Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

20| RZEŹ

  Przemykam się korytarzem wprost do wieńczących go dużych, drewnianych drzwi zdobionych ornamentami. Już po tym niewielkim kawałku jestem w stanie powiedzieć, że król bynajmniej nie szczędzi funduszy na dekoracje, a przecież absolutnie brak mi czasu na podziwianie tego rodzaju przepychu.

  W środku komnaty jest dokładnie sześć łóżek, dość zwyczajnych, jak na pałacowe standardy. Nie mają baldachimów ani ozdobnych zasłon. Obok każdego z nich znajduje się niewielka szafka na rzeczy osobiste, a gdy otwieram jedne z dwóch pozostałych drzwi w pomieszczeniu, okazuje się, że wszystkie ubrania trzyma się tu we wspólnej garderobie. Widzę przeróżne odświętne stroje, od pięknych sukien zaczynając, a na eleganckich garniturach kończąc, najwięcej jest tu jednak stroi jeździeckich i zbroi. Nie brakuje też cienkich, lateksowych kostiumów, które nieco przypominają przebrania kreskówkowych superbohaterów, a które na pewno są bardzo lekkie i nieograniczające ruchów, choć raczej niezbyt wytrzymałe. Byle draśnięcie mieczem byłoby w stanie je rozerwać, razem ze skórą niestety.

  Więc to tu mieszkałem kiedyś ja z tego świata.

  Chowam się w garderobie, wiedząc, że gdy zobaczę moje ofiary, będę potrzebował trochę czasu na skupienie się. Stresuję się, ale to zdecydowanie za mało, żeby przeobrazić się w ogromną, ziejącą ogniem bestię; wiem jednak, które wspomnienie na pewno wywoła we mnie ogrom pożądanych emocji. Zamierzam sprytnie przemienić swoją słabość na zaletę.

  — ...jak zwykle najlepsza! A Iida nawet tego nie zauważył! — Dociera do mnie jakiś dziewczęcy głos, gdy pierwsza osoba wchodzi do pokoju. Zaraz za nią rozlegają się kolejne kroki.

  Więc jest już po treningu. Dwie z sześciu ofiar są na miejscu. Wystarczy tylko poczekać.

  — Jak ty coś palniesz, Setsuna... — mruczy druga dziewczyna, w której po chwili intensywnego myślenia, po głosie rozpoznaję Itsukę Kendo z równoległej klasy. Pierwszą musi być Setsuna Tokage.

  Przestań, upominam się w myślach, przygryzając lekko wargę. Masz je zabić, nie spoufalać się z nimi.

  Słuchanie samego siebie nie wychodzi mi jednak najlepiej, bo już po chwili odnotowuję kroki następnych osób, chłopaków, a gdy słyszę, jak cicho rozmawiają między sobą, wiem już, że to Juzo Honenuki, Jurota Shishida i... Tetsutetsu Tetsutetsu, którego głos oczywiście jest najdonośniejszy.

  Zaciskam mocno oczy. Jeden z moich najlepszych przyjaciół. Znamy się od dzieciństwa. Jesteśmy tak podobni, że nazywają nas braćmi, czasem dosłownie czytamy sobie w myślach, ja... mam go zabić? Rozkwasić? Zmiażdżyć. Jakby był nikim. Robakiem.

  — To tylko sen — cedzę cicho przez zaciśnięte zęby, nie chcąc się zdradzić przez taką głupotę. Nawet głośniej wypowiedziane słowa nie miałyby jednak siły przebicia, bo do komnaty wchodzi właśnie ostatnia osoba, a raczej wbiega, a jej płacz roznosi się echem po dużej przestrzeni.

  — Nie płacz, nie płacz, następnym razem pójdzie ci lepiej. Wszyscy jesteśmy z ciebie dumni — mówi Kendo do kogoś, kto odpowiada cichym, płaczliwym... dziecięcym głosikiem:

  — Ale powiedział, że jak mi się nie uda, wtrąci mnie do lochów! Przecież słyszałaś!

  — Na pewno tego nie zrobi, Eri. Tylko tak żartuje.

  Eri. Córka pana Aizawy. Ma sześć lat i absolutnie czarującą osobowość, ona... Ona...!

  Niech ginie. Katsuki jest ważniejszy. To tylko sen, mówi twardo coraz głośniejszy głos w mojej głowie, a ja przyciskam dłonie do uszu, nie chcąc słyszeć głosów ludzi, którzy zaraz zostaną zabici. Przeze mnie. Bo nie jestem w stanie inaczej uratować Katsukiego.

  Skupiam się na żalu. Na wściekłości, na bezsilności, na tęsknocie do normalności. Tak bardzo chciałbym znów mieć zwyczajne sny. To niemęskie, ale czy zabijanie swoich przyjaciół jest męskie...?

  Już po chwili czuję, że emocje robią się zbyt wielkie dla mojego ludzkiego ciała. Znajome uczucie zamiast ekscytacji wzbudza we mnie strach, który jedynie przemienia się w siłę. A potem już nikt nie zakrywa mi uszu i gdy moje wielkie, gadzie cielsko rozrywa komnatę od garderoby aż po dach, doskonale słyszę rozdzierające wrzaski ludzi, których znam aż za dobrze.

  — Weź Eri, uciekaj! WEŹ, MÓWIĘ, MUSZĘ SIĘ PRZEMIE...! NIEEEEEE! — To głos Honenukiego przebija się przez łoskot walących się murów, a chwilę później rozlega się ohydne plaśnięcie, gdy ogonem rzucam nim na ścianę i jego czaszka zostaje zmiażdżona. Pod swoją przednią łapą dostrzegam małą rączkę Eri w kałuży krwi. Jeszcze drga pośmiertnie.

  I nagle w ogóle przestaje mnie to obchodzić. Ruszam, rycząc wściekle, wlokąc ze sobą nabite na pazur tylnej nogi ciało Setsuny Tokage, a raczej jej tułów i ręce, bo głowa i nogi zostały gdzieś za mną, w gruzach. Gdziekolwiek nie pójdę, czuję odór krwi. Słyszę chrzęst i wrzask, gdy rozdeptuję pałacową służbę i mieszkańców. Ludzie słusznie boją się smoków. Już po chwili moich niszczycielskich działań cały zamek staje w płomieniach.

  — Do ataku! — dobiega mnie czyjś głos i po chwili czuję, jak przez wyrwę w murze, którą wybiłem ogonem, w moją skórę wbija się tysiące małych igiełek, powodujących bolesne, piekące kłucie. Wrzeszczę z bólu, co smoczym rykiem przetacza się chyba po całej stolicy. W furii obracam łeb w stronę, z której został wydany rozkaz. To Iida Tenya z mojej klasy wykrzykuje polecenia do uzbrojonych grup, jedną z nich są... łucznicy.

  Chwilę później już puszczam się sprintem, a gdy znajduję się przy żerdzi, bez wahania i z mściwą determinacją łapię ciało mojego kolegi w zęby i zaciskam je, nie czując prawie żadnego oporu. To jak jedzenie chrupiącego mięsa z sosem, który niepostrzeżenie cieknie po brodzie. Sos ma odcień krwi, a mięsa jest więcej. Na tym jednym tarasie zebrało się z dwustu wojowników. Nigdy nie sądziłem, że ludzie są tacy dobrzy w smaku, tacy chrupiący, a ich krzyki są jak przyjemna muzyka, gdy ogarnia mnie czysta żądza krwi.

  Przecież nie robię nic złego. O to mnie poproszono. Zabiję wszystkich i uratuję Katsukiego!

  — KIRISHIMA! TĘDY! — słyszę wrzask za sobą i odwracam się gwałtownie, gotów rzucić się na kolejną ofiarę. Na szczęście jednak hamuję się w dosłownie ostatnim momencie, centymetry od Katsukiego, który patrzy na mnie z niedowierzaniem. — CO TY ODPIERDALASZ?! ZJADŁEŚ ICH?!

  Staram się długim językiem jakoś zlizać krew, którą mój pysk musi być bardzo ubrudzony, oczywiście nie udaje się to jednak. Zaczynam czuć wstyd. Chyba trochę mnie poniosło... A jeśli Katsuki będzie się mnie teraz bał? Może już nie będzie chciał, żebym się do niego zbliżał...?

  — TODOROKI WYKAŃCZA KRÓLA! CHODŹ! — krzyczy jednak po chwili, chcąc być głośniejszym od ryku płomieni, a choć minę wciąż ma nietęgą, wdrapuje się na moją głowę, gdy nieco pochylam ją w jego stronę. Wiem, że się brzydzi i pewnie z trudem powstrzymuje wymioty na widok tak makabrycznej rzezi, ale przecież to wszystko dla niego. Póki wciąż chce być ze mną, jest okej. A nawet jeśli nie chce, wszystko w porządku, bo zawsze mogę zabić i jego, a potem ponowić Próbę. W końcu mam ich jeszcze kilka do wykorzystania, prawda? A w euforii jestem już pewien, że to ta jest zwycięska.

  Sala tronowa okazuje się być jeszcze piękniejsza niż korytarze, to wrażenie jednak niszczę jednym machnięciem łapy, robiąc dziurę w dachu. Spuszczam Bakugo do środka i razem obserwujemy, jak książę Shoto Todoroki korzysta z nieuwagi swojego ojca i podchodzi bliżej tronu, na którym ten wciąż siedzi, mimo że świat wokół się wali. Mimo że jego idealny zamek został stracony w pył.

  — Enji Todoroki, w tym miejscu i o tej godzinie, za wyrządzone królestwu szkody, zostajesz pozbawiony tytułu królewskiego przeze mnie, Shoto Todorokiego, księcia czwartego w kolejce do tronu, którego jednak przejmę jako zwycięzca. Skazuję cię na śmierć. Ostatnie słowa? — rzuca chłodno książę, nie obdarzając mnie i Katsukiego nawet jednym spojrzeniem. Jest władczy i spokojny, kieruje nim poczucie sprawiedliwości. Gdy w śród ruin patrzy na koronę wysadzaną klejnotami z powagą, a nie żądzą, wiem już, że będzie dobrym królem.

  — Nie myliłem się, kiedy mówiłem, że to smoki są kluczowe na wojnie — bełkocze król, patrząc na mnie z czystą fascynacją w oczach. Jego syn unosi miecz, a po chwili uderza w kark, sprawiając, że głowa z impetem, przy blasku wszechobecnego ognia wyfruwa w powietrze, po chwili rozkwaszając się tuż pod tronem. Shoto schyla się, podnosi zakrwawioną koronę, a potem kładzie ją sobie na głowie. Prostuje się dumnie, patrząc na mnie.

  — Dziękuję, Eijiro.

  Nie słucham. Nie widzę, nie czuję. Jest mi niedobrze, świat wiruje. Może to ludzkie mięso mi zaszkodziło? A może jednak widok odrąbywanej głowy znów przywrócił traumatyczne wspomnienia? Słyszę krzyk. Nie powinienem słyszeć krzyku, ale go słyszę. Co się dzieje? Przecież wygraliśmy! WYGRALIŚMY, WYGRAŁEM, TERAZ JUŻ WSZYSTKO...!

  I nagle Bakugo zsuwa się z mojego łba, spadając z trzech metrów na posadzkę. Jego martwe, szeroko otwarte oczy wpatrują się w bezchmurne niebo. Z licznych ran kłutych wciąż wylewa się świeża krew, którą przesiąka płaszcz pod nim. Jest tak niemożliwie duszno, nie mogę oddychać. Todoroki coś mówi, znów słyszę wrzaski, rączka małej Eri staje mi przed oczami. Ciepło, zimno, ciepło, zimno, dym mnie dusi.

  Spadam i dopiero w znajomym pokoju, dnia 18 listopada, otwieram oczy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro