16. Automat
Ściskałam w dłoni klucze do samochodu Hybnera, a on sam kroczył tuż obok. Szliśmy podziemnym parkingiem, szukając czarnej Toyoty RAV4. Nic mi to nie mówiło, więc liczyłam na to, że wciskając guzik na kluczyku, dźwięk wskaże mi właściwy pojazd spośród kilkunastu innych. Zobaczyłam pod ścianą jakieś połyskujące w świetle jarzeniówek ciemne auto typu SUV. Nacisnęłam przycisk, a jego światła zamrugały.
— Jest — oznajmiłam z ulgą, ale tylko chwilową, bo Hybner powiedział nagle:
— A prawda... Zapomniałem... Umie pani jeździć automatem?
— Znaczy się... Z automatyczną skrzynią biegów?
— Tak.
— Yyy... Jeszcze nie jeździłam. Jak do tej pory tylko na manualnej.
Poczułam dłoń Hybnera na plecach. Starał się dodać mi otuchy?
— To nic trudnego, łatwo się przystosować. Pokażę pani — popchnął mnie lekko w stronę samochodu.
Wsiedliśmy do środka, gdzie otulił nas słodki zapach wanilii i karmelu. Zerknęłam na kierownicę i całą deskę rozdzielczą. Przerażała mnie ilość nieznanych mi przycisków regulacji i przełączników. Do tej pory jeździłam starym Volkswagenem ojca, a na nauce jazdy trochę nowszym Peugeotem, sporadycznie autem Karola. Ten samochód wyglądał jakby dopiero zjechał z linii produkcyjnej. Wszystko lśniło i pachniało nowością.
— Przejedziemy się? — zaproponował Hybner, przechylając głowę w bok.
— Ale... Teraz? — zapytałam głupio.
— To pani pierwszy raz. Myślałem, że wolałaby pani, żebym najpierw udzielił kilku instrukcji i odbył z panią... Jazdę próbną — powiedział, a kącik ust z niewiadomego powodu zadrgał mu rozbawieniem.
— Tak... Tak wolę. Ma pan rację — bąknęłam, mając nadzieję że Hybner miał na myśli tylko to, co powiedział, a nie to, co dopowiedział sobie mój mózg.
— Doskonale. Zatem najpierw musi pani zapiąć pas i włożyć klucz do stacyjki. Śmiało.
Zrobiłam co kazał, mrucząc pod nosem, że oczywistości możemy pominąć.
— Taka pani jest pewna siebie? Już wszystko wie, tak? — zaśmiał się.
— No... Umiem uruchomić pojazd — prychnęłam. — Niech mi pan tylko pokaże co i jak z tymi biegami.
— Dobrze. W takim razie proszę położyć rękę na drążku.
Spojrzałam na niego, nie mogąc oprzeć się wrażeniu, że Hybner cały czas celowo używa dwuznaczności, żeby mnie zawstydzić. Niedoczekanie. Położyłam rękę na główce dźwigni i nagle poczułam jego rękę na swojej. I tyle z mojej kruchej pewności siebie.
— Nie musi pan...
— Widzi pani literki na skrzyni? Jest D, P, R oraz N-S — powiedział, ignorując moje słowa i wciąż trzymając swoją rękę na mojej, która już zaczynała się pocić.
— Wystarczy tylko, że po uruchomieniu silnika przesunie pani dźwignię na pozycję D — zademonstrował to, przesuwając moją dłoń wraz z dźwignią do przodu — a następnie naciśnie pedał gazu znajdujący się rzecz jasna po prawej stronie. Drugi to hamulec. Chyba nie muszę wspominać, że sprzęgła oczywiście w automacie nie ma.
Przewróciłam oczami w reakcji na jego słówa. Miał mnie za idiotkę?
— Moja matka wcisnęła kiedyś gaz zamiast hamulca... — wyjaśnił. — Podobno niektóre kobiety tak mają siedząc za kółkiem.
— Ja nie należę do tej pechowej grupy — odwarknęłam urażonym tonem.
— Cieszy mnie to. I wcale o to pani nie podejrzewałem, żeby nie było. A więc żeby łatwiej było zapamiętać, powiedzmy że D oznacza jazdę, z angielskiego oczywiście "drive". N to neutral, podobne do P, ale bez blokady kół, tak zwany luz. Dalej P - parking, do postoju, uruchamiania silnika, a R to "reverse" czyli cofanie. Proszę zademonstrować.
— Mam przesuwać dźwignię po kolei? — upewniłam się.
— Tak. Śmiało.
— D... Drive — popchnęłam drążek na odpowiednie miejsce. Hybner wciąż trzymał rękę na mojej. — P - parking — mruknęłam, cofając dźwignię o jedną pozycję. — N - luz oraz R - cofanie — zakończyłam, podciągając drążek całkiem do tyłu.
— Świetnie. No więc jak pani widzi, ja niestety już nie, ma pani na środkowym ekranie obraz kamer z widokiem trzysta sześćdziesiąt stopni, dzięki czemu w nic pani nie powinna uderzyć. Może pani wycofać. Przejedziemy się i sprawdzimy, jak sobie pani radzi w praktyce — mruknął, zabierając w końcu rękę z mojej. Owiało ją chłodne powietrze z klimatyzacji.
— W porządku — bąknęłam, zapalając światła i sprawdzając naprędce wskaźniki na desce. Wyglądało na to, że wszystko było jak trzeba. Żadna kontrolka nie świeciła się na czerwono. Opuściłam hamulec ręczny. — Chce pan się upewnić, że nie roztrzaskam panu samochodu?
— Nie, chcę się upewnić, że wsiądzie pani, przejedzie trasę i wysiądzie cała i zdrowa. Życie i zdrowie jest nieporównywalną z niczym wartością.
A więc to z troski o mnie, nie o samochód. Zrobiło mi się trochę głupio, jednak nic już nie powiedziałam. Wycofałam toyotę z miejsca i ruszyłam do przodu w stronę wyjazdu. Prowadziłam płynnie, bo też i samochód jechał gładko przed siebie. Wszystko działało bez zarzutu, reagowało natychmiast, nie rwało i nie wydawało dźwięków. Zupełnie inna jazda niż starociem taty czy Karola. Hybner wydawał się być zadowolony. Nie komentował jazdy, ale siedział rozluźniony a twarz miał pogodną.
— Gdzie jesteśmy? — zapytał po kilkunastu minutach swobodnej jazdy po Śródmieściu.
— Dojeżdżamy do ronda Dmowskiego — odparłam.
— Może pani na nim zawrócić i pojechać już do mnie, wysiądę, a pani pojedzie sobie do siebie.
— Czyli egzamin zdany? — pozwoliłam sobie na żart.
— Tak. Szybko pani załapała. Brawo.
— To nie było takie trudne. Właściwie o wiele prościej i wygodniej się jeździ automatem.
— Cieszy mnie to. Bezbolesny i przyjemny pierwszy raz. Zgodzi się pani, prawda? — powiedział cicho, mrużąc lekko oczy.
Kolejna insynuacja, której nie mogłam już puścić mimo uszu. Zbierałam się do odpowiedzi dobre kilka minut, w czasie których dojechaliśmy pod apartamentowiec. W głowie miałam istną walkę pragnień, strachów, obaw, wyrzutów sumienia i gdzieś z tyłu jeszcze odzywał się cichy głos rozsądku.
— Musi pan cały czas to robić? — wypaliłam, zatrzymując samochód na poboczu, po czym za zaciągnęłam ręczny. Cała się trzęsłam jakby było mi przeraźliwie zimno.
— Słucham?
— Ciągle pan rzuca jakieś dwuznaczne teksty. Co pan chce przez to osiągnąć?
— Nic. Nie sądziłem, że to pani przeszkadza — odparł chyba szczerze zdumiony.
— Owszem, przeszkadza, bo jest to niestosowne, nie sądzi pan?
— Przesadza pani. To tylko niewinny flirt. Niestosowne by było, gdybym się do pani dobierał wbrew jej woli.
— Niestosowne to mało powiedziane, wtedy to byłoby niedopuszczalne. Chce mnie pan podejść... Zmiękczyć. A potem co? Zaciągnąć do łóżka? Wykorzystać swoją przewagę, moją naiwność, niedoświadczenie... — łzy nabiegły mi do oczu. Zacisnęłam zęby, bo natychmiast pożałowałam, że za dużo powiedziałam.
— Pani Lidio... — westchnął i roześmiał się. — O jakiej przewadze pani mówi? Wszystko pani opacznie zrozumiała. To nie tak...
— A jak? Jeśli oczekuje pan dodatkowych korzyści z naszej współpracy, to od razu pana informuję, że nie mam zamiaru uczestniczyć w czymś takim. To jest...
— To jest naprawdę śmieszne. Zarzuca mi pani intencje, jakich wcale nie miałem i nie mam! — zawołał, wzdychając z niedowierzaniem. — Nie wiem doprawdy, dlaczego tak pani to odebrała.
— A jak mogłam inaczej odebrać? Jest pan moim pracodawcą, płaci mi pan, więc kiedy poprzez insynuacje i flirt sugeruje pan wyjście poza relację formalną, czuję się jak... Jak kobieta z jakiegoś przybytku rozpusty. Opłacana za wyświadczanie takich, a nie innych usług — wypaliłam, ukradkiem ocierając łzę z policzka. Nabrałam głęboki oddech, żeby się uspokoić.
Hybner milczał przez kilka długich chwil. Przygryzał przy tym górną wargę, potem potarł dłonią zarost i w końcu westchnął.
— W takim razie niech przyjmie pani moje przeprosiny. Nie sądziłem, że niewinnym flirtem mogę panią urazić i przyczynić się do powstania takich myśli w pani głowie. Nie musi się pani mnie obawiać. Zresztą... O czym my mówimy? Przecież to nonsens, jestem niewidomy, żadna kobieta nie chciałaby... Przecież nie mam złudzeń. I rozumiem pani oburzenie. To już się nie powtórzy. Przepraszam, zapomniałem się. Zapomniałem, że wypadłem z obiegu — zakończył swoją dość chaotyczną i zaskakująco emocjonalną wypowiedź. — Proszę jechać do domu, odpocząć. I puścić w niepamięć moje niestosowne, godne pożałowania przekraczanie granicy — rzucił gorzko, sięgając do klamki.
Chyba tak będzie lepiej. Lepiej uciąć to na samym początku. Pozwolić mu wyjść i więcej nie wracać do tematu. Udawać, że nic się nie wydarzyło. Wyszłam jednak za nim, przecież sam nie trafi do wejścia.
— Panie Damianie! — krzyknęłam, ale on się nie odwrócił. Chyba jakimś cudem wiedział, gdzie jest, bo zmierzał w stronę drzwi wejściowych. Dopadłam jego boku i lekko chwyciłam go za ramię, chcąc mu pomóc, ale zupełnie niepotrzebnie. Wyczuł ręką drzwi, odnalazł po omacku panel z cyframi i wpisał kod. Drzwi rozsunęły się.
— Dobrej nocy, pani Lidio. Jeszcze raz przepraszam za tę sytuację. Myślałem, że nie ma pani nic przeciwko. Pomyliłem się. Niech pani traktuje to jako nieistotne nieporozumienie.
— Po prostu... — nie wiedziałam, jak wytłumaczyć swój wcześniejszy wybuch. Sama nie pojmowałam własnych odczuć i zachowań. — Dobranoc, panie Damianie — udało mi się tylko wykrzesać, zanim tafla szkła rozdzieliła nas ciszą. Po chwili Hybner zniknął mi z oczu. Zimne powietrze otrzeźwiło mnie, więc szybko wróciłam do samochodu. Wciąż trzęsłam się jakbym przed chwilą wydostała się spod tafli zamarzniętego jeziora. Odetchnęłam kilka razy przez nos, starając się skupić przed jazdą. Słodki zapach wnętrza już zawsze będzie kojarzył mi się z tą kłótnią.
Sprzeczne emocje targały mną aż do parkingu przed moim blokiem. Nawet nie pamiętałam drogi. Jechałam niesiona nawałnicą myśli i uczuć. Dlaczego tak się zachowałam? Przecież Hybner miał rację. Tak naprawdę nie miałam nic przeciwko jego zachowaniu. Nawet mi schlebiało, budziło jakieś uśpione, zapomniane pragnienia, kusiło do czegoś, czego nie znałam ale chciałam poznać... Z drugiej jednak strony... Bałam się. Bałam się wychodzić poza linię, zza której nie będzie już powrotu. A przede wszystkim blokowała mnie świadomość tego, że dzieliły nas nie tylko różnice. Najbardziej dzieliło nas moje kłamstwo. Kłamstwo, które kładło się cieniem na wszystkim. Miałam tego dosyć.
Ostatkiem sił wdrapałam się na piętro i otworzyłam drzwi pustego mieszkania. Ponura, cicha ciemność otoczyła mnie ze wszystkich stron jak czarna kotara, rozdarta po chwili gorzkim szlochem. Kolejny raz odrzuciłam. Kolejny raz zraniłam. Karol miał rację. Ja nie potrafiłam kochać, nie potrafiłam tworzyć zdrowych relacji. Ze swoją poranioną przeszłością byłam skazana na samotność. Zaprogramowana jak automat na życie w pojedynkę.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro