Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

PAGE 8.

Z perspektywy czasu mogła powiedzieć, że po tych wszystkich trudnych przeżyciach, chciała tylko jednego: poczuć się, jak normalny człowiek. Normalny i szczęśliwy.

Nie musiało to być proste do osiągnięcia, wystarczyłoby, aby znajdowało się gdzieś blisko. Gdzieś w zasięgu wzroku, może nawet rąk, jakby Opatrzność na to pozwoliła.

Jednak życzenia Luny prawie nigdy się nie spełniały. A już na pewno nie w taki sposób, o jaki prosiła.

Pan Merchanni, około pięćdziesięcioośmioletni lekarz psychiatra, stukał czystymi, równo obciętymi paznokciami o okładkę trzymanego notatnika. Siedział przodem do Luny, jednak jego szare oczy koncentrowały się na punkcie gdzieś ponad jej głową.

Jak zawsze czekał, aż pierwsza zacznie mówić. Gdy tak się nie działo, jego oczy nabierały ostrości i z zaciekawieniem kierowały się ku milczącej pacjentce.

– Jak się dzisiaj czujesz, Luno?

– Jak jakieś wynaturzenie.

– Dlaczego?

– Zrobiłam tak, jak pan zalecił. Poszukałam różnych grup i forum poświęconym lękowi przed ciążą i porodem. Nie miałam ku temu pomysłowi wielkich oczekiwań, a mimo to srogo się zawiodłam.

– Zobaczyłaś tam coś, co cię zaniepokoiło?

– Całą masę rzeczy – odparła, zaskoczona tonem swojego głosu. Jednocześnie zimnym, jak i rozpalonym od tłumionej wściekłości. – Nie znalazłam tam zrozumienia ani wsparcia. Tylko wywyższanie się i bagatelizowanie tego tematu. Taki strach czuje każda kobieta – zacytowała. – Kobiety rodzą od wieków. Musisz się pozytywnie nastawić. Zobaczysz, że szybko o tym zapomnisz, gdy już będziesz miała maleństwo przy sobie.

– A jakiej reakcji się spodziewałaś? – Pan Merchanni przesunął wyżej okulary w srebrnej oprawie, w których wyglądałby na intelektualistę, gdyby cienkich, srebrzystych włosów nie zaczesywał według mody z lat sześćdziesiątych.

– Wbrew temu, co może pan myśleć, nie oczekiwałam współczucia ani jojczenia nad moim przypadkiem. – Wzięła głęboki oddech, ale to tylko pogorszyło sprawę. – Byłam raczej ciekawa, jakie kroki w tym kierunku podjęły. Czy poszły na jakieś zajęcia przygotowujące do porodu, czy przerobiły ten temat z partnerem, czy tak jak ja, skorzystały z pomocy specjalisty? Może zastosowały jeszcze coś, o czym nie wiem, o czym nie pomyślałam, a co wydaje się proste i oczywiste.

– Nie tak szybko, Luno. Nie nadążam. Zacznij jeszcze raz, proszę.

Luna głośno westchnęła i sama zaczęła – paznokciami obgryzionymi do naskórka – stukać w podłokietnik fotela. Czuła, że spotkania z panem Merchanni nie mają sensu; dyskusje z nim nic nie wnosiły, podobnie jak leki, które ponoć miały jej pomóc.

Przeprowadziła z Connorem wiele rozmów w tym temacie, podczas których zapewniał ją, że mogą spędzić przyszłość we dwoje. Nie przeszkadzał mu brak potomstwa. Był nawet skłonny do adopcji. Tylko ona miała ze wszystkim problem.

Bała się zarówno porodu, jak i zostania matką. Przez długi czas ignorowała to głęboko zakorzenione marzenie o posiadaniu rodziny, jednak im dłużej byli z Connorem razem, tym większe poczucie winy odczuwała. Ciągle się zadręczała, że nie mogą zdobyć niezapomnianych wspomnień i doświadczeń, zacieśnić więzi jeszcze bardziej i dać szansę nowemu życiu przez strach, który zaszczepił w niej ojciec.

Żyłaby, gdybyś nigdy nie przyszła na świat – wciąż rozpamiętywała te słowa, choć od czasu, kiedy je usłyszała, minęły trzy dekady. Były jak trucizna, która nieustannie tkwiła w jej żyłach. Sprawiała, że jej ciało odmawiało współpracy, ilekroć pojawiał się temat porodu. Później jednak wystarczyły same myśli, aby zaczęła cierpieć na zaburzenia snu i łaknienia.

Dlatego padła decyzja o prywatnych sesjach u psychiatry. Oboje z Connorem liczyli, że pomoże jej to uporać się z tym wszystkim psychicznie.

Ostatecznie minęły dwa lata od ślubu z Connorem, a ona wciąż nie odzyskała spokoju ducha. Wciąż wewnętrznie się miotała, podczas gdy jej zegar biologiczny tykał.

– Jeśli dobrze zrozumiałem, pragniesz, aby ktoś podał ci sposób na rozwiązanie twojego problemu. – Pan Merchanni pochylił się lekko do przodu, do nozdrzy Luny dotarł zapach płynu dezynfekującego. – Ponieważ tak to określasz: problemem. A na większość problemów jest więcej niż jedno rozwiązanie. Trzeba znaleźć takie, które będzie do ciebie pasowało. To nie jest łatwe zadanie. Niepotrzebnie narzucasz sobie presję.

– No cóż – parsknęła Luna – według tych kobiet z Internetu, wystarczy, że wypisze mi pan papierek na cesarkę i sprawa załatwiona.

– Skupmy się na chwilę na tym. Czy gdybyś wiedziała, że nie będziesz musiała rodzić naturalnie... Czy taka myśl sprawia, że czujesz się przynajmniej trochę lżej?

Luna pokręciła głową. Z każdym oddechem stawała się coraz bardziej spięta.

– Nie, nie pomoże mi to.

– A czy czujesz jakąś zmianę po lekach, które ci przypisałem?

– Nie, nadal nie mogę w nocy spać.

Pan Merchanni zanotował coś w notatniku i zadał jeszcze kilka pytań kontrolnych, zanim nadszedł koniec wizyty.

Luna wyszła ze staroświeckiego gabinetu z miną godną pożałowania. Ból głowy nasilił się, a do tego pojawiło się kłucie w klatce piersiowej. Nie dałaby rady dojechać samodzielnie do domu, gdyby nie Connor, który cierpliwie czekał na korytarzu. Nakreślił kilka kółek na jej plecach, kiedy się przytulali. Prawda była taka, że nikt ani nic nie uspokajało jej w takim stopniu, jak Connor. Bez niego nie odważyłaby się walczyć ani o siebie, ani o lepszą przyszłość dla nich obojga.

Connor nie wypytywał o sesję z panem Merchanni. Widział, że nie miała ochoty o tym rozmawiać, co bardzo doceniła. To i wiele innych gestów, które świadczyły o jego trosce.

W trakcie drogi do domu rozmyślała nad słowami ojca. Jako dziecko była zbyt przytłumiona własnym bólem, żeby zdać sobie sprawę, że przez niego również przemawiało cierpienie. Rozpacz tak wielka i nie do okiełznania, że stał się karykaturą samego siebie.

Nie zdziwiłaby się, gdyby jej ojciec poczuł długo wyczekiwaną ulgę po śmierci. Po wiecznym spoczynku w trumnie obok ukochanej.

– Pojedźmy na cmentarz – powiedziała nieobecnym głosem.

Connor uniósł wysoko brwi.

– Teraz?

– Teraz.

Nie prosząc o wyjaśnienia, zmienił kierunek jazdy zgodnie z jej życzeniem.

Niecodziennym życzeniem, gdyż od czasu śmierci ojca Luna odwiedzała cmentarz tylko raz do roku. Jakby od tamtego dnia przestała czuć się mile widziana przy grobie matki, gdy wiedziała, że on też tam był.

W pierwszym momencie nawet poczuła się tak samo, jak tamtego dnia. Niewiele pamiętała z pożegnalnej uroczystości: różaniec, msza, pochód – wszystko otoczone było mgłą. Wtedy teraźniejszość nie istniała. Zupełnie jakby obserwowała wydarzenia dookoła, lecz nie brała w nich czynnego udziału. Dryfowała po eterycznym świecie mało przyjemnych myśli, tylko fizycznie mając kontakt z rzeczywistością.

Przykro mi z powodu twojego ojca. Frank był dobrym człowiekiem – kiwała tylko głową. Nie przykładała wagi do adresatów tych wypowiedzi ani do samych słów.

Teraz także zdawała się wyłączona na wszelkie bodźce z zewnątrz i zanurzyła się we własnych myślach. Co chciała właściwie osiągnąć przyjściem tutaj? Wyrzec się ojca i wpływu, jaki na nią miał nawet po śmierci? Przeprosić za bycie niewystarczającą? Za niemożność postawienia się ponad tym wszystkim? Nie wiedziała, co o tym wszystkim myśleć...

Nigdy nie wiedziała.

– Powinniśmy po drodze wstąpić do jakieś kwiaciarni – odezwał się Connor.

Jego głos rozbrzmiał tak wyraźnie, że Luna się wzdrygnęła. Powróciła z wyprawy do przeszłości, choć wciąż była nieco skonfundowana i potrzebowała dłuższej chwili, aby odpowiedzieć.

– Ta, powinnam była o tym pomyśleć wcześniej.

– Następnym razem przyjedziemy obładowani.

– Uhm.

Spojrzała na marmurową płytę nagrobną, pod którą spoczywali jej rodzice. Przywołała w głowie obraz ludzi odpowiedzialnych za stworzenie osoby, którą była; niewyraźne widmo matki, której nieobecność zapieczętowała w niej cechy naturalnie towarzyszące każdej kobiecie, takie jak czułość i opiekuńczość; okrągłą, wylewającą się wręcz w ostatnich latach życia posturę ojca, z sercem odrzucającym rodzicielską miłość.

Przeszłość mieszała się z teraźniejszością, a do tego rzutowała także na przyszłość. Jakby to duchy minionych czasów decydowały o jej życiu...

Luna nie wiedziała, co mogłaby z tym zrobić. Gdyby przynajmniej rodzice Connora żyli, może oni potrafiliby jej pomóc. Doradziliby, w jaki sposób wyleczyć tę przejmującą duszę i umysł przypadłość.

– Możemy już wracać – oznajmiła po kilku minutach, kiedy była pewna, że Connor skończył się modlić.

Skierowali się ku wyjściu, gdy nagle Connor złapał ją za rękę. Nie byłoby w tym nic dziwnego, Luna zdążyła się oswoić z takim rodzajem bliskości, ale Connor nie patrzył w jej kierunku, tylko rozglądał się dookoła.

– O co chodzi? – zapytała i również zaczęła kręcić głową.

Luna zmarszczył brwi, wytężając słuch. Przez pierwszych kilka sekund nic nie słyszała, zaraz jednak wychwyciła ciche jak szept wiatru piszczenie. Było rozpaczliwe, niewinne i przypominało wołanie o pomoc.

– Chyba dobiega stamtąd. – Wskazała na łąkę rozpościerającą się po drugiej stronie żwirowej ulicy, naprzeciwko cmentarza.

Dzień powoli się kończył, promienie słońca za chwilę miały zniknąć. Kolory na łące przechodziły z bladej żółci i przydymionego brązu w złowieszcze odcienie szarości. Polne kwiaty straciły barwę, a trawa wydawała się niezwykle mizerna, zbyt mizerna, jak na tę porę roku, lecz Luna nie zastanawiała się nad tym. Oboje z Connorem poszli do miejsca, z którego – jak im się zdawało – dochodziło popiskiwanie.

Pomiędzy zaroślami znaleźli szczeniaka tylko trochę większego od ludzkiej dłoni. Oczka miał małe jak paciorki i mocno zamknięte. Czołgał się, kołysząc łebkiem na boki, jakby w ten sposób próbował znaleźć swoją mamę.

Coś w tym widoku wzruszyło Lunę. Rozdzielone od rodziny, porzucone maleństwo, którego ktoś chciał się pozbyć. Godziny, a może nawet minuty, dzieliły szczeniaka od śmierci pośród dziko rosnących krzaków i suchej trawy.

– Musimy go zabrać do weterynarza. – Luna ostrożnie podniosła szczeniaka z ziemi. Głośne piski natychmiast przeszły w ciche pojękiwania.

Szczeniak uspokoił się nieco, kiedy Luna przytuliła go do piersi, dzieląc się ciepłem swojego ciała. Zapach malca skojarzył jej się ze słońcem i solą. Nigdy wcześniej nie była tak blisko niewinnej, bezbronnej istoty, zdanej zupełnie na pomoc z zewnątrz.

Nagle coś w jej wnętrzu się poruszyło. Poczuła obezwładniającą mieszankę strachu, oburzenia i wściekłości. Nie potrafiła pojąć, jak ktoś mógł porzucić takie narażone na krzywdę stworzenie.

– Nie ma żadnego gabinetu otwartego o tej porze – powiedział Connor, kiedy przeglądał telefon w drodze na parking. – Ale żona mojego kuzyna ma prywatną klinikę. Do niej pojedziemy.

– Nie będzie miała nic przeciwko? Albo czy będzie w ogóle w domu...

– Zaraz zadzwonię i ją uprzedzę. Na pewno nie będzie miała nic przeciwko.

Minuty jeszcze nigdy nie wydawały się Lunie trwać tak długo. Mogłaby przysiąc, że minęła wieczność, nim wreszcie ich samochód zaparkował przed domem Mary i Daniela. Najgorsze jednak dopiero miało nadejść.

Okazało się, że szczeniak przyszedł na świat nie dłużej niż tydzień temu. Maluch potrzebował mleka matki, a jako że takowej nie było w pobliżu, ten obowiązek spoczął na Lunie i Connorze. Na szczęście Mary poinformowała ich, w jakich sklepach znajdą naturalne substytuty. Tylko w ten sposób mogli zapewnić mu niezbędnych wartości odżywczych.

Wielką ulgę przyniosło badanie Mary, która oznajmiła im, że szczeniak przyszedł na świat zdrowy i bez żadnych wad genetycznych.

– Mogę się nim zająć, jeśli dla was to za duży...

– Nie – wtrąciła Luna. Ostry ton jej głosu zaskoczył wszystkich, w tym ją samą. – Nie trzeba, dziękujemy – naprostowała po ostentacyjnym odchrząknięciu. – Damy sobie radę. Prawda, Connor?

W oczach Connora dostrzegła zrozumienie, jakby już w momencie, kiedy wzięła szczeniaka na ręce, wiedział, że zdecydowała się nim zająć.

– Miałaś kiedyś psa? – zapytała delikatnie Mary.

– Moja koleżanka miała. Czasami pomagałam jej się nim zajmować.

– No dobrze. Zrobię wam listę rzeczy, których będziecie potrzebować do opieki nad tym maluszkiem. W razie gdyby coś się działo albo gdybyście nie byli czegoś pewni, dzwońcie lub przyjeżdżajcie.

– Tak zrobimy. Dziękuję.

Myślała, że kierowało nią samolubne pragnienie posiadania. Może nawet duma miała coś w tym temacie do powiedzenia. Cokolwiek to było, przepraszała za to w domu Connora i nieświadomego swojego losu szczeniaczka. Wiedziała, że najlepiej postąpiłaby, powierzając malucha Mary, ale nie potrafiła się przemóc do oddania go w czyjeś ręce.

Czas jednak pokazał, że żadne negatywnie nacechowane uczucie nie odpowiadało za jej czyny. Tylko czysta miłość i troska, gdyż dzięki nim zdołała zdzierżyć wszystkie nieprzespane noce, zmartwienia i koszty finansowe wynikające z opieki nad tak młodym szczeniakiem.

– Po czym można poznać, że pies ma gorączkę? – Podniosła się i zaczęła nerwowo chodzić z Bakim na rękach.

Connor wodził za nią wzrokiem, wyraźnie zaniepokojony.

– Objawy są podobne jak u ludzi, z tego, co wiem: wyższa temperatura ciała, dreszcze, brak apetytu...

– Wydaje mi się jakiś taki ciepły. Zobacz.

Connor dotknął Bakiego i uważnie mu się przyjrzał, zanim spojrzał na Lunę z lekkim uśmiechem.

– Jest taki sam jak zawsze.

– A jeśli źle ci się wydaje? Może powinniśmy zadzwonić do Mary, żeby wpadła w drodze do domu? – zasugerowała Luna, drżąc. Nie był to jednak dygot całego ciała, raczej ciche drżenie płynące gdzieś z wewnątrz.

Od zawsze bardzo niechętnie dzieliła się swoimi emocjami, niczym gracz pokera, który trzyma karty blisko siebie z kamiennym wyrazem twarzy. Pojawienie się Bakiego zmieniło jej podejście do ludzi, do świata, do samej siebie. Przeszłość przestała sprawować nad nią kontrolę. To teraźniejszości zupełnie się oddała i temu, co mogło niebawem nadejść.

Ale na tę rozmowę miał jeszcze nadejść czas.

Tymczasem Connor skupił się na uspokajaniu Luny. Chociaż jego słowa do niej docierały, to spokój ducha odzyskała dopiero po rozmowie z Mary. Sprawa Bakiego mocno je do siebie zbliżyła i zanim się obejrzeli, co drugi weekend spędzali na rodzinnych spotkaniach.

Luna już wcześniej chciała dziecka, lecz teraz to pragnienie przybrało na sile i ukazało się jej w zupełnie nowym świetle. Opieka nad Bakim pozwoliła jej narodzić się na nowo. Stanowczo wyrzuciła wspomnienia w przeszłość, do której należały.

– Te pierwsze tygodnie z Bakim były ciężkie – powiedziała pewnego dnia, gdy siedzieli z Connorem na werandzie.

Dom, który kupili dwa lata temu, na pierwszy rzut oka wyglądał na opuszczoną farmę, ale po dokładnym przyjrzeniu się zobaczyli, że w istocie był tylko nieco zaniedbany. Miał stały dopływ do wody, dostęp do prądu, nawet Internet udało im się bez większych trudów podłączyć. Nie zabrali się jednak za odnowienie poszczególnych pomieszczeń ani urządzeń, dopóki nie przygarnęli Bakiego. Dla tego malucha postawili ogrodzenie i zaczęli się rozglądać za nowymi udogodnieniami dla ich domostwa.

– Cieszę się, że rośnie tak szybko. Kiedy był całkiem mały, bałem się go trzymać z obawy, że mógłbym mu przypadkiem zrobić krzywdę.

– Ty i krzywda? – sapnęła ironicznie Luna.

– Przypadkowa – podkreślił.

– W takim razie dobrze, że zdobyłeś doświadczenie w obchodzeniu się z delikatnymi istotami.

Connor oderwał wzrok od Bakiego bawiącego się piszczącym żółtym kurczakiem i spojrzał prosto w oczy Luny; zawsze przypominały mu morze w czasie sztormu. Od jakiegoś czasu jednak na tych wodach zapanował spokój.

– Sugerujesz to, co myślę, że sugerujesz czy po prostu się droczysz? – zapytał, ostrożnie dobierając słowa.

Usta Luny rozciągnęły się powoli, niemalże nieśmiało, lecz w pełny ciepła gest.

– Opieka nad Bakim wiele mi dała. Dzięki niemu zasmakowałam trochę rodzicielstwa: nieregularny cykl snu, strach przed każdą nieznaną zmianą, budowanie wzajemnego zaufania, wsłuchiwanie się w potrzeby wyrażane niewerbalnie, tworzenie aury bezpieczeństwa... Dwóch dorosłych ludzi funkcjonuje zupełnie inaczej niż takie bezbronne stworzenie. Wiedziałam o tym, dlatego od zawsze bałam się rodzicielstwa. Tego, że nie podołam tak ważnemu zadaniu. Teraz jednak myślę... Skoro poradziliśmy sobie z Bakim, to z innym niewinnym istnieniem też raczej sobie poradzimy, prawda?

– Oczywiście – odpowiedział Connor na bezdechu i powoli ujął dłoń Luny w swoją. – Damy sobie radę. Tak jak zawsze.

Luna pokiwała głową. Nigdy nie miała własnej matki, ale czuła, że sama jest gotowa stać się takową.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro