, patrząc na wdzięczny łuk szyi Ari. Wzrok opadł mu na plakietkę i nazwę knajpy.

– Co was podkusiło, żeby tak nazywać swój interes?

Arietta zamarła z lekko wysuniętym językiem i łyżeczką opartą o niego. Szybko spuściła wzrok i załadowała ciasto do buzi. Udawała potwornie zajętą przeżuwaniem, chociaż miękki biszkopt pewnie dawno rozpuścił się w jej ustach. Rays mógł się mylić, ale chyba się zaczerwieniła.

Rory wykorzystał to, żeby wyszczerzyć się czarcio.

– Założyła się z moją matką o najzwyklejszą pierdołę i przegrała. Kocham tę kobietę, ale ma najbardziej pierdolnięte pomysły. A dzięki najmilszej memu sercu Ari matka mogła nazwać to wszystko – zakręcił ręką kółko dla podkreślenia.

Arietta rzuciła mu krzywe spojrzenie.

– Miałeś wystarczająco dużo czasu, żeby zabrać nam tamten bimber. Albo mnie do domu. Albo ją do piwnicy – odparła suchym tonem.

Grayson parsknął pod nosem.

– Wstrząsające. Jak mogłaś przegrać?

Tym razem Ari zarumieniła się z pełną mocą – od policzków aż po dekolt.

– Pomyliłam striptizera z prawdziwym policjantem na służbie – odchrząknęła w dłoń. – Niezbyt spodobało mu się mówienie, co mogę zrobić mu z jego pałką.

Grayson bezwstydnie zarechotał.

– Dobra, nie chce wiedzieć, jak miała się skończyć ta historia, skoro przegrałaś – gdy w końcu się uspokoił pojednawczo uniósł dłonie. Ari na to prychnęła. – Teściowa mogła jednak odpuścić.

Arietta posłała mu zakłopotany uśmiech.

– Ten buldożer prędzej rozjechałby naszą knajpę, niż odpuścił – roześmiała się. – Ale finalnie nazwa dziwnie się przyjęła. Uwierz, hipsterzy to nasza główna nisza sprzedażowa. Kochamy hipsterów.

– Mama kochała ich najmocniej – Rory mruknął miękko. – Zawsze kupowali jej czapki. A jesteśmy w LA.

Grayson potrząsnął głową, czuł napięcie całej twarzy od tego ciągłego uśmiechania się. Poczuł jednak małe pęknięcie w tej fasadzie radości.

– Kochała? – łagodnie zauważył czas przeszły.

Rory uśmiechnął się tylko półgębkiem, oczy mu przygasły.

– Trzy lata temu zmarła na raka – przyznał smutno. Nie była to jednak rozpacz, która wzbudziłaby panikę w Graysonie. Ruari cierpiał w dostojny sposób, przepełniony akceptacją straty i równoczesną tęsknotą.

Nie mógł się powstrzymać, jego dłoń nie wiedzieć kiedy znalazła się na jego karku. Ścisnął go w pocieszycielskim geście.

– Przykro mi – szepnął szczerze.

Rzadko kiedy mówił ludziom szczere słowa. Najchętniej kłamał lub używał półsłówek, które ratowały mu tyłek. Oni ponownie wzbudzali w nim coś nowego. Ich spojrzenia się starły i Rays zamarł oszołomiony. Prędko zakłopotał się, zabrał spiesznie dłoń. Opuszki palców parzyły go od ciepła skóry Rory'ego.

Ari mierzyła go ciekawskim spojrzeniem, wodząc kciukiem po krawędzi talerzyka. Oblizała w namyśle usta, ale cokolwiek chciała powiedzieć przerwał jej dzwonek do drzwi.

Do knajpy wpadł jak huragan młody chłopak. Oddychał głęboko, oglądając się przez ramię w stronę uliczki. Ubrany był od stóp do głów w czerń, włosy za to pofarbowane miał na biało. Za wisiorek służyło mu coś na kształt sznura koralików przeplecionego bandaną. Kilka ogromnych pryszczy pojawiło się z boku jego smukłej twarzy.

– Hej, ludziska, znów jakieś świecidełko w okolicy? Tyle pstrykaczy nie widziałem od zeszłego tygodnia i Chrisa... – gwałtownie przerwał paplaninę i zamarł z torbą dostawczą w pół drogi przez głowę. – O jasny chuj!

Rory chrząknął niezadowolony.

– Dandy – mruknął ostrzegawczo. – To klient, pamiętaj. Co się dzieje na ulicy?

– Pstrykacze? – Grayson wymamrotał, czuł ze jaja mu spotniały z nagłego przerażenia. Ta uliczka była ślepa, jedyne wyjście wiodło przez... Przełknął ciężko, zobaczywszy spojrzenia, które wymieniło między sobą małżeństwo.

– Taa – chłopak trochę oprzytomniał i żwawo ściągnął torbę. Ruszył za kontuar, omijając Raysa jak najszerszym łukiem. Rozbawiłoby go to, gdyby nie był tak przestraszony. – Co najmniej dyszka paparazzich.

Przymknął powieki, próbując powstrzymać wszystkie reakcje, które mogłyby się z niego wyrwać. Po chwili na bezdechu zorientował się, że poczuł się ponownie diabelsko zmęczony. Jego ramiona opadły na samą myśl, co będzie musiał przeżyć z taką małą gromadką.

Mógł zadzwonić do agenta, powinien powiadomić odwołanych na dziś ochroniarzy. Ale nie miał już kurwa siły.

Najchętniej rzuciłby się na główkę w zbiorowisko poza Kanapkarzem. Pozwoliłby się pożreć w całości. Przeżuliby go i połknęli, nie wypluwając ani jednej kosteczki.

– To ślepa uliczka – powiedział Rory przepraszająco. – Tylne wyjście również... Masz do kogo zadzwonić?

Grayson roześmiał się, ale nie był to zbyt wesoły dźwięk. Wyprostował długie nogi, niechętnie wstając z twardego krzesełka.

– Nie – uciął krótko. – Po prostu przez to przebrnę.

I brzmiał przy tym na tak ponurego, jak się czuł.

– Albo możesz przekimać się u nas – Ari zasugerowała cicho. – Mamy schody prowadzące do mieszkania w kuchni. Cóż, mieszkanie nie jest za duże, ale to chyba lepsze niż starcie z hordą paparazzich?

Zamarł z bezużytecznymi okularami przeciwsłonecznymi w dłoniach. Jego usta mimowolnie się otwarły, ale nie wydostał się spomiędzy nich żaden dźwięk. Pospiesznie spojrzał na Rory'ego, szukając w nim jakiegokolwiek sprzeciwu. Mężczyzna jednak wyglądał na rozluźnionego, jakby długo z żoną omawiał jej spieszną propozycję.

Uśmiech miał zachęcający, a wzrok przyjacielski.

– Wolałbym naszą niewygodną kanapę, niż zdjęcia z rukolą pomiędzy zębami – zaoponował unosząc wysoko dłonie. – Ale hej, to twoja decyzja. Jeśli nie chcesz przekimać się z maluczkimi...

Grayson przewrócił oczami.

– Słowo daje – sarknął – robicie wszystko, żeby ludzie do was nie walili tłumami, prawda?

Arietta roześmiała się.

– Gdzie tam, wciąż przyciąga ich nasz magnetyzm.

Kłócenie się w tej materii było bezcelowe, ponieważ oni naprawdę przyciągnęliby nawet umarłego. Zgodził się więc, bo wybór był dziecinnie prosty. Niech sobie będą seryjnymi mordercami, niech przystroją jego zwłoki ozdobami świątecznymi, gdy w grudniu będzie im służyć za choinkę. Wszystko jest lepsze od starcia z pstrykaczami, jak to ujął Dandy.

Kobieta zachęcająco uniosła część lady i wskazała dłonią na drzwi od kuchni.

– To zapraszam.

Podążył za nią, wierny sługa.

Klucze zagrzechotały, kiedy Ari mocnym gestem przekręciła ten właściwy i lekko z bara popchnęła drzwi, żeby się otworzyły. Grayson skrzywił usta z niechęcią, przerażały go scenariusze tworzące mu się w głowie. Drzwi może się zacinały, ale jednocześnie nie mógł pozbyć się z umysłu obrazu, w którym ktoś po prostu mocno w nie kopie, zamek ustępuje i nic nie ochroniłoby samej Arietty...

– Witaj w posiadłości Lynche'ów! – zawołała, rzucając grzechoczący pęk na stoliczek przy wejściu. Zzuła buty i skierowała się w stronę małego aneksu kuchennego.

Z prędkością światła zaczęła pokazywać mu wiele pierdół, które raczej mu się do jutra nie przydadzą. Rory miał jeszcze przez trzy godziny pracować z Dandym, zamkną dziś wcześniej. Ari stwierdziła, że przyda jej się odrobina odpoczynku.

Pokazała mu małą, schludną łazienkę i kolorową sypialnię. Mieszkanie faktycznie nie było największe, ale nie miał żadnego powodu do narzekań. Mały salon łączył się z otwartą kuchnią, do łazienki wchodziło się przez sypialnie. Oto cały ich przybytek. Graysona trochę zasmucił fakt, że tacy ludzie mieli tak niewiele... ale z drugiej strony kim był, żeby oceniać to wszystko?

Zakłopotany przesunął dłonią po włosach.

– Mógłbym wziąć prysznic? Muszę ochłonąć – zapytał z trochę nieśmiałym uśmiechem.

Dłoń Ari spoczęła na jego bicepsie, jej mocne palce ścisnęły go w pocieszającym geście. Ciepła ręka wywołała w nim taką burzę emocji, że teraz podwójnie musiał ochłonąć. Stała tak blisko niego, że mógł zobaczyć każdą plamkę koloru w jej oczach. Oddech ugrzązł mu w gardle. Myśli zakręciły się w okół najgorszego kierunku z możliwych.

Zamarła na sekundę, ale odzyskała rezon szybciej niż on. Drobny uśmiech uniósł kąciki jej ust i skinęła głową w kierunku sypialni.

– Czuj się jak u siebie. Dam ci spodenki i koszulkę Rory'ego, powinny w miarę pasować – kojący ton jej głosu zadział na niego jak balsam. – Serio, czuj się swobodnie i nie śpiesz się. To chyba szalony dzień.

Roześmiał się na wpół ponuro.

– Nawet nie masz pojęcia... – westchnął, jego napięte barki opadły bezwiednie. – Nawet jak zamordujesz mnie kostką mydła, to i tak dziękuję.

Ari spojrzała na niego dziwnie.

– Zatem jej nie upuszczaj, a jak już, to się po nią nie schylaj – zasugerowała słodko i poklepała go po policzku.

Śmiał się nawet kiedy pierwsze lodowate kropelki wody uderzyły w jego rozgrzane, zbyt chętne do zgięcia w pół, ciało.

Znalazł się w totalnie surrealistycznej sytuacji, ale jakoś nie miał ochoty się z niej wygrzebywać. Niczym kompletny idiota wpakował się pomiędzy Ari oraz Rory'ego, chcąc więcej. Było to głupie, przyznawał się przed samym sobą. On tylko z nimi jadł, rozmawiał.

Śmiał się i robił to szczerze.

Ostatnio ciężko było mu spamiętać twarze ludzi, którzy się wokół niego kręcili. Tyle ich wszędzie, że czasem nie widział w sensu w łączeniu ich z poprawnymi imionami. Każdy w jakimś sensie stawał się wyłącznie anonimem. Anonimowi ludzie nie musieli mieć przeszłości, poczucia humoru czy honoru – wszyscy cechowali się nieujarzmioną potrzebą posiadania. A to kawałka Graysona, a to jego sławy, albo pieniędzy, które za sobą niósł.

Każdy chciał coś na nim lub na jego koneksjach ugrać. Bezinteresowna potrzeba poznania Raysa jako osoby nie liczyła się dla nikogo od bardzo długiego czasu. W gruncie rzeczy od dziesięciu lat nie poznał jakiejkolwiek w pełni szczerej osoby. Stawało się to już kurewsko męczące. Ta pustka drążyła w nim ciemne, zimne tunele. Ciągnęły się one przez kilometry pustych dni. Wszystkie próbował wypełnić seksem, bo seks to jakiś rodzaj bliskości, której łaknął jak każdy inny człowiek.

Łaknął i Ruariego. I Arietty. Ich życia, może nie najłatwiejszego, ale wypełnionego ich obecnością. Mieli siebie, żeby walczyć z każdymi przeciwnościami – nawet kiedy sami sobie nimi byli.

Grayson zakręcił kurki po czym dłońmi starł chłodne krople wody z twarzy. Boże, robił się potwornie rozrzewniony, nie mógł już słuchać własnych myśli.

Tak, pieprzyłby się z nimi nawet na podłodze Kanapkarza, a jednocześnie ta pusta przestrzeń w jego piersi sugerowała...

Potrząsnął głową, pospiesznie wychodząc z prysznica. Okręcił świeży ręcznik wokół bioder, palce stóp zanurzył w miękkim dywaniku przed lustrem. Nie mógł patrzeć na swoje dziwnie smętne oczy. Na klapie sedesu zauważył schludnie złożone ubrania. Tak pogrążył się w myślach, że nawet nie słyszał, jak Ari weszła do łazienki. Ubrał się prędko i ruszył w kierunku stłumionego dźwięku telewizora.

Arietta powitała go uśmiechem, kolejną butelką piwa i wielką michą popcornu. Wyszczerzył się do niej w uśmiechu, kiedy podsunęła mu pod nos jedno oraz drugie. Był pełny po jedzeniu w Kanapkarzu, ale mimowolnie sięgnął po popcorn. Zamruczał, zlizując z palców maślaną sól.

Przez chwilę patrzyła na jego język, lekko owinięty wokół opuszków. Miał ochotę wsunąć je głębiej, ale zmitygował się. Kuszenie czy niewinny flirt nie były w porządku, skoro nie było tutaj Rory'ego. Ari chyba czytając jego myśli uśmiechnęła się nieśmiało i obróciła w kierunku ekranu.

Puściła film zupełnie mu nieznany, nie kojarzył ani jednego aktora. Było to dziwnie pocieszające, że wybrała kino tak mocno niszowe, że nawet rodzice grających tam ludzi pewnie ich nie poznawali. Grayson zatopił się głębiej w kanapie, Ari wkrótce rozluźniła się tuż przy nim. W przyjemniej ciszy wypili piwo, zjedli połowę popcornu i po prostu zasnęli jedno wsparte na drugim.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro