CZĘŚĆ I
Zamaskowani... a może załadowani? Najnowszy skandal gwiazdy kultowego serialu Zrodzony Złem! [zobacz zdjęcia]
Jednego możemy być pewni – Grayson Ciel nie zawodzi! Odkąd zaczął błyszczeć wśród małych, gwiazdorskich diamentów, wciąż na nowo zadziwia nas swoimi wyskokami.
Przystojny, trzydziestosześcioletni Ciel zdobył serca widzek (widzów także, nie ukrywajmy!) swoją rolą w Zrodzony Złem. Wówczas trzydziestoletni, aspirujący do Emmy aktor był wzorem cnót wszelkich, ale Hollywood nawet takiego mnicha potrafi sprowadzić na złą stronę.
W ostatnim półroczu było o nim trochę cicho. Aż zadaliśmy sobie pytanie – czyżby się udało? Czyżby w końcu komuś udało się ujeździć tego ogiera? Grayson na szczęście nas zawiódł!
[zobacz zdjęcie]
Sobotnia impreza w szykownym La Mariviella okazała się nie lada sex-party dla Ciela. Wewnętrzny informator, któremu soczyście dziękujemy, podesłał niesamowite fotografie. Aż redakcja nam płonie!
Kto by pomyślał, że Ciel będzie fanem nie tyle trójkątów, ale także i męskich...
– Dobra, starczy! – Grayson Ciel ryknął, rzucając poduchą w roześmianego Rory'ego. Mężczyzna śmiał się już na tyle mocno, że nie przejął się dość silnym ciosem. Arietta zabrała mu z rąk tablet, przesuwając palcami po krótkich włosach męża.
Rays jęknął z rezygnacją, odrzucając głowę na oparcie fotela. Miał ochotę zarzucić sobie na szyję pasek szlafroka, żeby ukrócić swoje męki.
– Ari, błagam... – mruknął ku niej prosząco.
Błysnęła elfim uśmiechem, sadowiąc się na jego kolanach. Przyciągany grawitacją kobiety od razu objął ją ramionami w pasie, a usta przycisnął do dudniącego pulsu na szyi.
– Rory ma racje, to cudowne – roześmiała się, prędko przeskakując wzrokiem od akapitu do akapitu. – Och, użyli nawet emotek płomienia. I śliniąca się twarz! – Pisnęła niezadowolona, kiedy Grayson połaskotał ją w bok. Mocno wbiła mu łokieć w pierś, przez co chrząknął ze sprzeciwem. Niefrasobliwość na jej twarzy szybko zniknęła. Zaczęła przyglądać się uważnie zdjęciom. Mała zmarszczka pojawiła się pomiędzy jej gęstymi, ciemnoblond brwiami. – Jakim cudem oni po tym cię rozpoznali?
Śmiech Rory'ego przeszedł w westchnienie. Pochylił się do przodu na kanapie, składając łokcie na kolanach. Z rozbawienia szybko przeszedł ku zmartwieniu. Rays miał ochotę scałować w zapomnienie ten markotny wyraz twarzy.
– Nie miał maski, a byliśmy podchmieleni – podpowiedział, strzelając kłykciami. – Pewnie ten cały informator zrobił zdjęcia, bo miał na to ochotę i obserwował korytarz z nadzieją, że zejdziemy na salę.
Arietta jęknęła. Trochę zbyt gwałtownie uderzyła tabletem o uda. Nawet nie przejęła się, gdy sprzęt odbił się od jej ciała i spadł na puchaty dywan.
– To moja wina, przepraszam – szepnęła, obejmując kark Graysona ramionami. Ten jednak wywrócił oczami, gładząc uspokajająco napięte plecy kobiety.
– Nie mieliśmy wody, tobie zrobiło się słabo, nie ma za co przepraszać Ari – wymruczał w jej włosy. Pocałował ucho Arietty i zapatrzył się na zatroskanego Rory'ego. – Paparazzi zobaczą wszystko, zwłaszcza u mnie. To ja powinienem przepraszać, że was w to wszystko wciągnąłem.
Rory uniósł oczy do góry, niemo modląc się o wsparcie w tym impasie wspólnego poczucia winy.
– Stary, wyciągnąłeś nas z równie wielkiego dołka, w którym sam byłeś. Oboje weszliśmy w ten świat świadomie.
– I bez cienia żalu – Ari szepnęła, patrząc w jego roziskrzone, błękitne oczy. Po kilku chwilach uśmiechnął się i pochylił, by ją pocałować. Gdy odpowiednio brakowało im tchu, podniósł się żeby przenieść ich na kanapę. A potem przestał oddychać z Rorym na kilka słodkich chwil.
Tak, tamta ucieczka w ich sidła była warta wszystkiego.
*
Siedem miesięcy wcześniej,
zachodnie LA
Paparazzi podążali za światłem fleszy, pragnąc uchwycić nawet najniklejszy błysk skandalu. Nie była do dla niego żadna nowość. Z tego dreszczyku pogoni wyleczył się w trzecim roku kariery. Wszystko, co nastąpiło przed, po i pomiędzy zmazywało się w niewyraźną plamę.
Grayson Ciel dawał plamę nieustannie. Przypominały mu o tym nagłówki gazet, połajanki agenta i srogie grzmienie zarządu, gdy w jakikolwiek sposób mógł zagrozić chwale Zrodzonego Złem. Ale tego pieprzonego hitu nic nie mogło zrzucić z piedestału – próbował nawet Ameroci Gaullon ze świeżym pomysłem w Faunie... Oni wszyscy dziwnym trafem polegli naprzeciwko Zrodzonemu.
Ironia była taka, że w tym momencie życia oddałby wszystko, żeby Ameroci zgarnął całą jego sławę. Choć jeszcze cztery lata temu własnoręcznie pomógłby mu udławić się jego kutasem. Lub silikonową wersją XXL.
Ameroci jednak ani go nie pobił, ani nawet w najmniejszym stopniu nie musnął. Tak, tak, zdobył sobie tam jakieś pierdołowate nagrody, ale to wciąż było za mało. Grayson potrzebował o wiele więcej. Stąd wszelkiego typu nagłówki co robił, w co włożył i w co chciał, ale mu przeszkodzono. Miał rewelacyjną okazję zejść w spokojne rejony Velvet Taupe, ale... nie tylko kutasa w spodniach ciężko było mu utrzymać. Zraził do siebie parę założycielską w przeciągu piętnastu kwalifikacyjnych sekund.
Sekund.
To dopiero niechlubny rekord.
Sprowadził go natomiast do coraz to pechowszych sytuacji. To, co było pewne w Graysonie, to jego poniekąd naiwność. Hollywood powinno już dawno go z tego wyleczyć, ale jednocześnie był tak kochliwy, że po prostu ślepł na wszelkie czerwone flagi. Tak oto skakał z jednego kwiatka, w coraz to szkodliwsze rosiczki. W końcu da się pożreć w całości, zostanie po nim tylko odwłok w jakiejś parszywej alejce i odległe echo pożegnalnych łkań fanów.
Nie tylko z miłości robił głupie rzeczy – głód powodował to samo.
Niemal zeżarł hot–doga trzymanego przez postawnego dziadka. Kupował żarcie dla siebie i pięciorga wnucząt. Grayson nie mógł tyle czekać. Każdego innego miesiąca dałby radę, ale po ciężkim tygodniu na planie, do tego rozkład treningowy do Zrodzonego stał się wręcz koszmarem... pchnięto Ciela do granic zdrowego rozsądku.
Usłyszał migawkę, albo własne halucynacje, gdy dziwnym trafem zaczynał się pochylać nad polaną musztardą i posypaną prażoną cebulką parówą. Bogowie filmowi, jak ta parówa pachniała – obietnica orgazmu i bolesnych doznań za kilka godzin.
Grayson zatrzymał się i obejrzał w prawo, ponad głową szczerbatego dzieciaka. Zapachowe halucynacje miały racje, w jego kierunku przez ulicę zmierzał paparazzi. Wielki Ciel przyłapany z nosem w parówie. Ha, takiego nagłówka dawno nie widzieli.
Jako że był rozsądnym, dorosłym człowiekiem... zaczął biec w dół ulicy.
Zorientował się jakim brakiem rozgarnięcia się wykazał, gdy skręcił w nieznaną alejkę. Sapał gorzej niż dziewięćdziesięcioletni mężczyzna z amputowaną nogą. Kręciło mu się w głowie, przed oczami świat się mroczył. Naprawdę przesadzał z treningami. Wyszedłby na durnia, gdyby okazało się, że to tylko Patricio się z nim droczył. Był jedynym paparazzi z którym Rays miał umowę – zawsze rzucał mu kąski siebie w dogodnym momencie. Czasem zdarzało się, że Ricio dla żartów go próbował przydybać, ale kończyło się na wspólnym piwie. Tak, był okrutny i zawzięty, ale nigdy nie przekraczał moralnej linii, którą sobie wyznaczył. Raz znalazł Graysona na takim dnie, że do końca życia mógłby już nie pstryknąć migawką... ale zamiast to, podał mu dłoń.
Grayson oparł się o szorstki mur. Granatowa koszulka nieprzyjemnie lepiła mu się do ciała, pot perlił się nad górną wargą i na wielu miejscach jego ciała. W nosie go swędziało od dziwnej mieszaniny zapachów – świeżo oddany mocz łączył się z dziwnie apetycznym aromatem... chrupkiego chleba z sosami?
Przetarł grzbietem dłoni jedno oko, gdy uniósł do góry wzrok i napis rozmył mu się przed oczami.
A, nie, dobrze widział. Kiszony Kanapkarz. Neon najwyraźniej był dziwnym wysrywem mało udanego grafika, ponieważ kiszony łudząco podobny był do kuszony. I miałoby to sens, gdyby neon nie miał dawno za sobą czasów świetności, aktualnie wyświecając coś na kształt kanapiarza.
Może to meblowy, a nie przyuliczna knajpka z kanapkami.
Grayson zapewne nie ruszyłby się o krok, gdyby nie pisk opon. Ktokolwiek wykonał gwałtowny manewr, Rays nie chciał pokazać swojej twarzy, zwłaszcza że zapodział baseballówkę, a okulary mało pomagały. Prędko skoczył w kierunku Kiszonki i zatrzasnął za sobą drzwi z hukiem. Westchnął z rozkoszy, chociaż tyle że w ponurym wnętrzu kanapkarni na pełnych obrotach działała klima.
Kobieta stojąca za ladą patrzyła na Graysona równie zdumiona, co on na nią. Przez chwilę poczuł przerażenie, ale po tylu latach mógł rozpoznać oznaki szału. Ta przepiękna istota w fartuchu utytłanym czymkolwiek kładli do kanapek była najwyraźniej oszołomiona klientem.
Szybko odzyskała rezon i posłała mu promienny uśmiech. Dzięki temu wytrąciła z głowy Raysa kilka cennych, szarych komórek działających sekundy temu w miarę sprawnie.
– Jedzonko? – zapytał, bo tak zachowują się wielcy, kasowi aktorzy.
– Bez dwóch zdań – odparła, już trochę mniej entuzjastycznie, lecz zdecydowanie na szczycie profesjonalności.
Grayson poczuł, że się zaczerwienił. Roześmiał się w dłoń, próbując zamaskować to kaszlnięciem.
– No tak, chyba za długo się bez niego obchodziłem, wybacz skarbie – gładko wszedł w rolę uroczego czarusia. Kobieta wyłącznie uniosła na to brew. Dłonie nonszalancko oparła o kontuar, lekko pochyliła się do przodu dzięki czemu błysnęła plakieta z jej imieniem. Kuszony pieśnią korniszonów, szarpanej wołowiny i ust, wygiętych tylko nieznacznie kpiąco, podszedł do przodu. Z ulgą przysiadł przy ladzie. – Arietta. Niespotykane.
Uniosła spojrzenie do nieba. Kosmyk włosów o kolorze wypłowiałego błękitu opadł jej na brew. Potarł palcami o siebie, walcząc z pokusą odsunięcia pukla za jej ucho.
– Było gorsze, to skrócona wersja.
– Jakim cudem? – wymamrotał, ale skrzywił się zauważając, że po prostu sobie z niego kpi. – Nie ma co, pierwszorzędna obsługa klienta.
– Bo tu straszne tłumy, nie mam czasu na baranów – westchnęła z głębi piersi.
– Oj, wydaje mi się, że pusty nie jest wyłącznie mój żołądek – sarknął, na co roześmiała się, zasłaniając dłonią usta. Niemal chabrowe oczy Arietty błyszczały figlarnie. Jej głowa obróciła się w bok, gdy dwuskrzydłowe drzwi kuchenne otworzyły się z miękkim skrzypnięciem.
– Wszystko w porządku, kochanie?
Grayson zaklął w duchu, tak atrakcyjne małżeństwa powinny być zakazane. Mężczyzna, który stanął u boku Arietty, był chyba równie wysoki co Rays, ale znacznie szczuplejszy. Smukły, poprawił się w myślach. Grayson musiał budować masę mięśniową dla planu zdjęciowego, ale ten facet wyglądał na równie silnego. Nieznajomy miał wywinięte rękawy granatowej koszuli, obnażające mocne, żylaste przedramiona.
Z trudem oderwał się od myśli, jak pięknie musiała się prezentować ta opalona skóra, wokół której owinięte były kosmyki włosów Ari...
Rays westchnął sam na siebie – z jedzenia na pieprzenie. Dwie rzeczy, dzięki którym wpadał w kłopoty nawet podczas niedzielnej mszy. Na które nigdy nie uczęszczał, ale jego surowy ojciec nie musiał o tym wiedzieć.
Choć w grobie usłyszał już pewnie to i owo na temat syna.
Ari pocałowała męża w policzek, ale spojrzenia nie odrywała od Graysona.
– Zabawny klient – odmruknęła, jakby wyjaśniała tym całą egzystencję Raysa. Może miała rację.
Mąż uniósł brew, taksując go spojrzeniem.
– Co możemy dla pana zrobić? – zapytał. Dać mi popatrzeć jego myśli jęknęły wygłodniałe.
Grayson z trudem przełknął ślinę, nagle zaschło mu w gardle.
– Ja... tak, prosiłbym o największą kanapkę, z dużą ilością dodatków i... – Ari nabijała zamówienie, z każdym słowem unosiła brwi coraz wyżej. Wymieniła prędkie spojrzenie z mężem i dzielnie na koniec podsumowała. Jej oczy błyszczały niebezpiecznie na granicy niepokoju.
Dłoń jej zadrżała, gdy podał kartę. Nie miał przy sobie gotówki, nawet o niej nie pomyślał. – O, szlag, przyjmujecie karty?
Mężczyzna zamarł z pieczywem w ręku, ale jego lekki śmiech przeszedł w długie gwizdnięcie, zobaczywszy co trzyma Ari.
– Nie obraź się, stary, ale co bogacz tutaj robi? – zakręcił młynka bagietką. Nie brzmiał na zakłopotanego wyraźną różnicą statusową, był zwyczajnie... zaskoczony. Mimo to Grayson poczuł irytację.
– Chcę po prostu zjeść w spokoju, szybko i smacznie. Gdzie nikt nie patrzy mi na ręce i nie chce zrobić zdjęcia moim licówkom, jak wpycham sobie coś do gardła. Jasne?
Kąciki ust mężczyzny zadrżały, ale postarał się w miarę umiejętny sposób zachować powagę, gdy przytakiwał. Widać, że nadałby się do świata aktorskiego – ale jak niemal każda osoba pracująca z klientem. Nikt, tak jak oni, nie opanował do perfekcji naturalnie uprzejmego wyrazu twarzy.
Ari łagodnym ruchem podsunęła mu pod rękę kartę. Zachowywała się aż za ostrożnie, Grayson poczuł zakłopotanie. Uśmiechnęła się do niego, jakby nic wielkiego się nie działo i nalała mu Coli. A potem poszła na zaplecze i wróciła z najzwyklejszym budweiserem pod słońcem.
Zręcznym ruchem pstryknęła kapslem i postawiła obok słodkiego zabójcy, którego potem będzie musiał zwalczać na siłowni przez stanowczo za długi czas.
– Na koszt firmy – szepnęła głosem zbyt słodkim, żeby był rzeczywisty. Grayson parsknął niewesołym śmiechem,
– Macie koncesję na alkohol?
– O, ktoś na nas doniesie?
Grayson roześmiał się i potrząsnął głową bez słów. Małżeństwo zaczęło krzątać się przy jedzeniu, a on powoli zajmował się piwem. Znikało w jego żołądku zdecydowanie za szybko. Zwykły sikacz nie powinien go tak ruszać, ale Rays naprawdę czuł się słabo – słabiej niż mógłby komukolwiek przyznać. Alkohol wyzwalał w nim żałosną stronę.
Smutną.
Tej, o której chciałby zapomnieć.
Zatem im mniej piwa zostawało w butelce, a im piękniej zaczęło pachnieć jego jedzenie, tym bardziej ponury się robił. Wesołe pomrukiwanie Ari oraz jej męża popychało go w dół i niżej. W końcu Grayson siedział zgarbiony nad pustą butelką, a oszroniona szklanka z colą miała pod sobą małą kałużę. Arietta i bezimienny postawili przed nim jedzenie. Ślinianki Raysa gotowe były wyrwać się ze szczęki.
Poczuł jednak wątpliwości.
Nie był robotem, ani nawet niewolnikiem. Dlaczego jednak tak się czuł? Wiedział, że plan treningowy był rygorystyczny i w dziesięć chujów wymagający, ale nie odczłowieczał go. Prawda?
Ramiona Graysona zadrżały, kiedy wpatrywał się w jedzenie.
Mógł, nie mógł, chciał tak kurewsko mocno. Poczuł dłoń na trzęsącym się barku i zorientował się, że cały się trzęsie. Oczy miał suche, wręcz przeraźliwie – szczypały go bo przestał mrugać, łzy nie chciały się zebrać i wylać, choć wszystko w nim przelewało się. Nie spodziewał się, że może być taki zmęczony.
Z ociąganiem uniósł spojrzenie znad jedzenia i spojrzał na mężczyznę, który magicznie przy nim wyrósł.
– Hej, jeśli możemy ci jakoś pomóc... – zabrzmiał bardzo poważnie, zwiesił głos pozwalając Graysonowi wypełnić tę lukę w jakikolwiek sposób potrzebował.
Niemal parsknął śmiechem. Właściciele podupadającej knajpy przed którymi się załamał oferowali mu pomoc. Patrząc po ich minach zobaczyli więcej w Graysonie, niż sam dostrzegał w sobie od lat. Niż widział zarząd, menadżer i w kurwę innych osób, które mu nadskakiwały.
– Jak masz na imię? – zapytał, nie odrywając spojrzenia od jego czarnych, zaskakująco magnetycznych oczu.
– Z irlandzkiego Ruari, ale wszyscy amerykańce mówią do mnie Rory – powiedział bez mrugnięcia powieką, choć pewnie musiał być zaskoczony. Gdy się nad tym zastanowić, mężczyzna faktycznie miał nutę irlandzkiego akcentu, wyłamującą się spomiędzy niektórych słów. Musiał jednak długo mieszkać w Stanach, Rays nie zorientowałby się, że jest inaczej.
Grayson posłał mu swój niemal firmowy uśmiech. Niemal, bo ten był autentyczny, niewyscenizowany dla innych.
– Na początek możecie pomóc mi zająć się moim korytem – odparł, na co Ruari się roześmiał. Przysiadł się jednak tuż obok, ich kolana się stykały. Ari nachyliła się nad barem, od dawna zajmując się jedzeniem frytek.
– Ari – Rory widząc to ni jęknął, ni to roześmiał się.
Kobieta jedynie wzruszyła ramionami posypując jedzenie solą.
– Przecież pozwolił.
– Pomyliła ci się kolejność, skarbie – westchnął, ale sam sięgnął po jedzenie.
Grayson odprężył się na tyle, że wziął do ręki kanapkę. Dwa gryzy później wpadł w taki trans, że nie słyszał niczego. Ani pytań kierowanych w jego stronę, ani cichej rozmowy, którą prowadzili pomiędzy sobą. Arietta w pewnym momencie dolała mu picia, świeże kostki lodu miło grzechotały o ścianki szklanki. Małżeństwo miało złączone dłonie, łagodnym gestem przesuwali palcami po swojej skórze. Rays nie czuł się jak intruz, ale musiał zwalczyć potrzebę położenia swojej ręki na ich. Biorąc ostatni kęs kanapki pochłaniał i potrzebę poczucia ich ciepła.
Czyjegokolwiek ciała obok siebie, które po prostu by go akceptowało. Pozwoliło mu się odprężyć, odetchnąć. Wypieprzyć z jego głowy cały mrok – dosłownie i w przenośni.
Skrzywił się na te irracjonalne myśli. To tylko głupie, do cna naiwne marzenia.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro