Łóżko przy oknie
Samotność. To ona mnie tu zaprowadziła. Spowodowała, że wylądowałem w tym miejscu. Przepełniony strachem i smutkiem. Przerażony swoim położeniem w obecnej sytuacji. Jestem słaby. Za bardzo słaby...
- Kochanie, wszystko w porządku? - usłyszałem ciche pytanie mojej mamy w momencie, gdy zauważyła, że od 5 minut w zakłopotaniu rozglądam się po gabinecie. - Wydajesz się być zestresowany.
- To normalne w takich przypadkach. Na szczęście dowiedzieliśmy się, na co choruje pani syn. - powiedział lekarz prowadzący. - Depresja jest już na tak zaawansowanym poziomie, że błędem byłoby wypuszczenie Taehyunga do domu. Chodźmy obejrzeć Twój pokój, młodzieńcze.
Przechadzaliśmy się korytarzami. Wydawały się nie posiadać żadnych barw. Wszystko było takie białe, nieskazitelnie czyste. Nie dopuszczano tutaj brudu tego świata. Otaczali mnie ludzie. Chorzy - jak ja. Patrzyli na mnie, gapili się wręcz. Jedni byli przestraszeni moją obecnością. Inni zdziwieni, jakby pierwszy raz widzieli człowieka na oczy. Zdarzali się też tacy, co po prostu ukazywali szczere uśmiechy. Odwzajemniałem każdy z nich. Pomimo mojego żałosnego stanu psychicznego lubiłem widzieć ludzi z takim właśnie wyrazem twarzy. Zwłaszcza, gdy pojawiał się na mój widok.
Stanęliśmy przed salą (bo nie wiem, czy mogę to miejsce nazwać pokojem) numer 206. Doktor chwycił za klamkę (psychiatryk nie jest "domem bez klamek") i spoglądając na mnie zapytał:
- Gotowy na ujrzenie swojej nowej sypialni? Masz jakieś życzenie, zanim otworzę te drzwi?
- Chcę łóżko przy oknie. - odparłem i mimowolnie uniosłem kąciki ust.
Mężczyzna lekko posmutniał i powoli uchylił drzwi. Wszedłem jako pierwszy. Tam... tam wcale nie było okna. Ani jednego. Tylko małe a'la "wywietrzniki powietrza" przy samym suficie. Odwróciłem się i popatrzyłem z wyrzutem na moją rodzicielkę.
- Wybacz mi, chłopcze. - zaczął terapeuta. - to dla bezpieczeństwa pacjentów. Ale czuj się jak u siebie!
Pożegnali się ze mną i wyszli jeszcze porozmawiać o leczeniu. Kobieta obiecała, że przyjdzie później sprawdzić jak się miewam. Wiem, że to było dla niej trudne. Mieć syna psychola. Nikt by nie chciał. Więc dobrze, że tu trafiłem. Nie mogłem się dłużej zwalać rodzicom na głowę. Kiedy zamknęli za sobą drzwi, podszedłem do łóżka stojącego pod ścianą, na której w moim wyobrażeniu znajdowało się okno. Przejechałem po niej ręką. Była zimna, podczas gdy na dworze gorące lato panowało w najlepsze. Rozejrzałem się wreszcie po moim "nowym miejscu zamieszkania". Stało tu biurko. Bardzo ładne, z jasnego drewna. Wszystkie rogi i szpiczaste elementy zostały oczywiście zabezpieczone, jak dla małego dziecka. Otworzyłem szufladę. Były tam kartki i kredki. Lubiłem wyładowywać swoje emocje rysując. Widzę, że w ośrodku również praktykują tą metodę uspokajania. Spora szafa, na moje ubrania i rzeczy prywatne, które pewnie prędzej czy później dowiezie mi tata. Na jednej ze ścian były drzwiczki, prowadzące do łazienki. Dziwna sprawa. Nie spodziewałem się, że w takim miejscu będę mieć osobną toaletę. Do tego: dobrze wyposażoną. Usiadłem na białym prześcieradle. Zacząłem wspominać, dlaczego w ogóle tu trafiłem.
Znajomi zawsze... Ech, jacy znajomi? Nie zadaję się z nikim. W sumie, to oni nie utrzymują kontaktu ze mną. Zaczęło się już w przedszkolu. Za każdym razem SAM bawiłem się autkami. W podstawówce SAM stałem na przerwach. W gimnazjum SAM robiłem prace grupowe. W liceum... już nie wytrzymałem. Rozpoczęła się moja autodestrukcja. A, no tak. Zapomniałem wspomnieć: jestem niedoszłym samobójcą. Nie mam ochoty żyć. Po co? Dla kogo? Dobra, rodzice to jedno, ale... oni nie do końca rozumieją sytuację. Myślą, że to takie "szczeniackie" problemy. Nie. Już nie. Może byłyby, gdyby nie to całe wyśmiewanie się ze mnie z powodu mojego braku markowych ubrań, innego podejścia do życia i... orientacji. Niejednokrotnie byłem szykanowany i wyszydzany. Straciłem całą pewność siebie i odwagę. Nie mam odwagi funkcjonować. Żyć. Istnieć. Nie chcę. Nie potrafię. Jestem jak zepsuta zabawka - dziecko zniszczyło, to trzeba wyrzucić.
Gdy tak myślałem, do moich oczu zaczęły napływać łzy. O nie, nie znowu! Miałem ochotę sięgnąć po żyletkę. Znów chciałem się skrzywdzić. Złapałem się od razu za głowę i opadłem na poduszkę, tłumiąc w niej odgłosy mojego łkania. Nie wiem, ile tak leżałem, ale usnąłem. Obudziła mnie wchodząca wieczorem pielęgniarka. Przyszła sprawdzić, czy wszystko w porządku. Poleciła, bym przebrał się w piżamę, która znajdowała się w walizce. Nie mam pojęcia, kiedy mój tata zdążył przyjechać, ale miło, że pamiętał. Po odbyciu prysznica, ubrałem się i udałem się znów spać. O dziwo, przyszło mi to z łatwością. Pewnie dlatego, że znów zrobiło mi się przykro, a nie chciałem jeszcze raz histeryzować. Powstrzymywanie się od tego było naprawdę trudne.
Śniło mi się dużo, a zarazem tak niewiele. Kaleczyłem się. Mocno. Leciała krew. Wręcz tryskała pod ogromnym ciśnieniem. Opryskiwała caluteńkie ściany. Płakałem. Krzyczałem. W pewnym momencie usłyszałem wołanie. Ktoś wbiegł do pokoju. Panował półmrok, nie mogłem dostrzec jego twarzy. Głosu również nie mogłem powiązać z nikim, kogo znam. Sposób w jaki wypowiadał słowa, był delikatny. Uspokajający. Kojący. Chciałem słuchać go przez resztę życia. Nie chciałem już umrzeć. Nie rozumiałem za wiele z tego, co powiedział. Natomiast wyraźnie wpadły mi w ucho dwa zdania. Było to coś w stylu: "Musisz mieć nadzieję, Taeś! Ja będę Twoją nadzieją". Po tym się obudziłem.
Usiadłem na łóżku zlany potem. Czułem się jednocześnie przerażony i zaciekawiony. Nigdy nie pojawiały się w moich snach inne postaci niż ja. To znaczy... Moi oprawcy. Ukazywali się, by nadal się śmiać i wyzywać. Ale pierwszy raz... Pierwszy raz ktoś chciał mi pomóc. Tylko kto?
Z rozmyślań wyrwał mnie lekarz, który przyniósł mi moją poranną porcję tabletek.
- I jak się czujemy? - spytał z niemałą radością widząc, że już moje oczy są otwarte.
- Nie ma źle, dziękuję. - powiedziałem łykając pigułki.
Co z tego, że to był psychiatra? Nie, żebym nigdy nie miał u takiego wizyty, ale... nie miałem ochoty się mu zwierzać, tym bardziej z tego, co się działo w nocy. Kiedy ujrzał, że nic konkretnego się ode mnie nie dowie, pożegnał się i obiecał, że zajrzy później.
Dzień mijał w miarę spokojnie. Poszedłem na śniadanie, była jakaś owsianka. Nie, żebym narzekał, ale jeszcze mam zęby i mogę gryźć. Później miałem zajęcia grupowe, jakąś plastykę. Temat pracy: Twoje największe marzenie. Przez większość czasu siedziałem bezczynnie, wpatrując się w pustą kartkę. Nagle mnie oświeciło. Zacząłem szybko i energicznie kreślić po kartce. Kreski, kropki, kółka. Niebieskie, żółte, zielone. Dużo zielonego. Ten kolor to nadzieja. Nadzieja? Tak, to jest to! Po dłuższej chwili na papierze pojawiło się duże okno.
- Bardzo ładnie. - powiedziała jakaś terapeutka. - Masz prawdziwy talent.
Po zakończonych warsztatach wróciliśmy do naszych sal. Wtedy nie zdawałem sobie sprawy, że to, co się zaraz wydarzy, obróci całe moje dotychczasowe życie o 180°.
Leżałem na łóżku. Patrzyłem w sufit. Nic nie robiłem. Nawet nie myślałem. Nie miałem o czym. Moją głowę wypełniała pustka. Znów nie miałem na nic ochoty. Wtem usłyszałem pukanie do drzwi.
- Można? - usłyszałem głos mojego lekarza wchodzącego do pomieszczenia razem z jakimś chłopakiem, młodym i przystojnym.
Uniosłem się lekko na łokciach i spojrzałem na niego.
- Cześć, nazywam się Jung Hoseok. Jestem nowym wolontariuszem w tym szpitalu. - uśmiechnął się i podał mi dłoń. - Zostałem Ci, że tak powiem, przydzielony, by umilić Ci pobyt tutaj.
Jego głos przypominał mi kogoś... Nie mam pojęcia kogo. Zlustrowałem go wzrokiem. Wysoki, czarnowłosy, przydługa grzywka opadająca na czoło i... uśmiech. Szczery, od ucha do ucha. Nie wyglądał, jakby został zmuszony do przebywania tutaj. Prawdziwa chęć pomocy spowodowała, że się zgłosił na ochotnika. W jego czarnych oczach widziałem swoje odbicie. Można się w nich było przejrzeć dokładniej, niż w jakimkolwiek zwierciadle.
- Kim Taehyung. - podałem nieśmiało rękę podnosząc się do siadu.
Uścisnął ją delikatnie, jakby obchodził się z małym dzieckiem. Podczas, gdy doktor zaczął swój monolog, jak to ważna jest ostrożność z osobami chorymi na depresję, zostałem zawołany na obiad. Szli obok, chcąc mnie doprowadzić bezpiecznie do celu. Po wejściu na stołówkę mężczyzna zostawił nas samych. Nie miałem ochoty na jedzenie, jednak nie mogłem pokazać mojemu "opiekunowi", że mam problemy ze spożywaniem posiłków. Podeszliśmy do okienka, z którego zabrałem talerz z jakimś ryżem i udaliśmy się do stolika. Usiadł na przeciwko mnie i przyglądał się moim poczynaniom. Prawie wcale nie rozmawialiśmy. Ja wstydziłem się odezwać. On - nie chcial naciskać. Po wyjściu z jadalni poszliśmy do mnie. Było już dość późno (długo grzebałem w tym jedzeniu, niezbyt mi smakowało) i Jung oznajmił mi, że musi już wracać.
- To cześć, Hoseok. - rzuciłem stojąc przed drzwiami mojej sypialni. - Do kiedyś.
- Miłego popołudnia, Kim. Będę tu przychodził codziennie. - oznajmił. - A, i proszę... mów do mnie J-Hope.
W tym momencie puścił mi oczko, odwrócił się na pięcie i poszedł. Ja wszedłem do pokoju i przez jeszcze długi czas dźwięczało mi w głowie jego przezwisko. Resztę dnia spędziłem w pokoju. Nie mogłem oderwać myśli od podejrzanie miłego chłopaka, który nagle stanął na drodze mojego życia. J-Hope... Hope... Hope... Zaraz! Coś mi to mówi!
Następnego dnia siedziałem w mojej "klatce" (tak nazywałem to miejsce już od drugiego dnia pobytu) ze wzrokiem wbitym w tarczę zegara. Czekałem na niego. Potrafił zjednywać sobie ludzi. Jedno spotkanie i już chciałem go widywać codziennie. Godziny mijały powoli, wlokły się niesamowicie. Nagle usłyszałem skrzypnięcie drzwi.
- Dzień dobry, mój przyjacielu. Jak tam się czujesz? - spytał radośnie. Och, czy on nazwał mnie właśnie przyjacielem?! Ojeju, ojeju! Taehyung, nie podniecaj się tak bo majtek nie dopierzesz..
- Witaj Hobi hyung. - uśmiechnąłem się. - Dzisiaj wyjątkowo w porządku.
Przysiadł się do mnie i zaczęliśmy rozmowę. Długa rozmowę. Wypytywał o każdy szczegół mojego życia, a ja... bez zawahania mu o sobie opowiadałem. Jakbym znał go od lat i byłby mi kimś bliskim. A tymczasem on był zupełnie obcy. Rozprawialiśmy tak przez parę godzin, aż nastał wieczór.
- Kiedy opowiesz mi coś o sobie? - zagadnąłem go, kiedy ubierał bluzę. Pomimo upalnych dni, wieczory i noce bywały zimne.
- Pewnego dnia zacznę tyle o sobie gadać, że będziesz miał mnie dość! - zaśmiał się z entuzjazmem czochrając moje brązowe włosy. - To widzimy się jutro. - wyszedł.
Każda kolejna doba wyglądała tak samo. Z tą tylko różnicą, że przestał być kimś tajemniczym, a stał się... no właśnie, kim? Sprawiał mi radość samą swoją obecnością, promieniującym uśmiechem i drobnymi gestami, które wykonywał w stosunku do mnie. Chyba się... nie, Kim, nie możesz! Zejdź na ziemię! Nie zakochałeś się w Jungu! A może jednak?
Pewnego dnia, mówiąc w skrócie... popsułem to, co zyskałem. Hoseok był u mnie od 11, jak zawsze. Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Atmosfera była miła, przyjemna. Doszedłem do wniosku, że powinienem powiedzieć mu o swoich uczuciach. Wiedziałem, że ma dziewczynę i jest hetero. Chciałem więc to zrobić najdelikatniej jak tylko można. Siedzieliśmy na moim łóżku, dosyć blisko siebie.
- J-Hope... - szepnąłem i odwróciłem głowę w jego stronę.
Zanim zdążył coś powiedzieć... pocałowałem go. W sumie, tylko musnąłem delikatnie jego wargi. Odsunąłem się i spojrzałem na niego. Popatrzył na mnie zdezorientowany, wstał, zabrał swoją bluzę i wybiegł. Nie spodziewałem się takiego obrotu sprawy. Poczułem, ogromny ból. Znów zaznałem samotności. W pewnym momencie podbiegłem do szafy po swoje jeansy. W kieszeni znalazłem moją starą przyjaciółkę. O, jak dobrze Cię widzieć.
Wziąłem żyletkę do ręki. Nie robiłem tego już tyle czasu. Tak długo, jak był przy mnie Pan Nadzieja. Usiadłem na ziemi pod ścianą. Podciągnąłem rękawy i zobaczyłem swoje stare blizny. Były jakby... martwe? Jak gdyby nigdy nie leciała z nich krew. Pora to nadrobić.
Pierwsze cięcie - piekący ból spowodowany odzwyczajeniem od działań autodestrukcyjnych.
Drugie cięcie - mój syk, który wydobył się przez zaciśnięte zęby.
Trzecie cięcie - coraz głębiej...
Czwarte cięcie - zaczęło mi się kręcić w głowie.
Piąte - krzyk. Krzyk z cierpienia, nienawiści i bezradności.
- Hoseok, wracaj! Nie możesz mnie teraz zostawić! Nie przeżyję, nie chcę przeżyć bez Ciebie! - wydarłem się jak w amoku. - Jung! Błagam Cię!
Wbiegło paru lekarzy i pielęgniarek. Dopadli do mnie, chwytając mnie za ręce i nogi. Mężczyźni usiłowali mnie przytrzymać i wyrwać mi z dłoń żyletkę. Kobiety zakłopotane próbowały zatamować krwawienie. Wiłem się i wyrywałem. Nie chciałem by mnie trzymali. Bałem się świata i tej sytuacji. On zniknął. Mój pierwszy prawdziwy przyjaciel, a ja to zepsułem. Cholera, Taehyung, teraz się dziwisz, że nikt Cię nie chce?
- Oddajcie mi przyjaciela! Gdzie on jest?! - próbowałem się uwolnić, ale na daremno. - Nie chcę być znów sam! Nie potrafię! Błagam, niech on wróci!
Zostały mi podane jakieś leki uspokajające. Nie wiem, co zawierały, lecz po dłuższej chwili oddałem się w objęcia Morfeusza. Od tej pory zmieniłem się zupełnie. Zawsze byłem nawet radosny, pomimo tego, że nie miałem nikogo bliskiego. Teraz, gdy poznałem, co to strata... Stałem się wrakiem. Przestałem chodzić na zajęcia integracyjne. Nie miałem ochoty jeść, chyba wpadłem w anoreksję. Cierpiałem na bezsenność, ale przespanie nocy gwarantowały mi pigułki. Codziennie może ze dwa razy miałem ataki agresji i przerażenia. Mój przyjaciel się nie pojawiał. Nie było go już może drugi miesiąc. Nie miałem ochoty wychodzić z pokoju. Uspokoiłem się. Zrozumiałem, że... że nie wróci. Straciłem go. Skończyły się moje napady złości, płacz i liczne prośby o to, by mi go oddali. Nie miałem ochoty rozmawiać z ludźmi. Nie posiadałem w sobie nadziei. Żadnej. A no tak, ona odeszła razem z nim. Zażądałem, by ściągnięto zegar w mojej sali. Nie potrafiłem na niego patrzeć. Oglądałem tę tarczę godzinami, czekając na jego przyjście.
Pewnego jesiennego popołudnia leżałem wpatrując się w sufit, gdy nagle usłyszałem otwierające się drzwi. Byłem prawie pewny, że to lekarz (prawie, bo mogli to być też moi rodzice). Myliłem się. Postać, która weszła do mojego pokoju miała na sobie przemoczony, szary płaszcz. Najwidoczniej padało na dworze. Osobnik dyszał ciężko, jakby biegł całą drogę. Niechętnie usiadłem na łóżku. Nie chciałem widzieć się z kimkolwiek, ale było już za późno, aby udawać, że śpię. Moje gałki oczne prawie wyszły z oczodołów, kiedy doszło do mnie, kto taki stoi przede mną. To był on. Czyżby wrócił? Niemożliwe. To sen lub urojenie. Miewałem je często, od czasu jego zniknięcia. Jednak tym razem zdawał się być bardzo realny. Wysunąłem rękę w jego stronę. Pragnąłem go dotknąć, żeby się upewnić, że to się dzieje naprawdę. Rękawy mojej za dużej bluzki zsunęły się tak, że chłopak mógł dostrzec blizny. Prawie świeże. Spojrzał na mnie z rozżaleniem, po czym uderzył pięścią w swoją pierś w geście mówiącym: "moja wina".
Usiadł na krześle, ukrył twarz w dłoniach i zaczął rzewnie płakać. Pomimo tego, że zniknął i odszedł, chciałem go znów mieć przy sobie. Nie mogłem mieć mu tego za złe. Nie potrafiłem. Wstałem i stanąłem przed nim. Wyciągnąłem ponownie rękę w jego stronę.
- Cześć, nazywam się Kim Taehyung. - tymi słowami przyciągnąłem jego uwagę i spojrzał na mnie swoimi załzawionymi oczami. - Czy moglibyśmy zacząć wszystko od nowa?
Od razu się rozpromienił. Zrozumiał, że mu wybaczyłem. Wstał, przytulił mnie mocno i powiedział.
- Oczywiście. A nawet stworzymy lepszy początek, niż ostatnio. - gdy zobaczył, że moje kąciki ust powoli unosiły się do góry, chwycił delikatnie za mój podbródek i mnie pocałował.
Znów przychodził codziennie. Cieszyłem się jak dziecko. Okazało się, że bał się swoich uczuć, bo również mnie kochał. Tak, brzmi jak w jakiejś komedii romantycznej, wiem. Zostaliśmy parą. Pewnego dnia musiałem rano jechać do innego szpitala, bo w moim zakładzie urządzenie używane do badań szwankowało. Nie było mnie cały dzień. Hoseok wiedział o tym i dobrze wykorzystał ten czas, na przygotowanie niespodzianki dla mnie. Gdy wróciłem, czekał już na mnie przed wejściem do pokoju. Kazał mi zamknąć oczy. Chwycił mnie za rękę i wprowadził do środka zamykając drzwi za sobą. Ustawił mnie po środku pokoju. Gdy otworzyłem oczy ujrzałem... okno! Nie było ono prawdziwe, ale... namalowane. Na tej ścianie, gdzie sobie wyobrażałem. Wyglądało tak, jak w moich marzeniach. Gdybym nie wiedział, że jest nieprawdziwe, na pewno bym nie uwierzył.
- Oh, Hyung! - rzuciłem się Hobiemu na szyję. - Skąd wiedziałeś, że tego pragnę? Kocham Cię!
- Opowiadałeś mi o tym, głupolu. Też Cię kocham. - objął mnie delikatnie w pasie i przyciągnął do siebie całując.
Im dłużej trwał nasz pocałunek, tym stawał się bardziej namiętny. J-Hope podniósł mnie w górę tak, że oplotłem go nogami. W pewnym momencie akcja przeniosła się na łóżko. Łóżko, które już teraz znajdowało się przy oknie. Zwisając nade mną zaczął całować moją szyję i obojczyki. Powoli ściągnął z siebie koszulkę, ukazując mi swój umięśniony tors. Zacząłem badać go moimi lodowatymi rękami, na co mój partner zadrżał. W tym momencie coś mi się przypomniało.
- Hoseok... Jesteśmy w szpitalu. Co jeśli ktoś...
- Nikt nie wejdzie, spokojnie. - przerwał mi. - Wszystko załatwione.
Ściągnął moją koszulkę i powoli jeździł językiem po moich sutkach. W końcu zatrzymał się na jednym z nich i zaczął go delikatnie drażnić zębami. Doprowadzał mnie tym do szaleństwa. W przypływie emocji chwyciłem za jego jeansy i sprawnie je rozpiąłem. Ręką zacząłem pocierać jego stojącą już męskość. Była większa, niż to sobie wyobrażałem. To znaczy... Ja sobie tego nie wyobrażałem! Dobra, Tae, nie tłumacz się. I tak wyszedłeś na zboczeńca.
- Kochanie... - zacząłem cicho. - Może chciałbyś, żebym sprawił Ci trochę przyjemności?
Mruknął tylko i obrócił nas tak, że teraz ja byłem u góry. Usadowiłem się kulturalnie między jego udami nie przestając masować jego członka. Polizałem go przez bokserki. Patrząc mu w oczy ściągnąłem je z niego zębami. Przejechałem językiem po całej jego długości zataczając kółka wokół główki. W końcu pochłonąłem całą jego długość w swoje usta. Robiłem to najpierw powoli. W pewnym momencie chwycił mnie niepewnie za włosy. Potrzebował szybszego tempa, a bał się, że mnie to może wystraszyć. Puściłem mu oczko, zasysając się na dosyć sporej główce. Odebrał sygnały dobrze, bo zaczął poruszać moją głową coraz szybciej. Jego penis zaczął pulsować, jakby zaraz miał dojść. Odsunął mnie od siebie.
- Teraz czas na Ciebie. - musnął moje wargi ponownie wisząc nade mną.
Rozebrał mnie do naga i przyglądając się mojemu ciału oblizał usta, jakbym miał być jego posiłkiem. Zaczął mnie całego całować. W pewnym momencie wyciągnął z pod łóżka lubrykant (wziął rozgrzewający, to urocze) i po wylaniu go na palce zajął się jeżdżeniem nimi wokół mojego wejścia. Odczuwałem tak sprzeczne uczucia, że to chyba niemożliwe. Zaraz miało być jeszcze gorzej. Gdy wsunął we mnie palec pisnąłem z bólu i zacisnąłem pięści na kołdrze. Z moich oczu popłynęły pojedyncze łzy.
- Cii, spokojnie. - powiedział całując mnie w czoło. - Bardzo Cię boli, Taeś?
Pokiwałem przecząco głową, ponieważ zaczynało mi się to podobać. Po dłuższej chwili włożył drugi palec. Wsadzał je i wyciągał dosyć powoli. Jękiem oznajmiłem mu, gdy byłem gotowy. Wylał sporo żelu na swoją dumę i rozsmarował. Zanim we mnie wszedł jeździł członkiem po moim wejściu. W pewnym momencie chwycił mnie za rękę, złączył ze mną wargi i wszedł we mnie. Starał się być delikatny, wiem. Ale z takim przyrodzeniem było to zapewne dosyć trudne. Jękąłem mu prosto w usta. Otworzyłem je szerzej, zapraszając go do zabawy naszymi jezykami. Splotły się one w tańcu, nie w takim wolnym, jak walc czy polonez... Takim.. szybkim, jak tango. "Bo do tanga trzeba dwojga, zgodnych ciał i chętnych serc" - tekst piosenki się sprawdził. Prawie już nie odczuwałem bólu, więc mój kochanek przyspieszył. W jednej chwili przeniosłem się do bram niebios.
- Ach, Hyung! - krzyknąłem, mając szczerze gdzieś, czy ktoś mnie usłyszy.
- To jest to miejsce, Maluszku. - uśmiechnął się i znów uderzył w moją prostatę. - Tu Ci się podoba.
Chociaż jego ruchy stały się mocniejsze i bardziej chaotyczne, za każdym razem trafiał w ten sam punkt. Kiedy poczułem, że zaraz nie wytrzymam, wbiłem paznokcie w plecy mojego chłopaka. Doszedłem brudząc nasze brzuchy i trochę łóżko. On doznał spełnienia chwilę po mnie i rozlał się obficie w moim wnętrzu. Poruszał się w środku jeszcze przez chwilę, by wydłużyć zarówno mój i swój orgazm. Gdy nasze oddechy się wyrównały wyszedł ze mnie i przytulił do swojego torsu.
- Po tym wszystkim, jeśli mnie zostawisz, to Cię zabiję. - zaśmiałem się całując jego policzek.
- To w takim razie spokojnie, nie będziesz sądzony za morderstwo. - strzelił mi pstryczka w nos.
Tej nocy spał ze mną. Od tego czasu starał się spędzać ze mną każdą wolną chwilę. Pomagał mi z nauką, która ominęła mnie w szkole - nadrabiał ze mną materiały. Gdy już dostałem pozwolenie, to wychodził ze mną do parku na spacery. Opiekował się. To on "otworzył mi okno" na szczęśliwy świat. Nasz związek nigdy nie był idealny i nie będzie, bo zawsze zdarzy się jakaś kłótnia lub nieporozumienie. Najważniejsza jednak w tym wszystkim jest nadzieja. Moja nadzieja.
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
No i takim oto sposobem napisałam już drugiego ff. Z dedykacją dla Izy, która mnie wspierała moralnie i motywowała do pisania.
Bardzo dziękuję wszystkim, którzy czytali też mojego pierwszego fanfika. Nie dostałam negatywnych komentarzy, dziękuję za dobre przyjęcie mnie i moich opowiadań. Pozdrawiam i do następnego, czółko! ~(^>^)~
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro