4. Głos
— To wszystko, tak? — zapytałam starszej pani w biurze Okręgowej Izby Pielęgniarek i Położnych.
— Tak. Dokumenty są kompletne. Zaświadczenie powinno być gotowe za miesiąc — potwierdziła.
— Dopiero za miesiąc? — wyrwało mi się.
— A co pani myśli, że my tu bąki zbijamy? — prychnęła widocznie urażona, a po miłym uśmiechu nie było już śladu. — Może trochę krócej. Poinformujemy panią, kiedy będzie gotowe — wycedziła, obśliniajac palec i przewracając stronę w jakimś skoroszycie.
Moja niecierpliwość musiała wytrącić ją z równowagi. Cóż... Trudno, będzie trzeba jeszcze trochę pociągnąć na nocnym wykładaniu towaru w drogerii albo poszukać czegoś innego. Zaświadczenie otrzymam za miesiąc, więc zanim moje podanie o pracę w szpitalu bądź przychodni zostanie rozpatrzone, miną pewnie kolejne tygodnie...
— Dobrze. W takim razie będę czekać. Dziękuję. Do widzenia — mruknęłam i wyszłam na korytarz.
Pchnęłam ciężkie biurowe drzwi i opuściłam budynek. Niestety wyszłam wprost w ramiona szalejącej burzy. A dopiero zbliżało się południe! To jakaś istna anomalia! Oczywiście nie wzięłam ze sobą parasola. Nie spodziewałam się deszczu o tej porze, bo rano nic nie zapowiadało takiej pogody.
Westchnęłam i przysiadłam na murku, który znajdował się pod niewielkim daszkiem. Niestety nie miałam swojego samochodu, a Karol wkrótce po wypadku został pozbawiony prawa jazdy, więc nie mógł po mnie przyjechać. Jakby nieszczęść było mało, szef restauracji wręczył mu miesięczne wypowiedzenie. Wszystko w życiu mojego przyjaciela zaczynało się sypać, a ja miałam wrażenie, że to w głównej mierze przeze mnie. Gdybym wówczas zareagowała inaczej... Nie doszłoby do tego wypadku. Karol nie straciłby prawa jazdy. Nie wyrzuconoby go z pracy. Nie groziłaby mu odsiadka w więzieniu. Wszystko przed mnie! A ten jeszcze nie miał mi niczego za złe. Czułam się z tym podle, szczególnie że tyle zawdzięczałam Karolowi.
Kiedy deszcz nieco zelżał, pobiegłam truchtem na najbliższy przystanek. Poczekałam dziesięć minut i wsiadłam do rozklekotanego autobusu. Powietrze w pojeździe niemal stało w miejscu. Prawie tak jak sam autobus, który od czasu do czasu to zatrzymywał, to toczył się i toczył... Po kilkudziesięciu minutach w końcu stanęłam przed drzwiami mieszkania, które w roku akademickim dzieliłam z nieco ekscentryczną, młodą dziewczyną. W mojej głowie Monika miała status wiecznej studentki. Od kiedy pamiętam studiowała dwa kierunki na raz i utrzymywała się ze stypendium naukowego. Tak jak ja do niedawna.
Weszłam do pustego mieszkania i odetchnęłam z ulgą. Zrzuciłam wilgotne ubrania, wskoczyłam w sprane domowe ciuchy i
chwyciłam jakąś bagietkę czosnkową. Przegryzając kęs wybrałam w komunikatorze kontakt do Karola. Chciałam go zobaczyć, by na własne oczy przekonać się, jak sobie radzi. Odebrał po kilku sygnałach.
— Cześć, Lidiu — przywitał się, zbliżając kamerkę do twarzy tak że większość obrazu stanowił jego piegowaty nos.
Często się tak do mnie zwracał, celowo używając błędnej odmiany mojego imienia. Wiązało się to jeszcze z czasami szkoły, do której chodziliśmy razem. Oczywiście Karol był cztery klasy wyżej, już w liceum. Szkolna bibliotekarka uparcie w ten sposób się do mnie zwracała, a mój przyjaciel za każdym razem słysząc to dusił się ze śmiechu.
— Cześć, Karolu. Jak ty się masz?
— W porządku... Ogarniam papiery... Byłem u adwokata.
— No to dobrze. I co powiedział?
— Że spróbujemy zawalczyć o jak najniższy wyrok... Mówił, że policja już złożyła zawiadomienie do sądu. Zanim to wszystko ruszy, to minie jeszcze kilka miesięcy. Wiesz jak to jest...
— A dowiedziałeś się, co z tym facetem z przejścia?
— No... — Karol przerwał i potarł swoje rude włosy w zakłopotaniu. Nie zwiastowało to nic dobrego. — Kurczę... Nie uwierzysz. Wiesz, kto to jest?
Serce na moment mi stanęło.
— Nie. Skąd niby mam wiedzieć?
— Mówi ci coś nazwisko Damian Hybner?
Wysiliłam mózgownicę i bezwiednie przełknęłam kęs bułki. Mało się nie zakrztusiłam, bo coś mi zaświtało. No tak... Stąd go kojarzyłam!
— A to nie ten znany pisarz? — zapytałam, uderzając się kilkukrotnie otwartą dłonią w mostek.
— Dokładnie. Ten sam.
— I co z nim? Jak on się czuje? — wykrztusiłam, kiedy już kawałek bułki znalazł się tam, gdzie powinien.
— Lipa. Stracił wzrok chyba całkowicie. Nie wiem jak wygląda sytuacja dokładnie, ale próbowałem się dowiedzieć w tym szpitalu. Pracuje tam koleżanka mojej mamy. No i powiedziała, że chyba całkiem oślepł.
Miałam wrażenie, jakby cała bagietka stanęła mi w przełyku, chociaż nic przed chwilą nie miałam w ustach. Żołądek ścisnął mi się boleśnie. Przecież to moja wina!
— Karol... Tak mi z tym źle. Przecież to ja do tego doprowadziłam...
— Przestań! Naprawdę przestań się obwiniać. Całe życie to robisz. Bierzesz na siebie winę za wszystko, co złego przytrafia się twojej mamie, mnie... Za bardzo wszystko bierzesz na swoje barki.
— Ale gdybym...
— Można gdybać różne rzeczy. Skąd mogłaś wiedzieć, że to się stanie? Czasem to po prostu pech — rzucił, wzdychając przeciągle.
Nie zgadzałam się z nim, ale już nie drążyłam tematu. Postanowiłam sobie w duchu, że będę mu wsparciem cokolwiek się nie wydarzy. Jeśli trafi do więzienia, będę go odwiedzać i zostawiać mu paczki jak najczęściej będzie się dało.
A więc okazało się, że ofiarą impulsywnej jazdy Karola był znany w całej Polsce pisarz powieści sensacyjno-kryminalnych — Damian Hybner. Jego książki sprzedawały się w ogromnych ilościach, każda nowa pozycja stawała się szybko bestsellerem. Jednak zważywszy na okoliczności, to teraz, po tym wypadku, zapewne nastąpi powolny kres kariery powieściopisarza. Na skutek uderzenia w głowę mężczyzna najprawdopodobniej doznał urazu nerwu wzrokowego. Krótko i dosadnie mówiąc: ślepota do końca życia. Dla każdego człowieka, a szczególnie pisarza, musiała to być okropna tragedia.
Po rozłączeniu się z Karolem natychmiast przysiadłam do laptopa i zabrałam się za wyszukiwanie informacji o Hybnerze. Teraz już wiedziałam, skąd miałam wówczas wrażenie, że go znam. Kojarzyłam tę twarz, tak jak tysiące innych Polaków, ponieważ Damian Hybner był dosyć rozpoznawalną personą nie tylko w środowisku pisarsko -czytelniczym, ale też w polskim show-biznesie. Wyskoczyło mi mnóstwo artykułów, wywiadów, tytułów powieści, seriali i filmów kręconych na podstawie jego twórczości. Miał facet niezły dorobek jak na swój dość młody wiek, bo tylko niespełna trzydzieści siedem lat. Z komentarzy czytelników można było odnieść wrażenie, że pisarski kunszt Hybnera zahaczał o geniusz. Tworzył tak skomplikowane zagadki kryminalne, że rzadko któremu czytelnikowi udawało się rozwikłać tajemnicę przed przeczytaniem ostatniej strony. Osobiście nigdy nie zaglądałam do tego typu literatury. Może czas to zmienić?
Nacisnęłam pierwsze lepsze zdjęcie Hybnera, które powiększyło się na cały ekran. Ponownie zwróciłam uwagę na niespotykanie głęboką zieleń jego oczu. Mężczyzna wydawał się być na pierwszy rzut oka dość sympatyczny, jednak mogła to być tylko poza, otoczka pozorów i wyuczonych gestów. Hybner miał w sobie jakąś nietuzinkową nonszalancję, objawiającą się nie tylko w samym ubiorze, ale też zachowaniu, gestach czy spojrzeniu. Przyszło mi na myśl, że pochodził z zupełnie innej bajki, niż ja czy Karol. To po prostu widać od razu. Tak jakby był przedstawicielem innego gatunku albo żył w świecie równoległym.
Po powierzchownym zapoznaniu się z twórczością Hybnera postanowiłam zajrzeć kiedyś do biblioteki i wypożyczyć kilka jego dzieł. A kiedy już wyjdę na prostą finansowo, zakupię nowe egzemplarze w księgarni. Chociażby w ten sposób mogłam jakkolwiek zadośćuczynić mężczyźnie za to, co go przeze mnie spotkało. Chociaż... Czy w ogóle istniała jakaś możliwość zadośćuczynienia? Wolałam nie odpowiadać sobie na to pytanie, tylko mimo wszystko starać się spróbować. Uciszyć ten ciągły, nie dający się wyłączyć głos sumienia. Wyrzucający. Oskarżający. Dołujący.
To przez ciebie. Przez ciebie. Przez ciebie.
Wiedziałam, że zieleń niewidzących już oczu Hybnera będzie mnie prześladować do końca życia. Na paradoks zakrawał fakt, że mężczyzna określił mnie aniołem. Gdyby tylko wiedział, kto sprowadził na niego to nieszczęście... W dodatku byłam prawdopodobnie ostatnią osobą, którą widział. A potem w jego życiu zapadła wieczna noc.
W moim akurat zapadł zmrok. Czas zatem zbierać się do pracy.
Pojechałam autobusem do drogerii, w której pracowałam dorywczo przy nocnym wykładaniu towaru. Jak na razie taka praca musiała mi wystarczyć, zanim nie otrzymam zaświadczenia z izby i nie dostanę zatrudnienia na jakimś lepiej płatnym stanowisku.
Kilka godzin chodzenia w tę i z powrotem na magazyn dało mi trochę popalić. Nogi zaczynały odmawiać mi posłuszeństwa, ale na szczęście już kończyłam. Wsadziłam ostatnie kilka karteczek z cenami obok produktów i pożegnałam się z miłym, starszym ochroniarzem.
Wychodząc w ciemną sierpniową noc zerknęłam na telefon, którego nie wyciągałam z torebki od kilku godzin. Zamarłam... Kilkanaście nieodebranych połączeń od mamy i Marcela. Coś musiało się stać. Nie bacząc na to, że zapłacę za taksówkę krocie, wezwałam taryfę i czekałam przed budynkiem drogerii, w międzyczasie wybierając na przemian numer do mamy i Marcela, ale oczywiście bez skutku. Po dwunastu minutach podjechał samochód z jarzącym się na dachu żółtym oznaczeniem. Szybko wskoczyłam do środka i podałam adres.
Szybciej. Szybciej. No jedź pan szybciej.
W końcu znaleźliśmy się na znajomej wąskiej uliczce. Rozliczyłam się z taksówkarzem i wypadłam z auta, biegnąc ile sił w nogach do domu. Furtka, ganek... Oczywiście zamknięty. Znalazłam w torebce zapasowy klucz i pośpiesznie przekręciłam go w zamku.
— Mamo? — rzuciłam z niepokojem w ciemny korytarz.
Usłyszałam jakiś szloch dochodzący z łazienki. Kilka pchnięć i zamknięte na zasuwkę drzwi puściły.
— Mamo!
Mama klęczała na płytkach, w jednej ręce trzymając jakieś puste okrągłe pudełeczko. Usta miała mocno zaciśnięte, a policzki jakby czymś wypełnione. Uklękłam przy niej i złapałam ją za rękę.
— Mamo, otwórz buzię — wykrztusiłam, starając się nadać swojemu głosowi spokojny, łagodny ton.
Pokręciła głową i nadal trzymała usta zamknięte. Po jej policzkach spływały łzy. Cała się trzęsła.
— No już, już dobrze... Jestem przy tobie...
Wyciągnęłam ręce i nienawidząc samej siebie siłą rozwarłam mamie wargi, spomiędzy których wysypało się kilka białych pigułek. Wzmocniłam ucisk i wsunęłam mamie palce między zęby. Udało mi się wyłuskać jeszcze kilka tabletek. W końcu mama poddała się i rozpaczliwie zawyła, umożliwiając mi wydostanie reszty. Białe pigułki rozsypały się na płytkach, a mama zalała się łzami, łkając i zakrywając twarz dłońmi. Przyciągnęłam ją do siebie i przytuliłam, chociaż do tej pory chyba nigdy tego nie robiłyśmy.
— Już dobrze. Jestem przy tobie. Jestem — szeptałam z ustami tuż przy jej potarganych włosach.
— To wszystko moja wina — wyjęczała mama.
— Nie... Nie mów tak. Gdzie tata?
— W szpi... W szpi... W szpitalu... — wydusiła, jąkając się i oddychając nierówno. Dałam jej chwilę na uspokojenie, gładząc po włosach i zgarbionych plecach.
— Co się stało? — zapytałam łagodnym głosem, chociaż wszystko w środku mnie drżało ze strachu.
— Wypił za dużo... Przewrócił się i uderzył... W głowę. Marcel zawiózł go do szpitala. Majaczył coś od rzeczy...
— Kto? Marcel?
— Nie... Tata...
— Wszystko będzie na pewno dobrze... To pewnie po wódce coś mu się uwidziało. Spokojnie, mamuś...
— Odejdę i będzie spokój przynajmniej — usłyszałam jej zdławiony głos. Zastygłam na moment, czując że to chyba najgorsza, najtrudniejsza chwila w moim życiu. Trzymałam w ramionach skulony kłębek wyrzutów sumienia.
— Nie mów tak. A tatę zostawisz samego? A mnie? Marcela? Jesteś nam potrzebna. Wszystkim.
— Jestem bezużyteczna. Zrobiłam błąd... Ogromny błąd... — wyszeptała tak cicho, że ledwo ją dosłyszałam.
— O czym tym mówisz? — zapytałam pustym głosem.
Mama nie odezwała się, ale zaczęła jeszcze bardziej drżeć. Stwierdziłam, że lepiej nie drążyć. Teraz trzeba było ją wyciszyć i uspokoić. Za jakiś czas pomyśleć o jakiejś terapii. Już dawno jej to sugerowałam, ale ona nie chciała o tym słyszeć.
— Nie, mamo. Nigdy nawet tak o sobie nie myśl. Jesteś dla nas bardzo ważna — szepnęłam, z całej siły próbując powstrzymać łzy. Jednak one i tak wypłynęły.
Tak niewiele brakowało. Znów tak niewiele brakowało. O włos od tragedii.
Kolejny raz w mojej głowie odezwał się ten cichy, palący głos. Znałam go od dawna.
To przez ciebie. To twoja wina.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro