Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Prolog

- Krwawa łapo! - słyszę głos, przebijający mój piękny sen jak bańkę mydlaną. W zasadzie nie wiem, czy ten sen był piękny, bo go nie pamiętam... Ale napewno lepszy od mojej głupiej, rozpieszczonej siostry... Jakby nie mogła udać mi świętego, kochanego spokoju. Chcę spać! Oczko w głowie tatusia, która zostanie zastępcą. Pierworodna... Pięć... Cholernych... Minut! Tyle się spóźniłam... - Wstawaj!!! - znowu słyszę, jakże anielski głosik kotki.

- Ciszej... Śpię... - jęczę pół przytomnie i zakrywam oczy łapami.

Dobra. Nic ci nie powiem, o tym, że Słoneczny strumień i Czarna łapa potrzebują eskorty do Strumienia życia... - podnosi brew w ten sposób, który zawsze mnie rozbraja. Podrywam się z posłania, jakby trawa i mech, były demonami, chcącymi odgryźć mi ogon. 

- Że co?! - eksploduje, jak wulkan, prawie zabijając się o ścianę i zgniatając sobie futro. Brawo ja. 

- To co słyszysz. - Chichocze Rdzawe ziele, pokładając się z rozbawienia na ziemi. - No chodź! Nie będą czekać! - znowu wybucha perlistym śmiechem i biegnie do wyjścia, ocierając się o mnie. A może nie jest taka zła?

Na zewnątrz czekają złota medyczka i jej czarny uczeń. O matko! Jaki on przystojny! Ma takie idealne futro i ogon!

- Witaj Krwawa łapo. - miauczy uzdrowicielka, ale ja mam to totalnie gdzieś. Patrzę tylko w oczy jej ucznia. Czarna łapa... Jakie piękne imię! Tak mu pasuje... Wyobrażam sobie, jak się wtulam w to perfekcyjne futro. Dlaczego tak niezwykły kot ma być medykiem?! Czuje, jak moje biedne serce zostaje potrzaskane na miliony kawałków. Takie życie...

- Cześć! Jestem Czarna łapa. - Przedstawia się mój cud od gwiezdnego klanu.

- Krwawa łapa. - nie wiem, jakim, cudem to z siebie wyduszam, ciągle wnikając w głębię jego niesamowitych, hipnotyzujących oczu... Czekaj... Wróć! Czy on jest ślepy?

Tęczówki w kolorze, którego nie dane jest mi ujrzeć, zasłania gęstą, mlecznobiała mgła, taka, jak ta, która zawsze otula  rano szczyty drzew. 

Zdaję sobie sprawę, że gapię się na ucznia, prawie tak, jakby właśnie powiedział, iż jest z klanu niebios.

- Ziemia do Krawawej łapy! - wrzeszczy moja siostra, wymachując mi przed oczami łapą. - Słoneczny strumień pyta, czy zajmiesz się tą eskortą!

- No jasne! - czuje, jak radość wypełnia mi żyły i krąży z krwią...

- To świetnie. Musiałam już kilka razy zmieniać termin... A myślę, że niektórzy tu czekają na oficjalne mianowanie. Mam rację?

- Mhm... - odparł ten cudowny kot. Czy to znaczy, że zostaje medykiem? Chyba już nigdy nie zaznam szczęścia...

Nasza grupa spokojnie, krokiem truchtającego kociaka. Słońce powoli wstaje, ale jeszcze nie rozjaśnia świata promykami. Dalej panuje nieprzenikniona ciemność, powoli zmniejszana, przez jasną łunę, wykwitającą na wschodzie. Krople rosy moczą moje łapy, a ptaki melodyjne swiergotają. Byłoby nawet romantycznie, tylko pozbyć się Słonecznego strumienia. 

Przed nami otwiera się jasna, pokryta drobną koniczną i promieniami słońca. Piękne miejsce na randkę. 

Ale wtedy moje przemyślenia zakłóca warczenie.

Lis...

Duże, smukłe czworonożne zwierzę, wydzielające charakterystyczny odór. Jego rudy pysk, jasny, brzuch i łapy pokryte ciemnymi łatami sprawiają, że przypomina mi z koloru siostrę. Cóż... Może łatwiej będzie z nim walczyć, kiedy wyobrażę sobie, że to nieszkodliwa kotka, w wieku ucznia?

Podchodzę do niego od frontu jerząc sierść. Lis kładzie uszy po sobie i skacze. Wbijam zęby w jego brzuch, drapiąc i szarpiąc. Stworzenie odbiega, wydając z siebie gardłowy krzyk. Biegnę za nim, skacząc.

 mu na grzbiet. Istota przetacza się na bok, prawie mnie miażdżąc. Moja łapa trzaska pod tak wielkim naciskiem. Kości przebijają skórę i wyciągają ze sobą żyły, plujące posoką na mnie, ziemię i wszystko wokół Wtedy słyszę okrzyk medyczki i nagle ciężar zostaje ze mnie ściągnięty. Otwieram oczy.

Czarna łapa wgryza się w tchawicę lisa. Lis rozrywa jego szyję. Oboje są zlani własną, lepiącą się do futra i ziemi krwią, bluzgającą do okokła. Nie pozwolę, aby jakieś zapchlony mysi móżdżek dotknął tego idealnego kotaChcąc pomóc, skaczę od tyłu, rozrywając kark zwierzęcia. 

Lis pada na ziemię, trzęsąc się w przedśmiertnych drgawkach. Czarna łapa stoi w bezruchu. Porostu patrzy "w próżnię".

Oboje ciężko oddychamy. Mogliśmy zginąć! A raczej on! Ale mnie ocalił... Wtedy słyszę trzask i widzę, jak czarny tak aksamitnie, jak noc kot upada na ziemię, a z pomiędzy jego szczęk i ran płynie powoli, równo, ciemnoczerwona ciecz. Przez chwilę nie mogę nawet mrugnąć. 

- Czarna łapo! - dobiegam do tego kota, którego tak chciałam mieć na własność. Jego ciało szybko ziębnie w chłodzie poranka. Słoneczny strumień podchodzi. Nic nie mówi. Nie musi... - Proszę! Wstań! - uderzam rytmicznie głową w nieruchomy bok kocura. 

Nagle, kiedy już mam odejść, czuje lekki ruch. Całym ciałem rannego wstrząsają krótkie spazmy. Oczy rozwierają się, patrząc dosyć nieprzytomnie. - Czarna łapa! - krzyczę histerycznie. 

- Miałeś dużo szczęścia. Ledwie wywinąłeś się śmierci. - podchodzi medyczka, przykładając liście, do jego rozprutego boku, ukazującego kości, żyły i inne narządy, których nazw nie znam. Na litość niebiańskiego klanu! Niech się pospieszy!

- Śmierci? - powtarza tamten jak echo.

Medyczka nic nie odpowiada skupiona na pracy. Tymczasem Czarna łapa, odwraca na mnie wzrok. Przecież on jest ślepy! Czuję deszcz biegnący wzdłuż grzbietu. Po chwili dociera do mnie, że nawet nie mruga. Tylko patrzy...

***

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro

Tags: