Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

PAGE 4.

Wieczorne powietrze przyprawiało Lunę o dreszcze. Wyraźnie drgało wokół niej, jakby oferując swoje towarzystwo. Przyjmując niechętnie nowego kompana, przeszła całą alejkę wzdłuż i wszerz szybkim krokiem, by nieco się rozgrzać. Otuliła się również szczelnie ramionami, lecz nie stanowiło to dostatecznej ochrony przed chłodnym wiatrem.

W okolicy był tylko jeden mały park, trochę odsunięty od jezdni, obsadzony wiśniami i brzostownicami w regularnych odstępach. Chcąc zebrać myśli i nieco się wyciszyć, Luna usiadła na skrytej wśród drzew ławeczce. Przez chwilę rozkoszowała się ciszą, a przynajmniej do momentu, kiedy wrona na słupie elektrycznym nagle nie zakrakała; prawdziwie wronio i złowrogo.

Luna ledwie zdążyła się rozejrzeć, gdy na horyzoncie zobaczyła zbliżającą się męską sylwetkę. Wzniosła oczy ku rozgwieżdżonemu niebu i westchnęła ciężko. Dopiero gdy poczuła w nozdrzach miętowy zapach, odwróciła głowę w kierunku Connora, zdobywając się na wesoły uśmiech.

– Wymykamy się gdzieś, co?

– Raczej wracamy. – Connor uniósł reklamówkę z logiem okolicznego marketu. – Widzę, że tobie jest bardzo gorąco.

– W końcu gorąca ze mnie dziewczyna.

Connor nie zaprzeczył, choć widocznie nie rozbawił go ten komentarz. Przez kilka sekund wpatrywał się w Lunę w ciszy, aż zdecydował się obok niej usiąść. Wyprostowany, w kremowej bluzie z kapturem wyglądał jak uroczy nerd z pewnej koreańskiej dramy, której zwiastun Luna widziała nieraz na ekraniku pociągu, kiedy jechała do szkoły.

– Postanowiłaś w końcu z tym skończyć? – zapytał pozornie nonszalanckim tonem.

Luna jednak wiedziała, że się przejmował. Zawsze, gdy próbował ukryć swoje emocje, unikał kontaktu wzrokowego – tak też było i tym razem.

– Skończyć z czym?

– Z zachowaniem twojego ojca.

Dopiero po chwili Luna zrozumiała, co miał na myśli; choć opuchlizna niemal zupełnie zniknęła, to siniak pod okiem wciąż był zauważalny.

– Nie, nie zmieniłam zdania w tej sprawie – odparła z cichą furią.

Wyszła z domu w takim pośpiechu, że nie zwróciła uwagi na brak makijażu. Pocieszała ją jedynie myśl o tym, że ubytek w uzębieniu pozostawał niewidoczny. Gdyby nie podrażniła sobie języka od ciągłego wędrowania po ostrej krawędzi nadłamanego zęba, sama mogłaby zapomnieć o odniesionych obrażeniach.

– Jesteś taka uparta... – mruknął Connor i pokręcił ciężko głową.

– Raczej rozsądna. Wiesz, co mówią statystyki? Tylko dwadzieścia procent dzieci trafia do rodzin zastępczych. Cała reszta dostaje łatkę tych z sierocińca. Przylega do nich na zawsze. Nie zamierzam zostać zabrana. Zwłaszcza nie teraz, kiedy tak niewiele mnie dzieli od pełnoletności. Bądź więc, proszę, tak miły i nie niszcz tego. Niech ci wystarczy, że już raz solidnie nawaliłeś.

– Byłem dzieckiem. Skąd mogłem wiedzieć, że tak ci się oberwie przez moją wizytę?

– Mówiłam ci, żebyś nigdy nie przychodził...

Głos Luny przeszedł w szept. Przypomniała sobie tamten dzień, kiedy runęła iluzja szczęśliwego życia, którą sobie stworzyła. Ojciec wrócił późno w nocy i zrobił jej awanturę o wyczerpane baterie do pilota. Wszystkie sklepy są pozamykane, a ja potrzebuję baterii! Jak mam zmienić kanał? To przez ciebie nie działają, za długo oglądałaś te durne seriale!

Nie nastawiła wtedy budzika, gdyż doświadczenie nauczyło ją, że jeśli rano obudzi ojca, w domu rozpęta się prawdziwe piekło. Polegała wtedy na wyrobionym nawyku wstawania zawsze o tej samej porze, który niejednokrotnie ją w takich sytuacjach ratował.

Tamtego dnia było jednak inaczej.

Przez całą noc miała koszmary, z których nijak nie mogła się wybudzić. Nawet kilkukrotnie powtarzający się dzwonek do drzwi nie zdołał jej obudzić. Dopiero gdy usłyszała podniesiony głos ojca, ocknęła się w sekundę, z sercem pędzącym jak koń w cwale i znieruchomiałym ze strachu ciałem.

Wiedziała, że Connor nie miał złych intencji. Nie był świadomy napiętej struktury jej rodziny. A jednak już więcej nie ośmieliła się zaryzykować. Ucięła znajomość zarówno z Connorem, jak i Sarah, aby nigdy nie podkusiło ją jakieś głupstwo, za które później przyszłoby jej srogo zapłacić.

– Przepraszam. Naprawdę przykro mi za tamto...

– Było minęło. Niedługo będę pełnoletnia i wszystko się jakoś ułoży.

Niedługo.

W przypadku jej rodziny niedługo oznaczało to samo, co nigdy. Jak niedługo ci to wynagrodzę. Niedługo pojedziemy na wakacje. Niedługo przedstawię ci dziadków.

Tym razem jednak miało być inaczej. M u s i a ł o. W końcu nie dało się zatrzymać czasu.

Luna zaczęła się trząść. Wcześniej czuło się tylko lekki powiew, teraz zerwał się prawdziwy wiatr, który wprawił wszystkie drzewa w drżenie.

– No i to tyle z gorącej dziewczyny – rzucił Connor bez kąśliwości i ściągnął przez głowę swoją bluzę, zostając w samym czarnym podkoszulku. – Masz, załóż.

– A co z tobą?

– Mam gorącą krew. Zobacz.

Connor uniósł dłoń wewnętrzną stroną do góry, jakby zapraszał Lunę do tańca. Dziewczyna spojrzała krótko na wyciągniętą rękę, po czym zacisnęła wokół niej skostniałe z zimna palce.

Zmarszczyła brwi.

– Jakim cudem możesz być taki ciepły? Jesteś wilkołakiem?

– Mówiłem ci: gorąca krew.

– Musisz mieć szybkie krążenie – orzekła z powagą godną lekarza. Tylko lekko uniesiony kącik ust zdradzał jej faktyczne podejście do tej kwestii. – A tak w ogóle, dlaczego się przeniosłeś? – zapytała po puszczeniu dłoni Connora, by wciągnąć na siebie jego bluzę. Dołożyła wszelkich starań, aby nie zwracać uwagi na miękkość materiału i mocny zapach płynu dezynfekującego o miętowej woni.

– Byłem w tym prestiżowym liceum w sąsiednim mieście. Nie chciało mi się tam dojeżdżać.

– Mówisz o tym liceum dla szczególnie uzdolnionych? Głupi jesteś? Jak mogłeś z tak błahego powodu zrezygnować?

– Tak jak powiedziałaś, to liceum dla szczególnie uzdolnionych, a ja taki nie jestem. Zakuwałem w ostatniej klasie gimnazjum jak głupi, dlatego się tam dostałem.

– A teraz odechciało ci się uczenia, co?

Connor nie odpowiedział. Wpatrywał się w swoje buty z taką intensywnością, jakby świat się na nich kończył. Miał pusty wyraz twarzy, lecz w jego oczach Luna dostrzegła wyraźny ból.

– Żartowałam. Sama nie uczę się jakoś pilnie, więc...

– Moja mama niedawno zmarła.

Luna jęknęła cicho.

– Moje kondolencje – odparła. Zabrzmiało to jednak sucho i sztywno, dlatego zaraz dodała: – Nie jestem najlepsza w pocieszaniu, ale jestem tutaj, jakbyś chciał o tym porozmawiać. Wyrzucić z siebie emocje... Akurat w dochowywaniu tajemnic jestem dobra. Nikomu nie powiem, jeśli się rozpłaczesz.

– Rzeczywiście jesteś beznadziejna w pocieszaniu – parsknął Connor. Jego głuchy śmiech stawał się coraz cichszy i cichszy, aż w końcu utknął gdzieś w połowie gardła. Odnalezienie na nowo swojego głosu, zajęło mu niedługą chwilę. – Nie wiem, czy chcę o tym rozmawiać. To jak sypanie soli na świeżą ranę, która i tak cholernie już boli.

– To prawda, że sól utrudnia gojenie się ran. Ale czy na pewno to samo można powiedzieć o wyrażeniu swoich uczuć na głos?

– Sugerujesz, że jest inaczej czy naprawdę o to pytasz?

– A jak myślisz?

Connor przewrócił oczami. Był to jeden z nielicznych momentów, kiedy Luna mogła zobaczyć, jak wygląda jego zirytowana twarz.

– W moim przypadku problem jest ze mną. Wiem, że chcę się komuś wygadać, ale ten ktoś musiałby być kimś, komu w pełni ufam, a takiej osoby nie ma.

– Mnie mogłabyś... A, no tak. Już raz nawaliłem...

– Dlatego oferuję ci, żebyś się mnie wygadał, bo ja jestem godna zaufania.

– Ha ha – parsknął niewesoło Connor. – Zasłużyłem sobie. Ale czy to znaczy, że już nigdy mi nie zaufasz? Byłoby mi łatwiej ci się zwierzyć, gdybym też mógł usłyszeć o twoich uczuciach.

– Może kiedyś do tego dojdzie.

Luna podniosła się z ławki i zadarła wysoko podbródek, wysuwając twarz ku smaganej wiatrem ciemności. Noc była pogodna. Na bezchmurnym niebie lśniły gwiazdy niczym rozpryśnięte na multum małych kawałków szkło. Mogłaby je podziwiać bez końca.

– Twój tata wie, że jesteś poza domem?

Szept Connora dochodził jakby z daleka. Był częścią tej iluzji: starej i nowej, która dopiero się kształtowała.

– Wiedział, kiedy wychodziłam. Rano nie będzie o niczym pamiętał. Niemniej powinniśmy już wracać.

Nie chciała jeszcze wracać. Za bardzo uwielbiała chłostający skórę wiatr, charakterystyczne nocne powietrze i panującą wokół ciszę.

Spojrzała na rząd domostw, wodząc wzrokiem po migających gdzieniegdzie światłach i pospiesznie poruszających się sylwetkach ludzi, aż wreszcie odwróciła głowę w kierunku Connora, który również wstał z ławki. Był tak blisko, że gdyby stanęła na palcach, mogłaby go pocałować.

– Zadurzyłeś się we mnie? – zapytała.

W oczach Connora pojawił się błysk paniki.

– Skąd ci się to nagle wzięło?

– Tak po prostu.

Wzruszyła ramionami. Mimo obojętnego wyrazu twarzy, wyraźnie czekała na odpowiedź.

– Głuuupia. – Connor dał jej pstryczka w czoło. – Kto zadaje takie pytanie? Nie ma mowy, żebym czuł coś do takiej dziwaczki.

– To dobrze, bo ja też nic do ciebie nie czuję – odrzekła z ostrym spojrzeniem, gdyż zabolało ją to stuknięcie w czoło. – Ale bluzę oddam ci dopiero, jak wyjdziemy na ulicę.

Zmrużyła groźnie powieki, próbując odzyskać utracony rezon i ruszyła naprzód bezceremonialnie wymijając Connora.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro