Rozdział 29 - Magia z Wojną
— Arabelo... Co mówi wiatr? — zapytał mężczyzna, podchodząc pod wysokie drzewo i oparł o nie dłoń.
Nawet nie spojrzał w górę, gdzie na gałęzi siedziała dwudziestoletnia dziewczyna o jasnych włosach. Miała szeroko otwarte oczy, które szkliły się od łez radości w nich zbieranych. Z zapartym tchem oglądała, jak gdzieś daleko stąd, ponad rozległym lasem, tańczą liście w rytm natury. Sprawiała wrażenie, jakby bała się, że nawet najsłabszy wydany przez nią oddech może uciszyć jej drogiego przyjaciela. Mabh było całkowicie odizolowane od reszty świata, przez co wszystko, łącznie z deszczem, nie mogło tam dotrzeć, ale nawet niewidzialny mur stworzony przez wiedźmę musiał mieć swoje granice.
— Bram! To niesamowite! Woźnicy na zamku urodziła się córka! — krzyknęła, zeskakując miękko na ziemię.
Zawsze kochał w niej tę radość, którą okazywała nawet wtedy, gdy wokoło panoszyły się dzieci wiedźmy.
— To rzeczywiście wspaniale — zaśmiał się przyjaźnie, wypytując o więcej szczegółów.
Nie przerywał, gdy Arabela z pasją przekazywała mu to, co usłyszała od wiatru.
"Gdy wszystko się skończy, opuszczę Mabh. Będę podróżować po świecie." — To na te słowa czekał. Dziewczyna powtarzała je tak często, że nawet on sam zaczął momentami wierzyć w lepsze jutro. Obiecywała mu nigdy nie stracić nadziei, a on obiecywał jej, że nigdy nie przestanie szukać sposobów na to, aby uwolnić się z kajdan przeszłości.
— Znalazłem coś... — mówił, wyciągając z kieszeni białą chusteczkę, w którą owinięty był średniej wielkości mosiężny klucz, lekko już przyrdzewiały. — Odkopałem go dziś rano.
— Co otwiera? — spytała, okazując niezwykły entuzjazm.
— Piwnicę w domu Ferrisa. Sprawdziłem. Tę samą piwnicę, w której trzymał wszystkie papiery — odparł, wskazując gestem dłoni, aby ruszyła zaraz za nim.
To właśnie tego dnia żałował Bram. Gdyby nigdy znalazł tego klucza, nie zaprowadziłby Arabeli do dokumentów kapłanów, a ona tak bardzo by się nie zmieniła. Dziewczyna pierwsza zabrała dziennik Ronata Hagana. Przeczytała w nim o Ruyi — bogini sennego świata marzeń, po czym całkowicie mu się oddała. Utraciła radość z życia i chęć opuszczenia Mabh. Nie przeszkadzało jej to tak długo, jak mogła zatapiać się w fantazji, ale organizm nie chciał na to pozwalać całkowicie. Z tego właśnie powodu zaczęła warzyć eliksiry nasenne, jeszcze bardziej oddalając się od Brama. Żyła we własnej rzeczywistości, gdzie nic poza sztucznym światem nie miało znaczenia. Ruya pokazywała Arabeli to, o czym opowiadał wiatr. Z czasem nie mogła go już usłyszeć, czy nawet wejść na drzewo o własnych siłach. Zapomniała o swojej obietnicy, jednak mężczyzna wciąż pamiętał własną. Nawet będąc starcem, wciąż kopał dla niej tunel.
A teraz była martwa.
Gdy patrzył wstecz, całkiem możliwe, że kochał ją za młodu mimo dzielących ich dziesięciu lat różnicy wieku.
***
— Co by powiedział wiatr, gdyby cię teraz widział, Roweno...? Rozniósłby na świat straszliwą wieść o twoim istnieniu. O istnieniu prawdziwego potwora — wyszeptał pod nosem z kamiennym wyrazem twarzy.
— Nie miałam wyboru — odparła zalana łzami. Mimo iż miała świadomość, że ten człowiek nie powinien nic dla niej znaczyć, wspomnienia tamtej nastolatki napływały jedno po drugim, sprawiając ból.
— Każdy ma wybór. Również ty — ciągnął dalej, ponownie zaciskając palce na rękojeści miecza, podpierając się nim i wstając. — Po prostu umrzyj. Zdecydowałem, że nie będę więcej uciekać przed błędami przeszłości. Nie mogę się teraz poddać, gdy jesteśmy tak blisko wyzwolenia Mabh.
— Mabh nie zostanie wyzwolone, Bram. Nie teraz, ponieważ Tara jest tak blisko zemsty. Może nie jesteś tego świadom, ale tylko ty sprawiasz, że ta wioska wciąż istnieje. Wraz z twoim końcem — z końcem ostatniego mieszkańca — nie będzie powodu, aby osada w środku lasu wciąż istniała. Zakończy się męka wszystkich istot przygotowanych na pomszczenie bóstwa ciemności. To wasza wina... Wy ją powiesiliście półtora wieku temu! Gdyby nie to, teraz moglibyście być szczęśliwi, a ja bym nigdy nie istniała. Nie musiałabym przez te wszystkie lata tak... Cierpieć, oglądając, jak się starzejesz. — Zagryzła dolną wargę, a obie dłonie złożyła w pięści. — Nie musiałabym też wypełniać swojego obowiązku, jako przyszła Matka Czarnej Magii. Tara nie ma już czasu, wkrótce przepadnie, a jej dzieci muszą mieć Matkę. Inaczej historia znów się powtórzy. Dlatego proszę cię... Umrzyj — mówiła, skinięciem głowy nakazując Sheridanowi dokończyć egzekucję.
Bestia napięła wszystkie mięśnie, wydając z siebie przeraźliwy krzyk. Zupełnie jakby robiła to zamiast dziewczyny o hebanowych włosach, której przeznaczenie kazało milczeć. Jej pazury utknęły w ludzkim ciele, a po potężnej łapie spłynęła krew.
— Dlaczego...? — zdziwił się Bram, widząc przed sobą szatyna.
— Rozkaz: Bogiem chyba wszystko było... — powiedział Vin, łapczywie chwytając w płuca powietrze.
Nie spodziewał się, że mógłby ochronić zwykłego człowieka, którego nawet nie znał. Wizje upadłych pól bitew zalewały mu umysł. Jego oczy ponownie zmieniły kolor na szkarłat, pragnąc ujrzeć strumienie krwi wsiąkające w glebę. Tęsknota do adrenaliny nasilała się w nieskończoność. Dawno nie używał tej umiejętności. Była zbyt niebezpieczna, ale teraz, gdy stał przed nim potężny przeciwnik, nie było czasu na powstrzymywanie się od działania. Mógł na moment nawet zostać potworem, jeśli zapewni mu to zwycięstwo.
— ...Było słońce, niebo, trawa. Bogiem były nawet morza, więc została wojna krwawa — dokończył, łapiąc łapę potwora i siłą wyrywając ją ze swojego tułowiu.
Uszkodzenia w ciele były poważne. Normalny człowiek zapewne nie byłby w stanie się już ruszać, ale Vindicate ani trochę nie przypominał normalnego człowieka. Temperatura jego organizmu drastycznie wzrosła, mniejsze rany natomiast błyskawicznie się zagoiły. Jeśli dobrze szacował, mógł przez trzy minuty walczyć, nie martwiąc się o obrażenia, ale każde następne prawdopodobnie byłoby dla niego śmiertelne. Odebrał starcowi miecz i ciął nim cień, jednak ostrze przeleciało przez niego jak przez mgłę, zostawiając za sobą ciemną smugę.
— Zabij. — Głos Roweny załamał się lekko, gdy wypowiadała te słowa.
Bestia rzuciła się w amoku, ścinając pazurami drzewa, za którymi chował się szatyn, szukając okazji do ataku i analizując poczytalność przeciwnika.
Wiedźma w tym czasie cofnęła się kilka kroków do tyłu. Chociaż sama była w budowie podobna do Sheridanów, to wolała nie ryzykować. Patrzyła z przerażeniem, jak Vin coraz bardziej zaczyna przypominać coś o wiele groźniejszego niż Dzieci Mroku.
— Zetrzeć w pył, zmiażdżyć, pochować — mówił opanowanym tonem szatyn, zwinnie unikając ataków wroga.
Potwór nie mógł być trafiony w normalny sposób, ale był w stanie zadawać obrażenia, więc z pewnością istniał na tej płaszczyźnie. Problemem pozostawała chwila, w której całe jego ciało stawało się materialne. Jeśli chłopak dobrze zakładał, utwardzał cień na moment przed atakiem i tylko w szponach. Żeby go przeciąć, potrzeba było niemalże cudownego wyczucia czasu i wielkiego ryzyka.
Albo Wojny.
Vin odskoczył szybko w tył, lądując w przyklęku. Przejechał dłonią po ostrzu, sprawiając, że na moment stal pokryła się złotym pyłem i zaczęła drżeć, po czym wykonał szybkie pchnięcie przed siebie, nie dając Dziecku Mroku żadnej szansy na reakcję. Energia zebrana na mieczu wystrzeliła niczym pocisk, przebijając ramię bestii, by ostatecznie całkowicie je oderwać.
"Miecze zdecydownie bardziej mi odpowiadają" — przemknęło mu przez myśl.
Rowena patrzyła na wszystko z niedowierzaniem. Bała się go. Bała się upadłego bóstwa, które odwiedziło jej las i zraniło dziecko wiedźmy. Ten chłopak był pierwszym, któremu udało się przebić przez absolutną obronę czarnej magii. Sheridanie kiedyś byli ludźmi. To właśnie ich martwe ludzkie ciała posłużyły za pojemniki na moc Tary. Jeśli ktoś byłby w stanie je zniszczyć, zabiłby cieniste monstrum. Dla czarnowłosej taka sytuacja wcześniej wydawała się zbyt odległa, aby mogła stwarzać realne zagrożenie. Nie spotkała się nigdy z kimś władającym aż taką siłą przebicia. Gdy człowiek poprosi o pomoc Czarną Magię, automatycznie podpisuje z nią kontrakt, że w chwili swojej śmierci odda ciało Tarze. Kiedy jego serce przestaje bić, skóra zaczyna schodzić płatami, zmieniając swoją strukturę na cząsteczki magii i ponownie oplata zwłoki w postaci czarnego dymu. To właśnie z tego powodu od zawsze pali się wiedźmy na stosie żywcem. Jeśli spłonie skóra przed śmiercią, nic nie ulegnie metamorfozie, a kolejny Sheridan się nie narodzi.
Dziewczyna klasnęła raz dłońmi. Nie wybaczyłaby sobie, gdyby przez nią umarł choć jeden cień. Dziecko Mroku, słysząc sygnał, uciekło głębiej w las, zostawiając swoją panią. Przede wszystkim w pierwszej kolejności musiało słuchać rozkazów, a dopiero później martwić się o Rowenę.
— Jeśli nie powiódł się plan ataku z zaskoczenia, podduszanie i zabicie przy pomocy cieni, pozostało mi już tylko jedno wyjście... — Szybkim ruchem dłoni rozwiązała czarny rzemyk, który nosiła na środkowym palcu prawej dłoni jako pierścionek, by następnie związać nim swoje długie, hebanowe włosy w kucyk. - Zabiję cię własnoręcznie.
Zrzuciła z siebie grubą jelenią skórę i tym samym odsłoniła plecy pokryte czarnymi znakami. Nie musiała czekać długo, aż pojawił się za nią sporych rozmiarów obracający krąg z wypisanym zaklęciem łączącym to ciało ze strumieniem życia. Nie używała jeszcze tej mocy w starciach i nie miała żadnego doświadczenia w bitwach, ale jednego była pewna. Siła, w której posiadaniu jest teraz świat, w zupełności wystarczy do pokonania jednego upadłego bóstwa.
— Czarna Magia o cudzej świadomości, Rowena — przedstawiła się, robiąc delikatny ukłon w stronę swojego przeciwnika. — A jak zwą ciebie?
— Vindicate, bóstwo wojny — odpowiedział, pokrywając miecz kolejną warstwą niestabilnej energii. Nie planował dawać jej forów w walce w zwarciu, a porażka nie wchodziła w grę. Vanora wyruszyła przodem. Kazanie czekać jej zbyt długo byłoby lekkomyślne.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro