Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

28. Kundel

Przez chwilę patrzyłam, jak taksówka odjeżdża z parkingu.  Damian pojechał na wizytę u psychiatry, ale przed tym, jak wsiadł do samochodu, mocno mnie przytulił i szepnął, żebym się nie zadręczała i że wszystko będzie dobrze. Na sercu ciążyło mi jednak przeczucie, że wcale tak się nie stanie. Że wszystko zmierza po równi pochyłej w dół, staczając się w stronę przepaści.

Po drodze do mamy spróbowałam dodzwonić się do Marcela, jednak wciąż jego telefon był wyłączony lub poza zasięgiem. W sklepie obok szpitala kupiłam kilka jogurtów, owoce oraz miękkie bułeczki maślane i weszłam klatką schodową na piętro, gdzie znajdowała się sala, do której zamierzałam.

— Cześć, mamo... — przywitałam się, po czym od razu zabrałam się za robienie porządku. Wyrzuciłam wszystkie śmieci, przemyłam szafkę chusteczkami antybakteryjnymi i schowałam kupiony prowiant do środka.

— Chcesz bułkę z jogurtem? — zapytałam i w końcu spojrzałam dłużej ma mamę. Zamarłam w tej samej chwili.

Płakała. Wyglądała na zrozpaczoną.

— Mamo? Czemu płaczesz? Coś się stało? Boli cię? Wezwać lekarza? Chcesz więcej leków przeciwbólowych?

Mama pokręciła głową i zaszlochała żałośnie. Zbliżyłam się do niej i otarłam jej chusteczką twarz, bo cała pokryta była łzami i wydzieliną z nosa. Wyrzuciłam zużytą chustkę i wzięłam kolejną.

— Mamo... Powiedz mi... O co chodzi? — zapytałam, doprowadzając twarz mamy do porządku.

— O Marcela... — wymamrotała mama.

Wyprostowałam się i spojrzałam na nią z niepokojem.

— Wiem... Ja też się martwię. Nie mogę się z nim skontaktować od paru dni...

— On tu był — przerwała mi mama.

— Marcel był u ciebie? Kiedy?

— Dzisiaj rano.

— To czemu płaczesz? Coś ci zrobił? Chciał pieniędzy? Wykłócał się?

— Nie — zaszlochała mama.

— To o co chodzi?

Patrzyłam na mamę, która ukryła twarz w dłoniach. Przyszło mi na myśl, że wygląda teraz jak małe dziecko przyłapane na gorącym uczynku. Mama przez kilka długich chwil wzdychała i kręciła głową, bezgłośnie poruszając ustami, jakby mówiła coś do siebie. Chwyciłam ją za ramię i pogładziłam.

— Mamo... Powiesz mi?

— Odkrył prawdę... Marcel odkrył prawdę — wyszeptała przez palce.

— Jaką prawdę? — bąknęłam, totalnie zbita z tropu.

— Tylko ty jeszcze nie wiesz. Całe życie przed wami to ukrywałam. Myślałam, że to nigdy nie wyjdzie. Ale on chyba się domyślił... Zrobił badania.

— Ale jakie badania? Mamo! Mów!

Mama spojrzała na mnie z taką żałością w oczach, że natychmiast przestałam czuć złość i zniecierpliwienie. Na ich miejsce pojawiło się współczucie.

— Marcel nie jest synem naszego ojca — powiedziała mama poważnym głosem i odwróciła wzrok, jakby zawstydzona.

— Co? Ale jak to?

— Ano tak to... Tak się stało i już.

— O nie, mamo. Teraz to już musisz mi powiedzieć całą prawdę. Nie dam się tak łatwo zbyć, jasne? — warknęłam, starając się zachować spokój, ale emocje przeważały szale nad rozsądkiem. Odetchnęłam kilka razy i spojrzałam na mamę łagodniej.

— Mamo... Będzie ci lżej, jeśli wyznasz prawdę, jakakolwiek ona nie jest — powiedziałam, myśląc o sobie. Tak, po tym jak opowiedziałam wszystko Damianowi czułam się źle, ale najważniejsze, że uwolniłam swoje sumienie.

Mama pokiwała głową i zaczęła opowiadać.

— To było jak miałaś kilka miesięcy. Były imieniny taty. Przyszło kilku sąsiadów. Banasie, Małkowscy, Jazgarczyki, Lutek, Woch... i Stefaniak. Alkohol łał się strumieniami. Ja oczywiście nie piłam, bo byłam karmiąca. Zajmowałam się tobą na górze, usypiałam cię przy piersi. I nagle do pokoju zajrzał on — powiedziała szeptem, a oczy jej się rozszerzyły jakby cofnęła się o dwadzieścia pięć lat i znów patrzyła na tę osobę.

— Kto? Kto to był?

— Stefaniak — rzuciła krótko, a jej głos zaprawiony był pogardą.

— I co... Co się potem stało? — zapytałam, ale chyba w głębi serca już znałam odpowiedź.

— Ja się speszyłam, no bo cycek na wierzchu, wiadomo... Chciałam się zakryć. A on powiedział, żebym sobie nie przeszkadzała bo pięknie wyglądam. Poprawiłam sobie koszulę nocną i odłożyłam ciebie do łóżeczka. Chciałam go wyprosić... Powiedziałam mu... Rysiek, idź na dół, idź do siebie bo już późno. Wszyscy już chyba poszli albo się pospali. Ale on nie słuchał...

— Boże... Mamo...

— Bałam się, że coś ci zrobi bo groził, wymachiwał pięścią przed twoją główką, był wstawiony, zdolny do wszystkiego... Więc mu pozwoliłam — szepnęła, a oczy zaszły jej łzami. — Twój ojciec spał pijany w sztok na dole na kanapie. Krzyknęłam kilka razy, ale on nie słyszał. Ty się obudziłaś. Płakałaś jakbyś wyczuła, że dzieje mi się coś złego. Ale Stefaniak i tak zrobił, co chciał. Po wszystkim wyszedł i zagroził, że jeśli komukolwiek powiem, to pożałuję.

— Ale... Wspominałaś, że tylko ja jeszcze nie wiedziałam... To znaczy, że ojciec się wtedy dowiedział? — zapytałam zszokowana.

— Domyślił się. Po porodzie nie współżyliśmy przez jakieś ponad pół roku, może i z osiem miesięcy.... A dziecko się pojawiło w tym właśnie czasie. Zaszłam w ciążę. A przecież według ojca to musiała być zdrada. Nie było innego wytłumaczenia.

— Nie powiedziałaś mu, że to ten Stefaniak? — zdziwiłam się.

— Nie...

— Dlaczego? Mamo! Facet powinien był gnić w więzieniu. Pamiętam go z dzieciństwa jak przez mgłę. Czemu nie powiedziałaś tacie?

— Czemu, czemu... Bo zabiłby go i sam trafił do więzienia, zamiast tego sukinsyna. Powiedziałam ojcu, że było ciemno i nie pamiętam, kto mnie zgwałcił. Ojciec z początku chciał się dziecka pozbyć. Żądał, żebym zrobiła aborcję. Ale nie potrafiłam... Przecież to dziecko niczemu nie winne. Więc ojciec potem chciał zrobić badania, żeby znaleźć sprawcę. Ale musiałby chodzić po sąsiadach, robić awanturę. Uprosiłam go, żeby to zostawić dla świętego spokoju, żeby ludzie nie gadali. Zgodził się... Ale jakim kosztem...

Mama przerwała na chwilę. Nie potrafiłyśmy się na siebie patrzeć. Obie wbiłyśmy niewidzące spojrzenia w jakiś nieokreślony punkt, a do mnie właśnie docierało, dlaczego moja rodzina wyglądała tak, a nie inaczej. Dlaczego wszystko w moim życiu stało na głowie.

— Nigdy go nie pokochał — odezwała się ponownie mama. — Nigdy nie traktował Marcela jak syna. Co więcej, ciebie też traktował chłodno. Jakby już z góry uznał, że wszystko przepadło. Potem, z dziesięć lat później, Stefaniakowi się zmarło i dopiero wtedy ojcu się przyznałam, że to był on. Żeby już nie zgrzytał zębami na wszystkich sąsiadów wokoło. Był wściekły, że Stefaniak nie dostał za swoje. Ale przynajmniej już nie żył. Nie mógł już nic zrobić... — westchnęła i opadła bez sił na poduszkę.

— Mamo... Czemu nic nam nie powiedziałaś?

— Nie chciałam, żeby Marcel czuł się gorszy. Wyszydzaliby go, gdyby to wyszło. Wolałam trzymać język za zaciśniętymi zębami, żebyście mieli normalne życie.

— Normalne życie... — powtórzyłam z goryczą.

— A oni się całe życie nienawidzili. Od małego ojciec go tępił. Więc Marcel chyba zaczął w końcu coś podejrzewać. Zdobył pieniądze i prywatnie zrobił jakieś badania genetyczne. Oczywiście wyszło, co miało wyjść. I Marcel tu przyszedł rano. Rzucił mi papierami w twarz. Był wściekły. Personel kazał mu opuścić teren szpitala. Nie wiem, gdzie on teraz jest.

Zapadła cisza. Myśli pędziły w mojej głowie jak stado wściekłej szarańczy.

— Mamo... A jeśli on... Jeśli on pojechał do ojca? — zapytałam.

— Myślisz... Myślisz, że chciałby to zrobić? — wyszeptała z ręką dociśniętą do rozchylonych ust.

Mama wydawała się być przerażona taką możliwością. Ja tym bardziej.

— Nie wiem, ale to całkiem prawdopodobne — rzuciłam. — Zaraz zadzwonię do taty.

Wybrałam numer ojca i czekałam. Nikt nie odbierał też telefonu stacjonarnego w domu.  Adrenalina już buzowała mi w żyłach.

— Mamo... Pojadę tam — rzuciłam, zrywając się na równe nogi

— Tylko Karola weź ze sobą, żeby ci pomógł w razie czego, dobrze? — zawołała za mną mama. 

— Spróbuję — zgodziłam się, nie patrząc jej w oczy.

Pożegnałam się i prędko wybiegłam z sali, wybierając numer Karola. Ten jednak nie odbierał. Wcale mnie to nie zdziwiło. Pewnie nadal był na mnie wściekły i nie chciał mnie znać. Może nawet usunął lub zablokował mój numer. Trudno. Będę musiała tym razem poradzić sobie sama.

Pomknęłam przez miasto aż do wylotówki, po czym przyspieszyłam do setki, mimo że warunki pogodowe nie były najlepsze. Jak dostanę mandat to trudno. Już wszystko mi było jedno. Kilka razy mi się upiekło i liczyłam, że tym razem również tak będzie. Dojechałam do naszego miasteczka i tuż po wjeździe na uliczkę dojrzałam jakiś samochód przed domem. Czyżby to Marcel? Zaparkowałam obok i wyskoczyłam z auta. Wiedziona złym przeczuciem wybrałam numer na policję, a następnie po cichu weszłam do domu. Nie słyszałam żadnych głosów, krzyków, niczego.

— Tato? — rzuciłam w korytarzu.

Zajrzałam do salonu. Na wytartej od starości kanapie siedział mój brat. Był pochylony, ale zauważyłam, że trzyma coś w dłoniach. Przez chwilę myślałam, że to pilot od telewizora, ale kiedy podeszłam bliżej, zmroziło mnie.
To był pistolet. Zerknęłam na swój telefon... Wpisałam niepoprawny numer, więc nie nawiązało połączenia.

— Marcel? — zapytałam cicho, żeby go nie przestraszyć.

Uniósł głowę i popatrzył na mnie przekrwionymi oczami pełnymi łez. Nigdy nie widziałam go w takim stanie. Po tej ostatniej bójce wszystko dopiero spuchło i wyglądało jeszcze gorzej niż tamtego dnia. Pod jednym okiem miał ogromnego siniaka.

— Marcel... Co ty robisz? — zapytałam, starając się brzmieć spokojnie.

Marcel zamknął oczy i odezwał się zbolałym głosem:

— Powiedz mi... Jak ja mam teraz żyć? Kurwa... To jest tak popierdolone...

— Wiem... Wiem, że jest ci ciężko — powiedziałam cicho, podchodząc bliżej.

Przykucnęłam na przeciwko niego i spotkaliśmy się wzrokiem. Oboje mieliśmy oczy po matce. Ciemne. Brązowe. Wiecznie smutne.

— Po tylu latach dowiaduję się, że jestem, kurwa, dzieckiem pierdolonego gwałciciela! To dlatego ojciec mnie tępił. Całe życie czułem, że mną gardzi. I wyszło, kurwa... Wolałbym nigdy się nie urodzić. Wolałbym, żeby matka zrobiła aborcję — wyrzucał z siebie.

— Nie mów tak... To nic nie zmienia... Ważne, że żyjesz... Jesteś... Jesteś moim bratem, choć bywało między nami różnie. Ale wszystko można naprawić.

— Brzydzę się sam siebie. Jestem śmieciem! Pierdolonym przypadkiem! Z gwałtu! Ja pierdolę... — ukrył twarz w jednej dłoni. W drugiej wciąż ściskał broń.

— Marcel... Proszę cię... Odłóż ten pistolet. Porozmawiajmy — wydusiłam, patrząc z przestrachem na lśniący niebezpieczny przedmiot.

— A o czym tu jeszcze gadać? — prychnął Marcel. — Wyjedź stąd, Lidia, i nigdy nie wracaj. Nigdy tu nie wracaj, do tego pieprzonego miejsca. Zostaw to za sobą.

— Marcel... — próbowałam mu przerwać, ale on podniósł rękę, uciszając mnie momentalnie.

— Tobie się udało wyrwać z tej patologii. Skończyłaś studia, masz dobrą pracę, wyszłaś na ludzi. A ja...

— Tobie też może się udać. Marcel, jak chcesz, to ci pomogę...

Roześmiał się gorzko i pokręcił głową.

— Mnie nic nie jest w stanie pomóc. Jestem skreślony od urodzenia. Jestem naznaczony, nie rozumiesz?

— To nieprawda! Jesteś tak samo wartościowym człowiekiem jak każdy!

— Ojciec tak nie uważa... — wycedził.

I to było to. Jego największy ból od zawsze. Pogarda ojca. Wreszcie zrozumiana, ale wcale przez to nie mniej bolesna.

— Ojciec nie jest żadną Alfą i Omegą. Nie patrz na to, co on o tobie mówi. To jest jego problem. Nie twój — powiedziałam stanowczo, ujmując go za pokryte tatuażami przedramię.

Nagle oboje odwróciliśmy się jak na komendę, bo w drzwiach salonu stanął ojciec. Jak zwykle wyglądał na pijanego.

— Mój problem?! — ryknął.

— Tato...

— Spiskujesz z nim przeciwko mnie? — Nie dał mi dojść do słowa.

Zerwałam się na równe nogi, stając między nim, a bratem.

— Tato! Widzisz, do czego doprowadziłeś? Matka ledwo co uszła z życiem i leży w szpitalu, syn...

— On nie jest moim synem! — przerwał mi gwałtownie, a jego krzyk zabrzmiał jak przekleństwo.

— Rodzina ci się rozwala! Przejrzyj wreszcie na oczy! Patrz, do czego doszło — powiedziałam przez łzy.

— Już dawno mi się rozwaliła! Przez kłamstwa matki! Przez jej upór!

— Nie, to przez twój upór! To wszystko twoja wina!

Nagle poczułam uderzenie w twarz. Ojciec zdzielił mnie z całej siły, tak że słyszałam tylko dzwonienie w uszach, przed oczami widziałam błyski. Z zaskoczenia nawet nie czułam bólu. Jak przez mgłę zdałam sobie sprawę, że Marcel doskoczył zza moich pleców do ojca i obaj zwarli się nagle w uścisku. Przez chwilę miałam nikłą nadzieję, że padli sobie w ramiona... Ale kiedy odzyskałam zmysły zobaczyłam, że Marcel tak naprawdę dusi ojca.

— Marcel, nie! Nie! — jęknęłam.

Zaczęłam go odciągać za koszulkę, ale był silniejszy. W desperacji chwyciłam porzucony na kanapie pistolet i wystrzeliłam w sufit. Donośny huk otrzeźwił ich na moment, dzięki czemu mogłam jeszcze raz spróbować ich rozdzielić. Kilkanaście sekund szamotaniny, ogromne ilości strachu, adrenaliny i desperacji później obaj znajdowali się po dwóch stronach salonu... Ojciec rzęził na podłodze, trzymając się za gardło. Marcel dyszał i warczał jak rozwścieczony pies. Z mojej rozciętej wargi ciekła krew, kapiąc na ziemię.

— Marcel, proszę cię... Masz klucze. Jedź do mojego mieszkania — wymamrotałam przez spuchniętą wargę.

— Wy gnoje niewdzięczne... — wycharczał ojciec i zaczął się podnosić. — Ja wam kurwa pokażę... Całe życie harowałem na was i tak mi się gnoje odwdzięczata... Ja wam dam...

Ojciec na chwiejnych nogach zaczął się do nas zbliżać.
Marcel wyrwał mi pistolet i wciągnął mnie za siebie. Ojciec stanął tak, że zablokował drzwi, więc ewentualna ucieczka nie była możliwa.

— Zejdź z drogi — syknął do ojca Marcel.

— Po to żeś tu w ogóle przyjechał, co? Żeby mnie zabić? — wycedził ojciec.

— Nie ciebie, tylko siebie...

— Marcel... Zabierajmy się stąd. Tato, uspokój się i daj nam przejść — wtrąciłam.

— Lidka! Ty się słuchaj ojca, a nie rozkazujesz! — wrzasnął nagle ojciec. Kropelki śliny doleciały aż do mojej twarzy. — Własnemu ojcu się sprzeciwiasz? Stoisz po stronie tego bachora? — wskazał ręką na Marcela. — Tego bękarta? Zawsze widziałem w nim tego skurwysyna Stefaniaka! Widzę teraz ten znienawidzony ryj. Ciesz się, żem cię nie zatłukł jak spałeś, kundlu! — wrzasnął do Marcela.

Widziałam, że Marcel zaczyna się trząść. Trzymany przez niego pistolet na razie był wycelowany w dywan, ale nie mogłam być pewna, czy za chwilę lufa się nie podniesie w innym kierunku.

Miałam tego dość. Słodka krew o metalicznym posmaku zalewała mi usta. Przyszło mi na myśl, że trzeba dzwonić po policję, bo to się dobrze nie skończy. Ukradkiem wyjęłam telefon z tylnej kieszeni spodni.

— Bękart! Kurwa, pod stołem powinienem był cię trzymać, żebyś resztki wyjadał jak pies! Ale matka oczywiście postawiła na swoim. "To przecież niewinne dziecko! Ma prawo żyć" — zakwilił, udając głos matki. —  Nie powinienem był na to pozwolić. Nie powinie...

Nie dokończył, bo rozległ się huk, a Marcel runął na podłogę. Wokół jego łysej głowy zaczęła rozlewać się kałuża krwi. Padłam na kolana i rozpaczliwie próbowałam zatamować krwawienie. Bordowa posoka płynęła strużką po panelu i wsiąkała w dywan. Odnalazłam ranę i próbowałam przerwać krwotok, zaciskając w tym miejscu kawałek jakiejś koszulki złożonej w kostkę, którą porwałam ze stolika. Jedną ubroczoną w krwi ręką wybrałam numer ratunkowy. Życie mojego jedynego brata przeciekało mi przez palce, a ojciec siedział na podłodze i płakał.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro