Rozdział 30 - Inwersja z Eilis
Vindicate ruszył bez zastanowienia na swojego przeciwnika, zanim ten zdążył cokolwiek zrobić. Wystrzelił niczym pocisk, starając się ciąć Rowenę, ta jednak uniknęła ciosu, odskakując za drzewo. Chłopak, nie powstrzymując się, ściął wyschnięty konar jednym zamachem, marszcząc brwi w złości. Przeniósł ciężar ciała na lewą nogę i kontynuował atak, uderzając ostrzem w podłoże. Wilgotna ziemia uniosła się w górę, pozostawiając za sobą ogromnych rozmiarów krater. Czarnowłosa, zaszokowana siłą bóstwa wojny, nie była w stanie podjąć żadnych działań ofensywnych. Zmuszona jedynie do unikania ciosów, starała się nie zostać trafiona stalą pokrytą mocą Vina.
Na własne oczy widziała, jak chłopak odciął rękę Sheridanowi. Rowena była nieśmiertelna, jednak oglądając niemalże szalenie precyzyjne ruchy szatyna, zaczęła się zastanawiać, czy aby na pewno mogłaby się po czymś takim ponownie poskładać. Kątem oka zerknęła na Brama oddalonego na bezpieczną odległość, którego twarz zalał zimny pot. Najpewniej nigdy nie spodziewał się ujrzeć czegoś podobnego. Ta walka zdecydowanie była na poziomie czegoś, co mieszkańcy Furantur nazywają potworami.
Starzec sięgnął do kieszeni w poszukiwaniu niewielkiego noża zabranego z Mabh, aby w razie zagrożenia mieć się czym bronić, po czym zaśmiał się niemrawo z własnej głupoty. Nie miał szans z żadną z tych dwóch istot. Coś, co kiedyś było jego starszą siostrą, teraz pozostawało niemożliwe do trafienia. Ktoś, kogo dopiero spotkał w tym lesie, dysponował siłą większą niż cała armia Aurum.
Co zatem mógł uczynić w takiej sytuacji zaledwie jeden mężczyzna u schyłku swojego życia?
Nie pozostawało mu nic innego, jak z podziwem obserwować siły znacznie potężniejsze niż zwykli śmiertelnicy.
Vin złapał rękojeść obiema dłońmi, szepcząc pod nosem rozkaz. Najwidoczniej nie chciał, aby ktokolwiek go usłyszał. Chwilę po tym zamachnął się, tworząc ogromny podmuch wiatru, jaki zmiótł wszystkie drzewa w odległości dwustu metrów.
— Teraz już nie masz za czym się skryć... — powiedział z uśmiechem, szarżując na dziewczynę.
Chłopak odbił się od tej samej skały, na której czekał tyle czasu, aż przybędzie wiedźma, by następnie uderzyć z góry, skupiając pozostałe mu siły na ostrzu. Trzy minuty dane przez bitewny szał dobiegały końca, więc nie miał najmniejszego zamiaru się powstrzymywać. Jaskrawe światło oślepiło Rowenę, która zasłoniła się obiema dłońmi, wołając o pomoc.
Chmara kruków uderzyła w szatyna, błyskawicznie obezwładniając i odpychając go od swojej ofiary.
"Przeklęta wiedźma nawet te durne ptaki przeciągnęła na swoją stronę..." — pomyślał, uderzając głową o ziemię i tym samym wypuszczając miecz z dłoni, którego konstrukcja nie wytrzymała tak potężnej mocy, przez co rozsypał się w srebrzysty pył.
A więc teraz było już za późno. Czarownica dostała czas, aby się przygotować. Vin nigdy jeszcze nie walczył z kimś, kto używałby czarnej magii, tym bardziej z kimś, kto jest sam w sobie Czarną Magią. Podczas gdy mieszkał jeszcze w Niebiosach, miał styczność z bóstwami i ich elementami. Wiele razy zmagał się w pojedynkach o tytuł najsilniejszego. Wtedy nigdy nie przegrał, ale to zapewne dlatego, że też wiele potężniejszych bogów nie próbowało toczyć z nim bitw. Zawsze wydawało mu się to oznaką ich słabości. Teraz gdy wylądował w Niższym Królestwie, zrozumiał, że była to oznaka strachu przed zwycięstwem.
"Wszechpotężna Tara", "Niepokonana Vanora", "Najpotężniejsze bóstwo wojny Vindicate"... Wszyscy oni zyskali tytuł wyróżniający ich spośród tłumu i wszyscy byli zagrożeniem dla równowagi.
Rowena widząc swoją przewagę, lekko uniosła obie dłonie, wskazując otwartą stroną niebo. Krople deszczu zaczęły swobodnie opadać na ziemię. Czarnowłosa zerwała barierę, która przeszkadzała jej swobodnie korzystać z mocy świata. Zamknęła oczy, wsłuchując się w rytm tętniącego życia, jakie powoli wracało do lasów Mabh.
— Uwalniam was od przeznaczenia, które wiązało wasze losy przez blisko pięćdziesiąt lat — mówiła łagodnym głosem przepełnionym nostalgią, wzdychając przy tym ciężko.
Co prawda powiedziała to na głos, jednak tylko dlatego, by być w pełni sił. Energia używana do podtrzymywania bariery od lat wyżerała ją od środka, nie pozwalając użyć całej magii, jaką pozostawiła po sobie Tara.
Otworzyła swoje czarne oczy, które, chowając się pod prostą, czarną grzywką, stawały się coraz bardziej matowe i puste niczym bezdenna otchłań. Nie potrzebowała emocji tamtej dziewczyny, jeśli chciała teraz być skuteczna. Wystarczyło je wszystkie wyciszyć do granic możliwości, a wtedy będzie w stanie podejmować racjonalne decyzje.
Powietrze wokół niej zadrżało niebezpiecznie, zmieniając wszystkie kropelki wody w kryształki lodu.
— Bóstwo północnej twierdzy — Ruarc — wyszeptała, przywołując na myśl martwego boga zesłanego do Furantur przez Nathairę setki lat temu.
"Jeśli boskiej istocie zdarzy się umrzeć, jego element jest zwracany światu..." — powtarzała w myślach słowa zaszczepione w niej przez Tarę.
"Czarna Magia to największa potęga, ponieważ czerpie swoją siłę z Kręgu Życia, od samego świata" — kontynuowała, robiąc głęboki wdech.
— Nie ruszaj się przez chwilę — poleciła.
Klasnęła raz w dłonie, a ciało jej przeciwnika przymarzło do ziemi, uniemożliwiając mu jakiekolwiek poruszanie się.
Vin przeklął pod nosem, zastanawiając się, co takiego teraz może zrobić Rowena. Zdziwił się, gdy wyciągnęła z kieszeni coś na wzór grzechotki splecionej z gałązek wierzby, wewnątrz której znajdowały się sporych rozmiarów nasiona jakiejś rośliny.
Bez zastanowienia rzuciła nią w bóstwo wojny, a ta rozwinęła się w locie, powiększając się i oplatając mocno jego ramiona, podczas gdy zawartość grzechotki rozbiła się o jego tors, wzniecając tumany pyłków.
— To nie jest magia — mówił, kaszląc przy tym i wiercąc się na boki.
Powoli czuł, jak drobinki nieznanej mu substancji siłą wdzierają się przez nozdrza do jego płuc, a w ustach pojawiał się już metaliczny smak krwi. Najprawdopodobniej to coś rozpuszczało jego wszystkie wewnętrzne organy. Zmartwieniem pozostawał fakt, jak wiele czasu zajmie osiągnięcie poziomu przynoszącego śmierć.
— Wiedźma nie może polegać jedynie na magii. Arogancja nie jest wskazana w tym zawodzie — odpowiedziała, przesuwając delikatnie dłoń w powietrzu, zaginając światło w taki sposób, iż całkowicie zatracało się ono gdzieś w przestrzeni, pozostawiając za sobą serpentynę cienia łagodnie powiewającą na lekkim wietrzyku.
Z drugą dłonią zrobiła to samo, by następnie pchnąć obie materializacje swojej magii prosto na szatyna. Uderzyły w niego, jedna po drugiej, powodując chwilowe otumanienie umysłu i paraliżując tym samym wszelkie mięśnie.
Rowena grała na czas. Liczyła, że wykończy go trucizna zawarta w nasionach, a teraz planowała go jedynie przetrzymać. Wydawało się, że z jej pułapki nie ma żadnego wyjścia. Bezproblemowo ciskała następne wstęgi swojej mocy w chłopaka, trzymając go w ryzach. Szybko powtarzała ten proces, zupełnie jakby dopiero co uczyła się używać tej magii, a z każdą kolejną sekundą nabierała więcej wprawy. Jej twarz nie wyrażała żadnych emocji, choć Vin wyraźnie czuł, że sprawia jej to radość.
Im więcej używała Czarnej Magii, tym potężniejsza się stawała. Niektórzy twierdzili nawet, że ta moc doprowadza przez to do szaleństwa, jednak czarnowłosa nie wyglądała, jakby mogła jej w jakikolwiek sposób ulec. W końcu sama nią była.
Chłopak z trudem łapał oddech, patrząc tępym wzrokiem na szarawe niebo. Rozkaz, jakiego użył niedawno, powoli przestawał działać, w dodatku jego płuca nie zdążyły się zregenerować w żadnym stopniu. Miał już tego wszystkiego serdecznie dość. Nie po to przybył do tego lasu, żeby użerać się z jakąś nielogiczną istotą. Zacisnął dłoń w pięść i wykrzyczał raz jeszcze rozkaz rzucony przez siebie ostatnio.
W jego oczach ponownie wybuchło morze krwi, zalewając przepiękne złoto szkarłatem.
Teraz z pewnością nie będzie mógł nawet chodzić po upływie czasu, jaki mu pozostał, jednak musiał wygrać ten pojedynek. Zacisnął zęby z całych sił i rozerwał wierzbowe pnącza pętające jego ciało, po czym uderzył łokciem w ziemię, roztrzaskując pod sobą lód. Skoczył zwinnie na nogi, by następnie z nienawiścią w spojrzeniu zaszarżować na Rowenę. Przerażone kruki zerwały się do lotu, uciekając z zasięgu swojego pana.
Chłopak przebił jej ciało dłonią, jednak gdy zorientował się, że zbyt łatwo ręka przebiła klatkę piersiową, było już za późno.
Rowena dotknęła dłonią jego policzka, sprawiając, że skóra na twarzy szatyna zaczęła zamarzać, szczypiąc przy tym i wywołując jeszcze większy, nieprzyjemny ból. Zupełnie jakby ktoś wbijał mu tysiące drobnych igieł, zabijając każdą komórkę na jego prawej połowie twarzy z osobna.
Zdezorientowany, pchnął rękę głębiej, by następnie zamaszystym ruchem ręki wyrwać jej z ciała serce.
Jakież było jego zdziwienie, gdy napotkał jedynie pustkę.
Miraż tworzący podobiznę martwej już dawno Roweny rozmył się na chwilę, by zaraz ponownie wrócić do pierwotnej postaci.
— Nie zabijesz mnie — powiedziała, powolnym krokiem zbliżając się do szatyna na odległość zaledwie kilku centymetrów. — Magia nie ma ciała, które mogłoby umrzeć.
— On może cię nie zabije, ale ja tak! — krzyknął Bram, przytrzymując mocniej drżącą prawą dłoń, w której trzymał nóż, by po chwili zatopić go w swoim sercu.
Znajdował się zbyt daleko, aby ktokolwiek mógł zareagować. Wiedźma momentalnie odwróciła się w stronę starca i zamarła w bezruchu. Chciała zrobić krok, ale nie była w stanie. Jej ciało zaczęło zmieniać się w niewielkie drobinki czarnego pyłu, by po chwili ciężko opaść na ziemię i zniknąć.
"Wraz z twoim końcem, Bram, zakończy się męka wszystkich istot przygotowanych na pomszczenie Tary", co? — pytał się w myślach Vin, padając na kolana i lądując w kałuży. Obiema dłońmi wodził po swojej oszpeconej twarzy z niedowierzaniem. Prawa strona już całkiem obumarła. Jeśli to dalej by trwało, mógłby zginąć.
— Byłeś naprawdę odważnym człowiekiem. Zawdzięczam ci życie — wyszeptał, nie podnosząc wzroku.
Zastanawiał się, jak to jest, że ci, co żyją najkrócej, są najbardziej skorzy do poświęceń. Wciąż nie wiedział, jakie motywy kierowały tymi wszystkimi ludźmi na przestrzeni setek lat, jednak teraz był pewien co do jednego.
Moc, o której mówiła Vanora, to Rowena.
***
— Zapytam jeszcze raz, Matko Czarnej Magii. Czym jest Nigdzie? — Eilis powtórzyła pytanie, a choć udawała pewną siebie, to w środku wciąż trawiły ją wątpliwości. Nawet jeśli Tara jej powie, to co zrobi z tą wiedzą?
Czasu pozostawało niewiele. Dziewczyna słyszała już powolne kroki bestii na schodach.
— Nigdzie jest dokładnie tym, na co wskazuje jego imię — odpowiedziała, uśmiechając się nostalgicznie. Odwróciła wzrok od blondynki i spojrzała na ogień w kominku. Ten dzień naprawdę był wyjątkowy. Zazwyczaj Rowena nie rozpalała paleniska, gdyż żadne z mieszkających w posiadłości stworzeń nie odczuwało zimna. Czarnowłosa ukryła Eilis w Mabh przed wzrokiem Tary tylko po to, by ostatecznie zaprosić ją do domu. Matka Czarnej Magii nie odrywała wzroku od tańczących iskierek i kontynuowała. — Nigdzie jest miejscem, którego nie ma, ponieważ nie ma dla niego miejsca we wszechświecie. Łączy ono w sobie przestrzeń, jak i istotę... Istotę niebytu. Nigdzie jest kolebka wszystkiego, co nie istnieje. Rodzą się w niej przedmioty, zjawiska i prawa, których nie ma, ale jak już wspomniałam, Nigdzie nie istnieje. Tak więc samo Nigdzie też wiecznie rodzi się w Nigdzie. Z tego prostego powodu zyskało ono miano prawdziwego Boga. A raczej samo sobie takie miano nadało. Ten, kto posiada Nigdzie, ten może wszystko, czego uczynić nie jest w stanie. Normalny człowiek nie może go pojąć. Bogowie również tego nie potrafią. Nawet ja nie wiem tak naprawdę, czym jest Nigdzie. Tylko ten, kto ma na tyle wielki umysł, jest w stanie usłyszeć jego głos. Twoje pojęcie świata, Eilis, jest całkowicie inne niż nasze, a w dodatku wciąż się rozszerza. Broszka, jaką dał ci Lucus, to prawdziwy skarb. Nie da się jej aktywować w żaden sposób, gdyż od samego początku działa. Dzięki niej możesz być tak blisko Nigdzie. Nigdzie to ideał, do którego dąży Nathaira. Nigdzie to jej najpotężniejszy twór, choć nawet nie wiedziała, iż to dzięki niej ono powstało. Nieświadomie dała początek czemuś, co może być jej końcem.
— Co ma do tego Nathaira? — spytała, gubiąc się w słowach staruszki. — Nic nie rozumiem...
— Nie musisz rozumieć. Pewnego dnia po prostu będziesz to wiedzieć — mówiła, drżącą ręką strącając swojego króla, a ten spadł na ziemię, ciągnąc za sobą kilka pionków. — Poddaję się.
— Dlaczego? — zdziwiła się Eilis, będąc pewną, że Tara, gdyby tylko chciała, mogłaby bezproblemowo wyjść z tej sytuacji i ją pokonać. — Czy coś się stało?
— Wszystkie istoty powołane, aby pomścić oryginał są już niepotrzebne. Ostatni mieszkaniec Mabh nie żyje. — Po tych słowach skinieniem palca nakazała dziewczynie podejść bliżej, jakby chciała powiedzieć jej na ucho coś niesamowicie ważnego, od czego będą zależały dalsze losy istnienia zwanego "Eilis".
Dziewczyna nachyliła się nad starą kobietą w skórzanym fotelu, a ta złapała jej twarz w obie dłonie, gładząc gorące policzki swojego gościa i odgarniając złoty kosmyk włosów na bok. Obie trwały tak przez chwilę w milczeniu, mierząc się wzrokiem.
— Przegrałam, zatem muszę się upewnić, że będziesz usatysfakcjonowana z odpowiedzi — mówiła dalej, a jej dłonie drżały. Niespodziewanie, z całych sił wcisnęła paznokcie w gałki oczne blondynki. — Spójrz na to, czego nie ma, dziecko!
Elis odskoczyła do tyłu w przerażeniu, kuląc się z bólu. Poczuła na brodzie ciepłą krew spływającą jej po twarzy. Nie miała pojęcia, co robić, więc zareagowała odruchowo, używając inwersji magicznej w samoobronie. Mlecznobiałe światło w jej lewej dłoni zmieniło palce w sowie szpony, które zatopiła w ciele Tary. Całe pomieszczenie rozjaśniało bladym blaskiem, paraliżując Matkę Czarnej Magii.
Nastolatka upadła na drewnianą podłogę, dłońmi szukając czegoś, czego mogłaby się złapać, aby wstać, jednak błyskawicznie opadła z sił.
"Inwersja magiczna kosztuje życie. Dokładnie jedno życie za jedną inwersję... Przecież wiedziałaś o tym, Eilis. Czytałaś ten tekst wiele razy. Nie złożyłaś ofiary, więc świat sam się o nią upomina." — Słyszała w głowie głos Sowy, jednak nie mogła teraz stwierdzić, czy ta przedziwna istota była w pobliżu, czy może jedynie w jej umyśle.
Dla niej panowała już tylko wszechobecna ciemność.
***
Eilis otworzyła oczy, mając nadzieję, że cała ta rozmowa z Tarą była jedynie złym snem. Szybko zorientowała się, iż klęczy na podłodze. Ujrzała pod sobą wielkie, białe płyty. Przeszedł ją zimny dreszcz i od razu poczuła, jak w kącikach zbierają się jej łzy. Ze strachem uniosła głowę trochę wyżej, dostrzegając pasma czarnych włosów leżących na kilku stopniach, a potem opadających z tronu wykutego w białym marmurze.
Dźwięk stłuczonego kryształowego dzwonka zanikał gdzieś w tej nieskończonej przestrzeni.
— Nathaira... — wyszeptała, widząc trupioblade oblicze samej Śmierci.
Bogini siedziała na podwyższeniu i wyglądała na o wiele bardziej zaskoczoną niż blondynka. Oderwała policzek od dłoni, o którą wcześniej opierała się ze znudzeniem i wyprostowała się, zakładając nogę na nogę.
Wskazała palcem na dziewczynę.
— Raz... — powiedziała z niedowierzaniem, przecierając oczy i wyliczając jeszcze wszystkich tych, którzy stali za klęczącą na ziemi Eilis. — Dwa, trzy, cztery, pięć... Pięć? Co tu się wyprawia?
Nastolatka obejrzała się za siebie i zobaczyła... Siebie. A dokładniej trzy Eilis ze swojego ostatniego snu, które równocześnie położyły dłonie na jej ramionach, zupełnie jakby chciały dać do zrozumienia, że są teraz przy niej i nie musi się o nic martwić. Nie byłoby w tym nic aż tak dziwnego, jeśli nie uśmiechałyby się zdradziecko w stronę czarnowłosej.
Obok nich, z boku i trochę bardziej wysunięta w tył stała Sowa okryta płaszczem z białych piór. Tak jak ostatnio, ukrywała twarz za piękną, białą sowią maską, nie wyrażając żadnych uczuć.
— Umarła — skomentowała, czekając na reakcję ze strony bogini śmierci.
---Notatka od Autora---
Yaaaaay! Eilis nie żyje! Zbliża się koniec!
.
.
.
Epizodu z Tarą :")
Który swoją drogą miał zostać zakończony w okolicach 19 rozdziału planowo...
Się rozrósł xD
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro