Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

1. Zwrotnica

Ciepły lipcowy wiatr zagarniał mi długie kosmyki na twarz, kiedy zbiegałam truchtem ze schodków uczelni. Czułam się tak lekko, jakby ktoś przed chwilą doprawił mi na plecach skrzydła. Dotarłam w podskokach do niewielkiego parkingu przy uliczce i bez większych ceregieli wpakowałam się do czerwonego samochodu, którego każdy najmniejszy zakamarek, ba, każdą rysę znałam od lat. Na kolanach położyłam torebkę oraz elegancką, sztywną teczkę z dyplomem. Ściskałam ją z całej siły jakby była przepustką do raju. Złoty napis zalśnił dumnie w promieniach słońca.

— No i? Jak poszło? — zapytał z uśmiechem Karol, mój przyjaciel, którego znałam jeszcze lepiej niż jego starego, rozsypującego się gruchota. 

Odczekałam chwilę dla lepszego efektu, po czym triumfalnie ogłosiłam wynik obrony.

— Obronione na pięć. I wszystkie egzaminy też, wczoraj odebrałam ostatnie wyniki — obwieściłam z dumą, unosząc w górę pięść i uderzając przy okazji w łuszczący się ze starości sufit grata, który według mojego przyjaciela nie był wcale stary, tylko oldschoolowy. Kilka kawałków sypiącego się materiału wylądowało na moim nowiutkim śnieżnobiałym żakiecie. Strzepnęłam natychmiast te paprochy na podłogę.

— No to moje gratulacje! Mogę już zwracać się do ciebie "siostro"? — zażartował Karol, pochylając się i składając na moim policzku pocałunek.

Odsunęłam automatycznie głowę, ale ostatecznie udałam, że nic takiego się nie wydarzyło. Ot, przyjacielski gest. Zwykły całus. W końcu niecodziennie dostaje się piątkę z obrony pracy dyplomowej.

— Przecież od zawsze możesz się tak do mnie zwracać, braciszku — odparłam, szturchając go lekko w bok, żeby jakoś zamaskować swoją konsternację. — Znamy się od dziecka. Jesteśmy jak rodzeństwo —  dodałam, zapinając pas.

Moje słowa chyba były kamyczkiem, który wywołał w Karolu lawinę uczuć. I to bynajmniej nie pozytywnych. Wręcz przeciwnie... Powstrzymałam się od przewrócenia oczami kiedy spostrzegłam, że Karol nagle spochmurniał, a jego i tak wąskie usta zacisnęły się w jeszcze węższą linię. Widziałam po jego falujących nozdrzach, że nie w smak mu były moje słowa. Tak naprawdę już od dawna podejrzewałam, co mu chodzi po tej rudej głowie. Czas skończyć z tym definitywnie. Krótkie, może trochę bolesne cięcie. A potem ulga. Inaczej to będzie się ciągnąć w nieskończoność. Musiałam to ukrócić, łagodnie dać mu do zrozumienia, że nic z tego.

— Karol... — zaczęłam, ale ten natychmiast zdmuchnął moje żałosne próby naprawienia sytuacji.

— Dobra, Lidka, powiem wprost — przerwał mi, unosząc rękę, żeby mnie uciszyć. Nabrał głęboki wdech i wypalił: — Podobasz mi się i chciałbym, żebyśmy...

— Nie! Karol... Proszę, nie kończ! — syknęłam, jak dziecko unosząc ręce do uszu żeby je zatkać.

— Daj mi powiedzieć, Lidiu... — nie dawał za wygraną, desperacko odciągając mi ręce od uszu. — Słuchaj... Podobasz mi się od dawna. Właściwie od zawsze. Od dzieciaka. Ale postanowiłem nie dodawać ci więcej spraw na głowę, kiedy miałaś naukę, egzaminy, praktyki i pisanie pracy. Czekałem cierpliwie. Do teraz. Lidia, ja wiem...

— Błagam cię, Karol. Nie mów nic więcej, nie niszcz naszej przyjaźni — przerwałam mu, rozpaczliwie pragnąc, żeby można było cofnąć wypowiedziane przez niego słowa. Żeby wcale między nami nie padły. Chciałam, żeby nigdy nawet nie doszło do takiej rozmowy, jednak widocznie Karol miał inną wizję naszej znajomości.

Spojrzałam w bladoniebieskie oczy przyjaciela. Tak bardzo nie chciałam go ranić, ale musiałam. Żadne złudzenia nie wchodziły w grę. Żadne może, żadne zobaczmy, żadne kiedyś. Po prostu to wiedziałam. Kochałam go jak brata. Nic więcej.

— Karolu — zwróciłam się do niego jak zwykle — zrozum, to jest... — zaczęłam delikatnie, szukając w głowie jak najbardziej wyważonych słów, jednak przyjaciel znów nie pozwolił mi skończyć.

— No powiedz wprost. Nie mam u ciebie szans, tak? Bo jestem zwykłym kucharzem w podrzędnej restauracji, tak? — warknął urażonym tonem.

— To nie ma nic do rzeczy! Po prostu nie potrafię spojrzeć na ciebie jak na mężczyznę... — rzuciłam bez większego namysłu.

Jak tylko te słowa wydostały się z moich ust, wiedziałam już, że to był błąd. I jednocześnie gwóźdź do trumny, w której pochowane zostały resztki jego nadziei.

— To kim do cholery jestem!? — ryknął zaskakująco ostrym jak na niego tonem. — Kobietą!? Kurwa, mam trzydzieści lat! Całe życie czekam na ciebie, a ty mi mówisz że nie widzisz we mnie mężczyzny?! Lidia! Pomyśl... — zniżył głos i przybrał łagodniejszy wyraz twarzy. — Tak dobrze się dogadujemy. Czego mi brakuje?  No czego? Co mam zrobić, żebyś dostrzegła we mnie to, czego pragniesz? Zrobię wszystko, będę się starał o ciebie jak nikt inny przysięgam... Dlaczego nie chcesz chociaż spróbować?

— Karol, proszę cię. Nie pogarszaj tego. To nie ma szans... Nic więcej prócz przyjaźni między nami nie będzie. Nigdy — powiedziałam twardo, chociaż z trudem wykrztusiłam te słowa ze ściśniętego wyrzutami sumienia gardła.

Karol tyle razy w życiu mi pomógł, tyle razy się narażał, pojawiał w ostatniej chwili...
Drgnęłam, kiedy z całej siły rąbnał pięściami o kierownicę. Automatycznie zasłoniłam się rękami. Przyjaciel dostrzegł moją reakcję, bo natychmiast się zreflektował.

— Lidia... No co ty... Nie bój się mnie... — szepnął, wyciągając w moją stronę rękę.

Moje ramiona opadły, ale już w tej chwili miałam dosyć. Nerwowe zachowanie Karola przywołało przykre wspomnienia, które zadziałały na mnie jak kubeł lodowatej wody.

— Sama wrócę do mieszkania. Nie zatrzymuj mnie, nie jedź za mną — powiedziałam, zmuszając się do spokojnego tonu.

— Lidia, zaczekaj!

Karol chwycił mnie za nadgarstek i starał się spleść swoje palce z moimi. Na domiar złego w tym samym momencie pochylił twarz w moją stronę w wiadomym celu, więc szybko rozerwałam uścisk i odepchnęłam ręką jego twarz.

— Nie! — krzyknęłam ostro, kiedy pod palcami wyczułam zarost na policzku.

Sama doskonale zdawałam sobie sprawę, że w moim geście i krzyku była jakaś rozpaczliwa brutalność, jednak zrobiłam to pod wpływem nagłych emocji. Czułam się podle, ale nie mogłam dopuścić do tego, co usiłował zrobić Karol. Był mi jak brat! Chociaż, to porównanie w moim przypadku akurat nie do końca pasowało. Tak czy inaczej traktowałam go jak rodzinę. Sama myśl, że mógłby mnie całować, wywoływała we mnie mdłości.

— Lidiu...

— Ochłoń, Karol. Pogadamy jutro — rzuciłam przez ramię, po czym, nie oglądając się z siebie żeby nie widzieć rozczarowania i żalu w oczach przyjaciela, wyszłam z samochodu.

Postąpiłam kilka kroków i wkroczyłam chwiejnie na chodnik, kierując się w stronę przystanku. Wszystko we mnie buzowało. Odwróciłam głowę, żeby zobaczyć jak łuszczący się  czerwony samochód rusza gwałtownie z miejsca. Wypuściłam powietrze, wydymając policzki. Liczyłam na miły wieczór w towarzystwie kumpla, a ten... Nagle usłyszałam głuche uderzenie i pisk hamujących opon. Odwróciłam się jak na komendę.

— No nie... — jęknęłam pod nosem i w jednej chwili puściłam się biegiem wzdłuż chodnika.

Od razu zobaczyłam, że tuż przy przejściu leżał jakiś mężczyzna. Musiał uderzyć głową o barierkę lub kostkę brukową, bo przy jego skroni ciekła strużka krwi, ginąc w ciemnym, schludnie przystrzyżonym zaroście. Dopadłam do niego w kilku krokach i uklękłam przy jego boku, sięgając jednocześnie do torebki po telefon. Kątem oka zobaczyłam, że Karol zjeżdża na pobocze. Wokoło zaczęli już zatrzymywać się przypadkowi przechodnie. No tak. Typowa reakcja tłumu. Gapić się tak, ale żaden nie kwapił się do pomocy.

— Uderzył się pan w głowę? Może pan oddychać? — zaczęłam zadawać nieskładne pytania. Obawiałam się dotykać jego zranionej głowy, ale pochyliłam się i zerknęłam w jego oczy, starając się ocenić stan źrenic. Były lekko rozszerzone, jednak mimo to uderzył mnie nadzwyczaj wyrazisty kolor tęczówek. Mieszanka ciemnej zieleni i ciepłego brązu... Ta twarz wydała mi się skądś znajoma.

— Pani jest aniołem? — wyszeptał mężczyzna, patrząc na mnie spod opadających powiek.

— Proszę pana...

Dotknęłam jego ręki, ale mężczyzna ewidentnie stracił przytomność. Usłyszałam gdzieś za sobą dźwięk zamykanych drzwi samochodu. Obejrzałam się, widząc podbiegającego Karola, któremu dzięki Bogu chyba nic się nie stało.

— Lidia...

— Trzeba dzwonić po karetkę! — rzuciłam, szybko przykładając palce do zagłębienia w szyi mężczyzny. Odetchnęłam z ulgą. Żył. Krew namacalnie pulsowała pod moimi lodowatymi palcami. Bezwiednie otaksowałam resztę jego sylwetki. Elegancki garnitur nie pozwalał na dokładną ocenę ewentualnych obrażeń. Nie dostrzegłam więcej ran, ale przecież mogły to być równie dobrze złamania wewnętrzne, nie dające się wykryć na pierwszy rzut oka.

— Już wezwałem pomoc. Uciekaj stąd. Potem będą cię ciągać po sądach jako świadka, chcesz tego? No idź — ponaglił mnie, odciągając od leżącego mężczyzny. — Poradzę sobie.

— Ale... Jemu trzeba pomóc! — zaoponowałam. — Stracił przytomność! Uderzył się w głowę!

— Ja to zrobię. Krwawienie nie jest duże... Zaraz będzie zresztą pogotowie — rzucił stanowczo Karol, po czym pochylił się nad mężczyzną i również sprawdził mu puls.

— Oddycha, puls jest wyczuwalny... Żyje... Idź, Lidia. To tylko i wyłącznie moja wina.

— Nie, to ja cię zdenerwowałam. Przepraszam... Gdyby nie ja... To wszystko przeze mnie! — szepnęłam rozpaczliwie, obrzucając spojrzeniem leżącego bezwładnie mężczyznę.

— Idź już! Na co czekasz? — powtórzył.

Usłyszałam dźwięk nadjeżdżającego na sygnale ambulansu. Na szczęście nie tak daleko był szpital. Zostałam, patrząc jak ratownicy zabierają rannego mężczyznę na noszach.

— Idź już, Lidka, proszę cię... Zaraz będzie policja. Spiszą cię. Po co ci to?

Pokiwałam głową i odeszłam na kilkadziesiąt metrów, przysiadając na ławce. Ratownik medyczny zadał kilka pytań Karolowi. Chyba chciał się upewnić, czy nic mu się nie stało. Karetka po kilku minutach odjechała na sygnale, a chwilę później do mojego zrozpaczonego przyjaciela podszedł policjant. Zacisnęłam palce na brzegu ławki.

A jeśli ten mężczyzna umrze? To wszystko przeze mnie! Ja zdenerwowałam Karola... Dlaczego nie umiałam być delikatniejsza? Dlaczego nie potrafiłam po prostu porozmawiać na spokojnie i wytłumaczyć przyjacielowi swoich powodów, tylko jak wariatka odepchnęłam go i wyskoczyłam z samochodu. To wszystko moja wina. Gdybym tego nie zrobiła... Zacisnęłam powieki, spod których wypłynęły dwie gorące łzy.

Poczucie winy przytłoczyło mnie swoją realnością. Uczyłam się całe trzy lata, żeby ratować ludzi, pomagać im odzyskać zdrowie. A już pierwszego dnia, tuż po uzyskaniu dyplomu naraziłam kogoś na utratę zdrowia lub może nawet życia. A Karol? Co z nim? Czy trafi do więzienia?

— Lidia...

Karol usiadł obok mnie i oparł łokcie na kolanach. Przez długi czas nic się nie odzywał. Jego rdzawe włosy zalśniły w popołudniowym słońcu.

— Muszę się stawić na komisariacie na przesłuchanie. Prawdopodobnie... Za spowodowanie wypadku trafię do pudła — wymamrotał w stronę kostek chodnikowych. Uszy zapłonęły mu czerwienią, a promienie przebijające się przez korony drzew tylko podsycały ten efekt.

— Ale... Może nic poważnego mu się nie stało? Chyba nie wsadzają ludzi do więzienia za coś takiego?— zapytałam, skupiając wzrok na piegach pokrywających nos Karola. Nie potrafiłam patrzeć mu w oczy.

— Może... Może jemu nic się nie stanie, ale...

— O czym ty mówisz?

— Kiepsko to widzę... — bąknął z wyraźnym zakłopotaniem. — Widzisz, ja już mam jedne zawiasy. Nie mówiłem ci... Za posiadanie starych naboi. Wpadłem przypadkiem, policja zauważyła mnie na polu. Przeszukali mi samochód... To było niecały rok temu...

— Karol! — jęknęłam. — Mówiłam ci, że te twoje skarby z ziemi w końcu sprowadzą na ciebie kłopoty! — jęknęłam, ukrywając twarz w dłoniach. — Nic nie mówiłeś...

— No co, nie było czym się chwalić... Ty miałaś wtedy egzaminy, do tego twój brat... Nie chciałem zawracać ci głowy. Dostałem wtedy wyrok w zawieszeniu. Ale teraz za ten wypadek mogą mnie przyskrzynić.

Tak. To było bardzo prawdopodobne. Realne. Spojrzałam na niego z poczuciem ogromnej winy.

— Przepraszam, że tak zareagowałam. To moja wina. Zdenerwowałam cię...

— Nie! Nie obwiniaj się. To tylko i wyłącznie moja wina. Zachowałem się jak kretyn, miałaś prawo do takiej reakcji.  Nawet gdybyś powiedziała to w sądzie, to moja wina byłaby taka sama. To nie ma nic do rzeczy. Wjechałem w pieszego na przejściu. Tyle się liczy!

— Ale w moich oczach to ma znaczenie! To ja swoją nadmierną reakcją doprowadziłam cię do takich emocji — zawołałam, przeczesując rękami włosy.

Karol pokręcił głową i odetchnął przeciągle. Poklepał mnie po plecach i podniósł się ciężko z ławki.

— Muszę jechać. Pojadę autobusem... Mój samochód zaraz zabierze laweta, bo zabrali mi prawko. O siedemnastej mam się stawić na policji — rzucił, nie patrząc na mnie.

Obserwowałam jak rusza w stronę swojego nieszczęsnego auta stojącego na awaryjnych. W kilkanaście minut jakby postarzał  się o kilkanaście lat. Plecy miał przygarbione niczym starzec...  Łzy zasnuły mi widok. Zamknęłam powieki, a promienie letniego słońca zagrały w nich czerwonymi przebłyskami.

Jedno nieprzemyślane słowo... Nieporozumienie... A tyle skutków... Jakby jakiś pech przesunął zwrotnicę na torowisku i pociąg z wagonami wydarzeń wjechał na niewłaściwe tory. Miałam nadzieję, że pędzącą lokomotywę uda się wyhamować, zanim zderzy się z inną lub całkiem wykolei.

Z mojej torby leżącej obok wydostał się dźwięk przychodzącej wiadomości. Zerknęłam na wyświetlacz i wstrzymałam oddech.

Mama:
Marcel wrócił.

Nic więcej nie musiała pisać. Te dwa słowa znaczyły tyle samo, co sygnał SOS. Mijały sekundy, a ja nie potrafiłam podnieść się, ruszyć, przełamać bierności. Siedziałam tak czując ogarniający mnie strach. Zmusiłam się w końcu do powstania, skierowania nóg w stronę przystanku i wejścia do autobusu z innym numerem, niż wcześniej planowałam. Wiózł mnie z powrotem na przedmieścia. Do miejsca, gdzie całą sobą nie miałam ochoty wracać. Ale musiałam. Nie mogłam zostawić mamy samej.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro