Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

𝟎𝟎𝟒. trzy metry pod ziemią



[Highly Recommend| 𝐏𝐥𝐚𝐲𝐢𝐧𝐠: 𝐀𝐥𝐥𝐢𝐞 𝐗, 𝐓𝐫𝐨𝐲𝐞 𝐒𝐢𝐯𝐚𝐧 - 𝐋𝐨𝐯𝐞 𝐌𝐞 𝐖𝐫𝐨𝐧𝐠]

𝐖 𝐊𝐎𝐂𝐇𝐀𝐍𝐈𝐔 𝐈 𝐁𝐘𝐂𝐈𝐔 𝐊𝐎𝐂𝐇𝐀𝐍𝐘 istnieje zasadnicza różnica. Ogromna przepaść, poniekąd łącząca ów dwa słowa wyłącznie członem nazewnictwa. W rzeczywistości obie frakcje obowiązywał bardzo uproszczony, niemal banalny podział - na dawcę i biorcę. Z kolei nie było to jednoznaczne z faktem, jakoby jedna, indywidualna jednostka nie mogłaby stanowić zarówno jednego, jak i drugiego. Zdarzało się to bardzo często, stanowiąc o jak najbardziej zdrowej, zbilansowanej relacji międzyludzkiej. Będąc jej swoistym wyznacznikiem. W tym wszystkim istniały również te wyszczególnione, pociągnięte jakby mniejszą porcją atramentowego tuszu przypadki, którym zwyczajnie czegoś brakowało. Ponieważ istniały i takie pary ludzi, w których zostawanie dawcą nie oznaczało z automatu też otrzymywania. Zaś biorca nie zawsze miał ochotę oddawać ze wzajemnością to, czym go tak łaskawie i hojnie obdarowywano.

Wielu ludzi nie powiedziałoby tego po raz pierwszy spoglądając na relację (Imię) i Izany. W tych lepszych czasach wyglądali na przeszczęśliwych, obdarowując się nawzajem, nierozerwalnym ciągiem uczuciami i szczęściem, tym samym wywołując u głodnych na owe wartości piekielną zazdrość.

Jednakże wszystko z czasem przemijało. I posiadało swoje niewidoczne gołym okiem wady.

Zanim którekolwiek z nich zdażyło się porządnie obejrzeć, przepiękna, zielona wiosna ich uczucia została brutalnie przerwana przez pierwsze przymrozki i porywiste wiatry cofającej się wbrew wskazówkom zegara zimę. Zdawało się, iż było to nienaturalne zjawisko. Natomiast co, jeżeli tej dwójce od zawsze była pisana zima z całym wszech miarem jej niesprzyajalności, wiecznej zmarzliny i chłodu?

Izana nie potrafił przełknąć tej gorzkiej świadomości, wodzony na pokuszenie, niczym ten pierwszy, głupiutki, biały kwiat, wyrastający jako pierwszy spod śniegowej czapy. Przyciągnięty przez malująca się w przyjemnych dla ludzkiego oka, jasnych barwach.

Kurokawa od zawsze był tylko zachłannym biorcą.

To (Imię) dawała mu najwięcej z siebie. Oddawała stanowczo więcej, niż powinna i był w stanie pomieścić.

Z tamtego dnia, w którym obecnie ponownie znów zjawił się jako duch-obserwator, pamiętał przytłaczająco niewiele. W jego pamięci szczególnie zaległ szczegół, że panowała wówczas jesień. Wirujące w chłodnym powietrzu, rdzawe liście w ogóle go nie interesowały. Nie przejmował się coraz zimniejszymi dniami i nocami. Absolutnie nie zajmował sobie swojej zabałaganionej głowy potrzebą cieplejszego ubierania i stojącą u progu zimą. Powszechnie przyjęło się stwierdzenie, jakoby pomarańczowa jesień stanowiła dla człowieka czas życiowych podsumowań i namysłu. Tamta jesień dla Izany Kurokawy wiązała się jednak z niczym innym, jak naglącą, niepowstrzymaną chęcią jego zakończenia.

Ponieważ Izana nie potrafił dalej istnieć na tym świecie ze świadomością, że Shinichiro Sano już na nim nie ma.

Jedyną przyczyną, przez którą zdołał się jeszcze poruszać i oddychać była (Imię) (Nazwisko). To (kolor)włosa dziewczyna każdego dnia po dowiedzeniu się o śmierci jego jedynego brata zagorzale starała się o to, żeby w ogóle wstawał z łóżka, często samej na siłę go z niego ściągając. Dbała o jego higienę i regularnie spożywane posiłki. W tamtym czasie po raz kolejny poświęciła się dla niego w całości, zaświadczając w czynach o swoich nieustających uczuciach. Dawała mu wszystko - swój cały czas, tym samym zaniedbując pracę i własne życie, zainteresowania, znajomych. Całą miłość, w którą tylko było zaopatrzone jej blednące na jego widok serce.

W tamtym okresie (Imię) wprowadziła się do Izany. Wyszło to w miarę naturalnie, zważając na fakt, że najpierw przychodziła tylko go doglądać, aczkolwiek nie widząc poprawy i dostrzegając potrzebę, aby być przy nim przez całą dobę, nie chcąc się narzucać, w ciszy przejęła na stałe jego fioletową kanapę. On zaś przyjął podobną zmianę w jego mieszkaniu nader obojętnie, bez słowa.

Dzień, w którym zawitał teraźniejszy Kurokawa, był tym, w którym odbył się pogrzeb Shinichiro. Wtenczas, będąc osowiałym i stale nieobecnym myślami, ledwo dostrzegał i wyczuwał obecność (kolor)włosej dziewczyny, która obdarowywała go ciepłem własnego ciała, przylegając do jego boku w uścisku na cmentarnej ławce. Drzewiaste oznaki jesieni charakterystycznie trzeszczały i szurały, zostając lekko ponoszone przez padające raz po raz porywy zimnego wiatru. Pamiętał, jak bardzo piekły go wówczas wysuszone, opróżnione ze wszelkiej słonej cieczy oczy, do których zawiewał, gdyż Izana nie mrugnał. Nie mógł odwrócić wzroku od grobu Shinichiro, wiedząc, że czyniąc w ten sposób do jego umysłu znów wdarłaby się bolesna nadzieja, iż może to wszystko jednak nie miało miejsca. Nie było prawdą, a ledwie bolesną iluzją jego przegniłej wyobraźni.

Przy kolejnym, mocniejszym porywie (Imię) zdjęła z szyi swój czerwony szalik, na którego końcu znajdowała się mała, fioletowa zawieszka w kształcie słonia, opatulając nim odkrytą odpowiedniczkę białowłosego. Nic jej wtedy nie powiedział. Nie wyraził słów wdzięczności, ale nie musiał tego robić. (Nazwisko) znała go na tyle, aby dostrzec błysk wdzięczności w jego na nowo zmatowiałych, fioletowych tęczówkach. A może jej się tylko zdawało? Uśmiechnęła się.

[VERY Highly Recommend| 𝐏𝐥𝐚𝐲𝐢𝐧𝐠: 𝐂𝐢𝐠𝐚𝐫𝐞𝐭𝐭𝐞𝐬 𝐀𝐟𝐭𝐞𝐫 𝐒𝐞𝐱 - 𝐀𝐟𝐟𝐞𝐜𝐭𝐢𝐨𝐧]

Obserwujący wspomnienie białowłosy pamiętał doskonale moment, w którym obradował dziewczynę swoim czerwonym szalikiem, jak i niewielką figurką. Początkowo mógł kryć wobec niej zawiść, wywodzącą się z tytułu, że śmiała wymazać go ze swojej pamięci. Usunąć raz na zawsze ze swojego życia. Pozbyć się i nie przyznawać do niego, jak czynił to każdy. W łatwy sposób zapomnieć każdy ślad ich wspólnej przeszłości, w której to Kurokawa stale żył. Ponieważ Izana nie istniał w teraźniejszości, a co dopiero przyszłości. On od zawsze potrafił tylko pławić się w tym, co już było i dawno przeminęło z tym chłodnym wietrzyskiem.

I wówczas sobie coś uświadomił. Ponieważ Kurokawa Izana zdał sobie sprawę, że nie mógłby być sobą bez (Imię) (Nazwisko), która dzielnie towarzyszyła mu krok w krok na drodze jego tragicznego życia, odkąd tylko sięgał pamięcią. Obrosła go bardziej niż niejeden, wieloletni, integralny bluszcz budynek, w pewnym momencie stając się jego jedyną podporą. Marna roślina, podtrzymująca na swoich barkach ciężar masy cegieł, cementu i innych materiałów budowlanych. W wszystko po to, by przewyższając wszelkie oczekiwania nawet największych niedowiarków, zakwitnąć bujnymi, przepięknymi kwiatami każdego odpowiedniego sezonu. (Nazwisko) (Imię) niezaprzeczalnie była niesamowita. Dlaczego wcześniej tego nie dostrzegał? Czyżby zaślepiła go duma? Upór?

W kącikach fioletowych oczu wykwitły łzy. Znów nie był w stanie zamrugać, jednak tym razem patrzył dokładnie w stronę jeszcze uśmiechniętej szeroko, (kolor)włosej dziewczyny. Nie poświęcił ni chwili dla zimnego kamienia, który ani razu nie obdarzył go niczym więcej, jak czystą rozpaczą.

Izana wiedział co miało właśnie nastąpić. I żałował tego każdą cząstką swojego nic niewartego bez niej ciała.

— Po co to w ogóle robisz? — poprzedni, dotąd ledwo kontaktujący, przygarbiony białowłosy, odziany w dres, który (Nazwisko) wcisnęła na niego siłą i nosząc na twarzy kilkudniowy zarost w połączeniu z przydługimi włosami, których za żadne skarby nie dał dziewczynie sobie ostatecznie przyciąć, niespodziewanie wybudził się z melancholijnego letargu. Błyskawicznie odwrócił się w stronę jej zaskoczonej twarzy, jednocześnie szamocząc się, wydobywając na siłę swoje ramię z jej uścisku. W międzyczasie jego druga dłoń powędrowała w stronę wełnianego szalika, który w jednym ruchu z siebie zerwał, nie zawracając sobie kompletnie głowy tym, co się z nim dalej stanie.

Teraźniejszy fioletowooki bezzwłocznie wyciągnął spragnioną tego miękkiego, pachnącego nią materiału dłoń, pragnąc go pochwycić. Aczkolwiek czując, jak jego charakterystyczne kolczyki poruszały się na tym samym wietrze, który niósł szkarłatną tkaninę, patrzył jak jego kończyna przenika bezwiednie przez ową materię. Nie wiedział dlaczego, jednak przez ten drobny gest, świadomość, że nie mógł w żaden sposób wpłynąć już na rzeczy dokonane, Izana miał ochotę żałośnie zapłakać. Pozostał tymczasem milczący.

— Co takiego? — (Imię) próbowała wymusić uśmiech, widocznie dostrzegając pogorszenie się nastroju chłopaka. Od zawsze robiła piekielnie dobrą minę do okraszonej czystym złem gry, dodatkowo starając się jeszcze przy okazji i jego podnieść na duchu. Nie była ślepa. Widziała tę jego obojętność, pustkę, wobec której nie wzdrygała się wyłącznie przez przyzwyczajenie. Te cienie, które nagle uwydatniły się wkoło tych pięknych, fioletowych tęczówek, w które mogła wpatrywać się beznadziejnie zakochana godzinami. Były takie matowe. Takie bezdennie opustoszałe.

— To wszystko. Dbasz o mnie. Karmisz. Ubierasz. Myjesz. Może ja po prostu chciałbym umrzeć w końcu z głodu, a ty mi wyłącznie w tym przeszkadzasz? Jak zwykle wszystko utrudnisz — podczas gdy zwiększał znacznie pomiędzy nimi fizyczny dystans, jego głos stał się nagle pretensjonalny, a dziewczyna zdawała się stawić czoła niespotykanemu dylematowi.

Cieszyć się, ponieważ osoba, którą kochała całym sercem powiedziała coś bardziej emocjonalnie od kilku dni, czy jednak zdenerwować, gdyż zarzucał jej głupoty?

Rzeczy tak niepojęte, tak ogromnie nie mieszczące się w jej nagle o wiele mniejszej czaszce. Potrząsnęła głową, pozbywając się wszelkich negatywnych myśli. Musiała być silna - jeżeli nie dla samej siebie, to dla nich obojga.

— To, że myślisz w ten sposób teraz, w najgorszych chwilach swojego życia, nie oznacza, że będziesz też tak na to patrzył później. Ja tylko obdarzam cię wyborem. Podjęciem decyzji, kiedy będziesz w pełni swojej poczytalności. I pod żadnym pozorem nie pozwoliłabym ci na śmierć głodową — (kolor)oka za wszelką cenę starała się tego uniknąć, jednakże i jej ton przybrał nieco pretensjonalne zabarwienie, a postawa ciała świadczyła o potrzebie obrony. Było to wyraźnie widać w skrzyżowanych ramionach, którymi osłaniała klatkę piersiową. Ale przed czym miała się wówczas bronić? Przed jej Izaną? Bzdury.

— Po prostu przestań. Już mam tego dość, (Imię). Tak chcesz we mnie wpychać jedzenie? Spójrz na siebie. Zobacz, co w ten sposób zrobiłaś ze sobą — wyrzucał te wszystkie raniące wyrazy bez żadnego wysiłku, oporu. Jego smętne, zmęczone spojrzenie spod wachlarza gęstych, jasnych rzęs, które jej nieustannie posyłał nie wyrażało żadnej skruchy. Brakowało mu zahamowań, ponieważ cierpiał. Tak, to napewno musiało być to. Jej Izana nie byłby w stanie powiedzieć czegoś widząc, jak bardzo ów słowa by ją dotknęły. Uderzyć w jeden z jej czułych punktów, o których świetnie zdawał sobie sprawę. Ponieważ oni nie rozmawiali jak dwójka dorosłych. Dzielili się na osobę żądającą ciosy i tę, która je milcząco przyjmowała.

Jednak kolejne uderzenie miało dopiero nadejść.

— ...Nie wiem o czym mówisz, Zana — utrzymywanie względnie pozytywnego wyrazu na twarzy przychodziło jej z coraz większym trudem. Miała ochotę się rzewnie rozpłakać. Nie - uśmiechać. Ale nadal grała, mimo, że jej roztrzęsienie, bynajmniej nie pogodą, zdradzały regularne konwulsje całej sylwetki.

— Nadal udajesz głupią, co? Zwyczajnie przestań tyle jeść. Wystarczy ci, tak jak i mnie. I daj mi w końcu umrzeć.

Tamten pozbawiony skrupułów Izana jeszcze tego nie wieszał, lecz ta pojedyncza sentencja stała się kluczem do zniszczenia wszystkiego, czym kiedykolwiek była i cokolwiek w sobie kochała (Imię). Zwyczajnie przestań tyle jeść. Problem polegał na tym, że rzeczywiście usłuchała tej rady. Nawet nieświadomie. Więc po prostu przestała. Tak zwyczajnie, jak tego zażyczył tamtego jesiennego dnia. Po raz kolejny ofiarowała mu kawałek siebie.

[VERY Highly Recommend| 𝐏𝐥𝐚𝐲𝐢𝐧𝐠: 𝐋𝐨𝐫𝐝𝐞 - 𝐖𝐫𝐢𝐭𝐞𝐫 𝐈𝐧 𝐓𝐡𝐞 𝐃𝐚𝐫𝐤]

Opalone policzki stojącego z boku Kurokawy pokrył się dwoma stróżkami łez, których nawet nie zamierzał ścierać. Zasłużył na nie. Zasłużył każdym później straconym w zastraszającym tempie przez (kolor)oką kilogramie. Każdym spojrzeniem, w którym uświadamiał sobie, jak nikła w jego oczach. Jak sprawił, że na swój wzór zaczęła się wtedy w sobie zapadać. Z każdym za dużym swetrem czy bluzą, którymi zaczęła z czasem ukrywać utratę masy ciała. I każdym z uśmiechów, które nosiła na bladej twarzy, niczym papierową maskę. Ponieważ był winny.

Tamten jasnowłosy, pogrążony w żałobie, jeszcze tego nie wiedział. Za bardzo zatracony był w potrzebie usunięcia ze swojego życia jednej z dwóch pozostałych mu osoby, której jeszcze na nim zależało. Zamierzał pozbyć się jej, tkwiąc we własnej, egoistycznej potrzebie zapobiegnięcia momentowi, w którym przestałaby o niego w końcu walczyć. Tego zawiedzionego wyrazu twarzy. Obojętności. Nie zniósłby nic podobnego, a więc pierwszy wysunął wobec niej ową strategię.

— Nie mogę. Za bardzo cię kocham, żeby pozwolić ci umrzeć bez walki o ciebie. Muszę ją chociaż podjąć, bo cię kocham, Izana.

— Nie obchodzi mnie to. Odejdź.

— Nie — widział wyraźnie w jej (kolor) tęczówkach ogrom bólu, który sprowadził na nią zadany przez niego cios. Poszedł o krok dalej. Nigdy się nie cofał - zawsze tylko parł do przodu.

— Powiedziałem, że masz odejść, kurwa! Czego ty tu nie rozumiesz, idiotko?! Pozwól mi zdechnąć! — Izana poderwał się zręcznie z miejsca, trochę się przy tym chwiejąc, ponieważ od kilku dni nie poruszał się w aż tak gwałtowny sposób. Wobec tego, jego zwiotczałe mięśnie nie obdarzały go szczególną zwierzchnością, natomiast nie stanowiło to dla niego zbytniego problemu w zamachnięciu się dłonią w stronę twarzy dziewczyny i niemal popełnienia największego błędu w swoim życiu.

W ostatnim ułamku sekundy cała jego ręka zadrżała, w ostateczności nie spotykając się z pobladłym w przerażeniu licem (Nazwisko), która, będąc od najmłodszych lat swojego żywota przyzwyczajona do podobnych praktyk, niemal instynktownie zasłoniła głowę rękami i starała się ochronić najważniejsze narządy wewnętrzne, podkurczając nogi, a tym samym zwijając się w niewielki, przestraszony kłębek.

Nawet teraźniejszy fioletowooki nie wiedział, co zaważyło na tym, że nie wykonał owego zamachu. Czy była to sprawka jego lekkiego niedowładu? A może opamiętania się w porę? Przypomnienia, że (kolor)włosa dziewczyna pochodziła ze środowiska, w którym nagminnie w przeszłości zostawała poddawana znęcaniu się fizycznie, czego ślad pozostał zarówno w jej kruchej psychice, ale i małej bliźnie w kąciku górnej wargi, która wówczas rozpaczliwe drżała. Izana tego nie wiedział. Był tym samym niezmiernie sobie wdzięczny za to, że nie posunął się do obrzydliwej ostateczności.

— Proszę, pozwól mi odejść, (Imię) — jego ton stał się rozpaczliwy, wręcz błagalny. Zdawało się słyszeć w nim zwiastun fali przyszłych łez.

Mimo tego, jak ją przed chwilą potraktował, (Imię) nie mogła tak po prostu go zostawić na pastwę losu w tej postaci. To wychodziło poza naturę jej charakteru. Walcząc ze sobą i każdym jak najbardziej ludzkim odruchem, który nakazywał jej obrzydzenie nim, chęć wymiotów i ucieczki, ona ze łzami w oczach i gorzką żółcią na języku ponownie się uśmiechnęła, pozwalając by opadł swobodnie na jej kolana i obejmując go czule, zacząć kreślić po jego szerokich plecach wymyślne wzorki. Nawet jeśli chciała rysować na nich wyłącznie wielkie iksy. Wypalać w nich dziury.

— Głuptas z ciebie. Nie zostawiłabym cię nawet, jeśli musiałabym odejść gdziekolwiek tylko zechcesz razem z tobą. Nawet na koniec świata i z powrotem.

Zazwyczaj najpierw dając, a potem odbierając, kończymy zaledwie na pragnieniu. Jednak (Imię) (Nazwisko) dawała z siebie więcej, niż zdołałby każdy inny, przeciętny człowiek. Wiele osób mówi o miłości w czasie, gdy nikt ich nie słucha. Wywodzi się to s tytułu, że zawsze czegoś brakuje do uzupełnienia tej luki. Odwagi, czasu, chęci. (Imię) krzyczała o niej prosto w jego twarz do momentu, w którym poczuła w swoim przełyku metaliczny posmak krwi.

Z kolejnym porywem mroźnego wiatru na opustoszałym o tej porze dnia cmentarzu, zaczęły nieść się echem miarowe kroki. Kisaki Tetta wprowadził sobą do ich życia nieskończoną zimę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro