⚝ Rozdział 23 ⚝
Choć była to trzecia wizyta w twierdzy Grish'dum, Deleb czuł ten sam duszący, przyprawiający o mdłości strach. Idąc za łysym akolitą, z wytatuowanym na czaszce wężem, zaciskał spotniałą dłoń na rękojeści miecza, skrytego pod połą płaszcza. Wiedział, co by go czekało, gdyby dobył broni. Nie mówiąc już o tym, że zawiódłby swego pana, zaprzepaszczając tym samym szalenie ważny sojusz, zostałby wzięty na tortury przez wyznawców węża, by potem, sprawiany kawałek po kawałeczku, skończyć, jako ich posiłek. Deleb wiedział, że kanibalizm Ahayczyków nie był wymysłem. Na własne oczy widział raz, jak kilku akolitów obgryzało poucinane kończyny człowieka, który jeszcze żył. Nigdy nie zdoła wyrzucić z pamięci tych oraz kilku innych równie przerażających obrazów, od których żołądek podjeżdżał mu do gardła.
Zielony ogień płonący w paleniskach, otoczonych rzędami ludzkich czaszek, rzucał upiorne cienie na przyzdobione kośćmi mury. Podobizny węży widniały wszędzie – na ścianach, sklepieniach, kolumnach, postrzępionych gobelinach, strojach i samych Ahayczykach.
Wlazłem do ich leża. Wlazłem jak ostatni dureń, pomyślał łącznik, mijając dwóch milczących Ahayczyków. Ci nie byli akolitami, jak ten, który go prowadził. Musieli należeć do kręgu magów, jako że włosy sięgały im ramion. Poza tym, w przeciwieństwie do półnagiego osobnika, odziani byli w czarne tuniki, zwężane w szpic. Ręce, wokół których pięły się wytatuowane gady, niknęły w sięgających łokci rękawicach. Deleb wiedział, że rękawice zrobione zostały z ludzkiej, barwionej smołą skóry. Na ich szyjach, w blasku zielonych płomieni, połyskiwały wężowe medaliony.
Deleb odwrócił wzrok, uciekając od pionowych źrenic, które zdawały się przedziurawiać go na wylot. Czując jak pot skrapla mu się na czole i karku, przyspieszył kroku, zrównując się niemal z łysym akolitą. Ten, jak gdyby posiadał szósty zmysł, natychmiast odwrócił głowę i zasyczał, ukazując stożkowe zęby i gadzi język.
Posłaniec cofnął się o kilka kroków, z trudem panując nad dłonią, która rwała się do wyszarpnięcia broni z pochwy. Przymknął powieki w przypływie ulgi, gdy Ahayczyk odwrócił się i podjął marsz.
Jeśli wyjdę z tego cało, choćby mieli mi uciąć jaja, nie wrócę tu. Nigdy.
Skręcili za róg w kolejny korytarz. Na samym końcu wznosiły się wrota, na których widniał ogromny, rozwarty pysk węża. Akolita syknięciem nakazał łącznikowi zostać, podczas gdy sam pchnął skrzydła i wkroczył do środka. Choć wydawało się to niewiarygodne, lud ten posiadał kilkadziesiąt rodzajów syknięć, które rozumiał, jak gdyby były to zwyczajne słowa. Fakt ten sprawiał, że wydawał się Delebowi jeszcze bardziej zwierzęcy.
Mężczyzna, nie ważąc się nawet drgnąć, patrzył w ślad za Ahayczykiem. Nigdy nie widział Wężowej Sali, najświętszego miejsca w Grish-dum, i nie spodziewał się, że kiedykolwiek zobaczy.
Z miejsca, w którym stał, przez uchylone wrota, nie widział zbyt wiele. Pomieszczenie było na pewno bardzo duże. Tak jak w reszcie twierdzy, mrok rozświetlały zielone płomienie palenisk. Dookoła filarów wiły się podobizny węży, które lśniły zapewne za sprawą magii. Na końcu pomieszczenia, na podwyższeniu, wznosił się ołtarz. Łącznika zaskoczył fakt, że miast jednego, stały tam dwa stoły ofiarne.
Drgnął, gdy w bramie stanął łysy akolita. Jego twarz, jak zwykle u Ahayczyków, pozbawiona była wyrazu, co potęgował brak brwi. Deleb nie miał pojęcia dlaczego, ale prócz bardziej lub mniej bujnych czupryn, słudzy węża nie posiadali owłosienia. I nie było wśród nich kobiet. Choć mężczyznę bardzo ciekawiło skąd brali się kolejni czciciele gadów, nie śmiał o to pytać.
– Hasshi ha sinthe – wysyczał akolita.
Łącznik kiwnął głową i, przełknąwszy ślinę, ruszył za nim do Wężowej Sali.
Komnata sprawiała jeszcze większe wrażenie, niż można było przypuszczać po tym, co widziało się z korytarza. W powietrzu unosił się kwaśny, nieprzyjemny odór. Wzdłuż ścian piętrzyły się kupy kości. Ludzkich, o ile wzrok Deleba nie mylił. Wśród piszczeli, miednic, czaszek i żeber coś wiło się nieustannie. W półmroku wyglądało to, jakby kości ożyły, lecz po uważniejszym przyglądnięciu się, dostrzec można było długie, smukłe, łuskowate ciała.
Na ostrzegawcze syknięcie akolity Deleb zatrzymał się. Wówczas zdał sobie sprawę, że przeszli niemal całą komnatę i stanęli właśnie przed schodami ołtarza. Z bliska wydawał się większy i zdecydowanie bardziej straszny. W zagłębieniu wokół wzniesienia stała brudna, zatęchła woda o nieruchomej tafli, nad którą kłębiły się muchy. Coś jednak było z nią nie tak. Mężczyzna prześledził zakrzepłe zacieki, prowadzące do stołów ofiarnych.
Dreszcz przebiegł mu wzdłuż kręgosłupa, gdy to jedno słowo echem odbiło mu się w umyśle. "Krew".
Akolita skłonił głowę, gdy zza postrzępionej kotary wyłoniła się postać. Łącznik poszedł w ślady ahayskiego sługi, z trudem powstrzymując się przed spojrzeniem na najpotężniejszą istotę w Ahayi. Dopiero na syknięcie kapłana, obaj unieśli głowy. Mężczyzna nie wyglądał na więcej, niż pięćdziesiątkę. Odziany był w jaskrawo-zieloną tunikę, ciągnącą się po kamieniu niby suknia. Na nagich ramionach ciążył mu płaszcz ze szczurzych skór. Śliskie ogony majtały się przy każdym poruszeniu. Wokół szyi kapłana, niby boa, okręcony był srebrny wąż o czerwonych ślepiach, mrugający leniwie i co rusz wysuwający gadzi język.
Deleb oderwał wzrok od zwierzęcia i podążył wyżej, do chorobliwie bladej, białej wręcz twarzy, wymalowanej upiornie krwią i smołą. Do lśniących żółcią gadzich oczu błyskających z czarnych oczodołów, do nosa przebitego kością. Do purpurowych włosów związanych w gruby, sięgający ziemi warkocz – symbol potęgi i władzy. Na głowie, niby korona, tkwiła obręcz ze związanych rzemieniami kości ludzkich palców.
Łącznik drgnął wytrącony z zamyślenia palącym spojrzeniem pionowych źrenic. Nim zdołał choćby pomyśleć, co mogło oznaczać, wąskie wargi rozjechały się w grymasie, od którego Delebowi zachciało się wyć. Stłumił przemożną chęć wzięcia nóg za pas, po czym napiął wszystkie mięśnie, łącznie ze zwieraczami.
Wiedział, że nie było już odwrotu.
Zgodnie z obietnicą - powracam. Bardzo chciałabym napisać, że czas ten udało mi się spożytkować na pisanie kolejnych rozdziałów, że wygrzebałam się z dołka wenotwórczego, wyszłam na prostą i teraz może być tylko lepiej... Cóż, chcieć to nie zawsze móc. Udało mi się, co prawda, coś tam naskrobać, ale jest tego niewiele. Bardzo niewiele. Chętnie przedłużyłabym przerwę jeszcze o tydzień czy dwa, ale słowo się rzekło. Musi mi (i Wam) wystarczyć na razie to, co udało mi się zgromadzić. Mam nadzieję, że pomimo pracy, studiów, obowiązków i przemożnego lenistwa uda mi się pisać i dodawać rozdziały regularnie - trzymajcie kciuki!
PS. A, no i pamiętajcie, że każdy Wasz komentarz napędza mnie do dalszej pracy, motywuje do posadzenia tyłka przed laptopem i zebrania się do męczenia klawiatury. Dlatego bardzo zachęcam do dzielenia się wrażeniami, opiniami, uwagami i spostrzeżeniami. Was to nie kosztuje, a dla mnie znaczy wiele.
Całuję, Ewoile~
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro