Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

⚝ Rozdział 3 ⚝

W pobliżu przełęczy Rigerokk szalała śnieżyca. Gdy o brzasku Deidree opuszczała Bell, śnieg prószył leniwie, zwiastując cudną podróż przez przepiękne, okryte puchem krainy, nieruchome i ciche niczym odlane z wosku. Z irytacją wspominała dziecięcą wręcz radość, którą promieniała, gdy rankiem przemierzała biały trakt. Rozmyślała nad przebiegiem trasy, zleceniami i listami gończymi, które trzymała w jukach, a biedny koń skazany na jej paplaninę, z wyrozumiałością nie reagował. Zbyt długo jednak nacieszyć się pogodą nie mogła.

Burza nadeszła znienacka. W jednej chwili zerwał się mroźny wiatr, niebo pociemniało, a chmura się oberwała, sypiąc wściekle śniegiem we wszystkie strony. Deidree zawsze miała cholernego pecha.

Zeskoczyła z wierzchowca i poklepała go pokrzepiająco po szyi. Czarny ogier, którego wołała Diabłem, zaparskał rozumnie. Chwyciła lejce w rękawicę, a następnie ruszyła ku przełęczy, brodząc w śniegu z nadzieją, że znajdzie schronienie w ramionach gór i przeczeka największe zawieje.

Przedarła się, choć nie bez trudności, u podnóża, a następnie, pokonawszy głębokie zaspy, pociągnęła wierzchowca w stronę majaczącej w oddali ciemnej plamy. Jeśli przeczucie jej nie myliło i faktycznie kierowała się ku jaskini, mogło się okazać, że znalazła prawdziwe wybawienie zarówno dla siebie, jak i nieprzepadającego za zimnem Diabła.

Gdy wreszcie dotarła do wylotu jamy, odetchnęła z nieskrywaną ulgą. Wnętrze było nieduże i wąskie, lecz pozwalające bez problemu wprowadzić ogiera. Zwierzę zaparskało z niezadowoleniem, skrobnęło kopytem o bazaltowe dno, po czym cofnęło się o krok.

– Co jest? Już masz fochy? – mruknęła drana pod nosem, choć gdzieś głęboko wewnątrz poczuła ukłucie niepokoju.

Diabeł zwykle był spokojny i reagował jedynie, gdy wyczuwał niebezpieczeństwo bądź magię. Co więc sprawiło, że się zdenerwował?

Zmarszczyła brwi. Być może umysł płatał jej figle, jednak miała wrażenie, że z wnętrza góry dobiegły ją ludzkie głosy.

​ Przywiązała lejce do jednego z sopli skalnych, po czym przedostała się na tył groty. Ku jej bezbrzeżnemu zdumieniu, za rogiem, miast ślepego zaułka, natknęła się na wąski korytarzyk, prowadzący wgłąb jaskini. Spojrzała z powątpiewaniem w czarne oczy niespokojnego zwierzęcia, by zaraz wziąć głęboki wdech i ruszyć ciasną szczeliną.

Nigdy nie zdarzały się jej ataki klaustrofobii, niejednokrotnie zmuszona była przemykać przez kanały czy wyłomy. Mimo to, przeciskając się między skałami, czuła olbrzymi dyskomfort. Ciężka wilgoć wisiała w powietrzu, sprawiając, że oddychało się jej coraz trudniej, a dziwaczne dźwięki, które słyszała, nie pomagały. Wręcz przeciwnie – rosnący niepokój przyprawiał ją o szybsze bicie serca i coraz większe wątpliwości. Kto wie, co czekać ją mogło po drugiej stronie?

Przełknęła ślinę, gdy za zakrętem na samym końcu przesmyku ujrzała jaśniejący blask płomieni. Głosy mężczyzn stały się już wyraźne, mogła nawet rozróżnić poszczególne słowa, klecąc je w całość. Nim dotarła do wylotu, dowiedziała się, że spożywana niedźwiedzina jest oleista i żylasta, na zewnątrz powoli zapada zmrok, a jeden z biesiadników z chęcią by sobie pochędożył. Przewróciła ironicznie oczami. 

Ostatecznie drana nie zdobyła żadnej przydatnej informacji, która mogłaby naprowadzić ją na pochodzenie podejrzanej szajki, jej zamiary bądź cel podróży.

​ Wyjrzała zza skały. Jaskinia była znacznie większa od tej, w której zostawiła Diabła. Szeroka na kilkanaście stóp, mogła pomieścić sporych rozmiarów okręt razem z masztem, gdyż sklepienie znajdowało się naprawdę wysoko. Deidree w ostatniej chwili powstrzymała się przed gwizdnięciem.

​ Na skałach i głazach schły derki, kapoty i kurty, a zaraz obok piętrzyły się sterty juków, od których na czas postoju odciążono zmęczone wierzchowce. Dalej leżało pocięte niedźwiedzie truchło niedawnego właściciela jaskini.

Podążyła wzrokiem ku obozującym. Łącznie naliczyła ich siedmiu, choć ostatni leżał na uboczu, przywiązany do grubego stalagnatu. Od razu przykuł uwagę kobiety, jako że wyglądał dość nietypowo – płaszcz z czarnego, śliskiego materiału znaczyły jaskrawo-zielone, obce jej symbole. Smolisty kaftan zdobiły liczne klamry i łańcuszki, na szyi jeńca zaś połyskiwał srebrny wisior w kształcie węża zwiniętego w literę "S". Długie, zaskakująco zadbane włosy wyróżniały się niespotykaną barwą purpury. Nigdy wcześniej nie widziała podobnego człowieka. Wydawał się zupełnie obcy, jak gdyby pochodził nie z tego świata.

​ Drgnęła, gdy powieki podkreślone sadzą rozwarły się nagle, a żółte oczy o pionowych źrenicach przeszyły ją, niby oszczepem. Trwała tak, nieruchoma i oniemiała, nie będąc w stanie zaczerpnąć głębszego oddechu. Jeniec więził ją spojrzeniem, owijał niewidzialnym łańcuchem coraz bardziej i bardziej, aż niemalże poczuła jego ciężar. Wąskie, jaszczurcze wargi rozjechały się w lekkim uśmiechu.

​ – Czego się szczerzysz? – Mężczyzna o posturze waligóry odszedł od ogniska i trącił więźnia butem. – Gdy dotrzemy na miejsce nie będzie ci do śmiechu, ahayski śmieciu!

Jeniec uniósł gadzie oczy na brodatą kupę mięcha, wykrzywił lekceważąco wargi. W drobnym uzębieniu błyskały kły.

– Zaraz stracisz humor, żmijo! – warknął brodacz, po czym z rozmachem kopnął skrępowanego w brzuch. Ten padł na ziemię i zwinął się w kłębek.

– Rog, zostaw go! – krzyknął czarnowłosy mąż o zbójeckim wąsie i głosie dźwięcznym jak u camorskiego licytatora, oglądając się na nerwowego kompana. – Wszyscy wiemy, że nietrudno wyprowadzić cię z równowagi, a mnie samego ten ulizany chuj drażni samą gębą tylko, ale potrzebny jest nam żywy. I, w miarę możliwości, jak najmniej uszkodzony.

– Aj, wiem, kurwa – westchnął ten nazwany Rogiem, kręcąc głową. – Ale czasem mam ochotę ukręcić mu łeb przy samej dupie i...

– Wiemy! – zakrzyknęli pozostali chórem.

– Gdyby to ode mnie zależało, świtu by drań nie doczekał...

– Wracaj tutaj lepiej. – Wąsacz poklepał puste miejsce obok siebie. – Chodź, zanim nabroisz.

– Mogę chociaż na niego naszczać? Żeby ulżyć pęcherzowi i sercu zarazem?

– Niby możesz – Zbójecki Wąs podrapał się po głowie – ale więcej z tego problemów będzie, niż pożytku. Przez resztę drogi będzie śmierdział szczochami, co niezbyt mi się widzi.

– Ano – poparł go któryś. – Dobrze Dart prawi. I tak wystarczy, że wszyscy walicie jak stare capy!

Wszyscy przy ognisku zanieśli się rechotem. Nawet wielkiemu Rogowi przeszła złość; parsknął, minął więźnia i wysikał się na pokaźny stalagmit. Podskoczył trzy razy, podciągnął spodnie i wrócił do kompanów.

– Paskudna nam się trafiła pogoda.

– Jaka tam pogoda, tu zawsze śnieg i zawieja. Taka trasa marna i tyle.

– Prawda, prawda. – Wąsacz nazwany Dartem pokiwał twierdząco głową. – Byłem tu już kiedyś, dawno dosyć, ale śniegu, dajcie wiary, było nawet więcej, niż teraz. Nie znalazł się dzień, żeby nie piździła śnieżyca. Teraz nawałnice co kilka dni są, więc nie powinniście narzekać. W jakieś trzy dni dotrzemy do granicy tego lodowego odludzia. Pojedziemy na zachód, aż do Kayn. Uzupełnimy zapasy, prześpimy się choć jedną nockę na porządnym sienniku, zjemy ludzki posiłek i ruszymy dalej.

– Ale tak od razu? Co nas kilka dni zbawi? Trza wypocząć po podróży!

– I zabawić by się można – dodał najmłodszy o jasnych włosach, związanych w koński ogon. – Na panienki pójść, zaradzić na męską dolę.

– A potem do karczmy na popijawę! – zawtórował inny.

– Kilka mord przy okazji obić... – Rozmarzył się Rog.

– Nie, nie zabawimy w Kayn dłużej, niż to konieczne. – Dart obejrzał się przez ramię, wlepiając ciemne oczy w drzemiącego jeńca.

– Bo co?

– Bo naszym priorytetem jest dowieść Ahayczyka do klienta. Każdy dzień to nowe ryzyko, ryzyko, że ten chytry wąż wyślizgnie nam się z rąk. Nie lekceważcie go, w każdym momencie może nas zaskoczyć. To czarownik, nie zapominajcie o tym.

– Toć związany jest tą pieprzoną magiczną liną, za którą tyleśmy zapłacili. Tymi swoimi czarami nie podetrze se nosa, choćby się zesrał.

Pozostali ryknęli śmiechem.

– Najprawdopodobniej jego koleżkowie podążają już naszym śladem. Miejcie na uwadze, że to nie byle chłystek amator, a członek sekty bawiącej się magią. Czarnoksięstwo jest zakazane pod karą stosu, łamania kołem czy rozrywania końmi w całym Irdenie i nie bez przyczyny. Nie wiem, czegoście się o ciemnej energii nasłuchali, jednak wiedzcie, że jest to największe plugastwo, jakie istnieje na tym świecie. Spójrzcie na niego, na tą marną, nadtrawioną zepsuciem kreaturę. Ten kolor włosów, gadzie oczy, kły, kolor skóry i wiele innych jest zasługą magii właśnie. Wątpię tedy, by pozostawili swojego na pastwę losu, tym bardziej, że kryją się niczym lisy w norach i swoich sekretów strzegą, jak nie wiem co. Sami zresztą wiecie, bo tego śmiecia tropili żeśmy chyba z trzy miesiące.

Reszta kompanii milczała z ponurymi twarzami. Wiedzieli, że Dart miał rację, zdawali sobie też doskonale sprawę, jakie niebezpieczeństwo stanowiła magia. Przemiana fizyczna pod postacią mutacji to tylko jeden z efektów korzystania z nadprzyrodzonej mocy, pozostawała jeszcze kwestia zmian wewnętrznych, nie tylko krwi i narządów, ale przede wszystkim – umysłu. Mroczna siła, raz złapawszy kontakt z człowiekiem, nie opuszczała go już nigdy – swymi lepkimi mackami owijała ofiary, przejmując nad nimi kontrolę, by wreszcie stworzyć z nich bezmyślne bestie, których jedynym celem było mordowanie. Bo im więcej bólu i śmierci, tym energia stawała się silniejsza.

Deidree odwróciła się, chcąc odejść. Wsparła się o jedną ze ścian, a fragment skały raptem osunął się, z chrzęstem rozsypując po ziemi. Echo poniosło szmer do jaskini.

​ – Kto tam jest?!

​ – Wyłaź stamtąd, jeśli ci życie miłe!

– Albo ci pomożemy!

Deidree zacisnęła zęby, przeklinając w duchu własną głupotę. Straciła czujność, była nieostrożna – zachowała się jak amatorka. A teraz przyjdzie jej za to zapłacić.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro