II. 𝐀 𝐭𝐞𝐫𝐫𝐢𝐛𝐥𝐲 𝐬𝐭𝐫𝐚𝐧𝐠𝐞 𝐛𝐞𝐠𝐢𝐧𝐧𝐢𝐧𝐠
"[...] przypadkowe spotkanie jest czymś najmniej przypadkowym w naszym życiu [...]." ~ Julio Cortázar, Gra w klasy
Mimo iż była sobota, która z reguły kojarzy się ludziom z dniem wolnym, to dla niego był to kolejny dzień ciężkiej pracy. Może zaczynał go dopiero od dwunastej, a kończył chwilę przed osiemnastą, ale nadal spędzał w swoim biurze lwią część dnia. Niby też nic ciężkiego nie robił, zero spotkań czy natrętnych telefonów i to właśnie soboty w pracy lubił najbardziej, jednak dzisiaj nie mógł wysiedzieć w miejscu. Kręcił się po całym budynku lądując w małej kuchni, gdzie robił sobie kubek herbaty i wracał do swojego biurka. Takich rund zrobił już chyba z osiem, gdzie odpisał tylko na jedną czwartą maili, na które miał odpisać. Domyślał się, że to wszystko przez wczorajsze wyjście do baru i tego cholernego barmana, którego oczy utkwiły mu w pamięci. Do końca nie wiedział skąd i dlaczego wzbierała się w nim taka niepohamowana agresja, ale sprawiała ona, że na niczym nie mógł się skupić.
Wkurzony do granic możliwości w końcu przeklął głośno i uznał, że dzisiaj już nic pożytecznego nie zrobi. Zaczął zbierać wszystkie papiery porozwalane na biurku do odpowiednich teczek, a sam komputer wyłączył. W głowie miał myśl by tylko pojechać do tego przeklętego baru i utrzeć nosa temu czarnowłosemu chłopakowi. Dlatego szybko ogarnął cały papierowy bałagan i zgarniając swój płaszcz wyszedł z pomieszczenia kierując się do windy. Gdy w niej już był napisał tylko do Kui'a, że dzisiaj wychodzi wcześniej, bo nie może się skupić i że widzą się w poniedziałek. Po tym miał gdzieś co odpisze jego wspólnik. Sam dla siebie był szefem i w sumie nie musiał nikomu się tłumaczyć, że w weekend wychodzi sobie wcześniej. Pewnie dla jego przyjaciół lepiej byłoby, gdyby wcale do niej nie przychodził. Ciągle mu powtarzali, że od śmierci rodziców się przepracowuje i traci życie na ciągłych mailach, spotkaniach czy biznesach. Jednak jemu to odpowiadało. W przeciwieństwie do nich on nie miał nikogo. Żadnego partnera czy partnerki, wszystkie jego poprzednie związki opierały się głównie na spotkaniach czysto cielesnych. Często byli to starsi mężczyźni, którym niedobrze było w domowym zaciszu i chadzali po podejrzanych klubach by znaleźć sobie osobę na jedną noc. Znalazło się też parę kobiet, ale i te po czasie okazywały się być toksycznymi kurwami, które musiał odganiać kijem. Dlatego zatracanie się w pracy było swego rodzaju hobby, które kochał. Jednak wszystko musiał popsuć ten cholerny barman.
Przy recepcji spotkał swoich dwóch pracowników jak i dobrych przyjaciół. David Glikenly oczywiście jak to miał w zwyczaju zamiast normalnie mówić wrzeszczał na cicho śmiejącego się Michaela Quinna, któremu brakowało tylko popcornu. Temu wszystkiemu przyglądała się wystraszona recepcjonistka, która nieśmiało sugerowałaby ci wyszli z budynku i tam dokończyli "rozmowę". Jednak heterochromik ją jawni ignorował obrzucając pretensjami starszego mężczyznę. Erwin jedynie pokręcił głową rozbawiony podszedł do nich by dokładnie dowiedzieć się o co chodzi.
— No, ale to przecież jest genialny pomysł Labuś! — krzyknął brunet wyrzucając ręce w powietrze.
— Nie. To jest najgorszy pomysł jaki słyszałem i nie zgadzam się na niego — warknął mężczyzna zakładając ręce na torsie.
— Panowie co to za krzyki? — wtrącił się w końcu siwowłosy zwracając na siebie uwagę całej trójki — Pracownicę mi straszycie — dodał z uśmiechem, a kątem oka zauważył, że kobieta oblała się delikatnym rumieńcem.
— ERWIN! Dobrze, że jesteś! — ucieszony David podszedł do niższego i objął go ramieniem — Czy pomożesz mi przekonać tego oto przed nami cepa na mój genialny pomysł? — spytał uśmiechając się szeroko.
— On jest kretyński tak samo jak pomysłodawca.
— Zamknij się, bo ci odetnę ten dopływ tlenu w masce — żachnął w odpowiedzi.
Michael albo też inaczej znany jako Laborant prychnął głośno zaciskając dłonie w pięści. Niestety podczas wypadku jako dziecko jego płuca zostały mocno uszkodzone przez co do końca życia musi używać specjalnej maski. Stała się ona obiektem mniejszych, czasem większych żartów wśród ich grupki przyjaciół, ale czasami przekraczali tą granicę i właśnie teraz nastąpił taki moment. David widząc postawę starszego cicho przeprosił i na szybko zaczął tłumaczyć swój genialny pomysł. Który polegał na tym by przebrać na różowo Laboranta, dać mu kokardki i by w takim stroju obsługiwał klientów w nowej kawiarni.
— Nie jest to genialne? — spytał podekscytowany.
— Już prędzej zgodzę się na mężczyzn w strojach pokojówek niż na Laboranta — mruknął Erwin wzdychając cicho — Przecież on nam dzieci wystraszy! Bez obrazy Labuś no, ale popatrz ty na niego! Wygląda jak jakaś postać z taniego horroru niż postać anime — wytłumaczył wskazując na znudzonego maskarza.
Chwile jeszcze się posprzeczali co do zatrudnienia Quinna jako uroczej kelnerki, ale przerwał im telefon Glikenly'ego. Mężczyzna jedynie złapał się za głowę i wybiegł z budynku krzycząc coś o urodzinach swojej narzeczonej. Tyle byli w stanie zrozumieć w ciągu trzech sekund pełnych chaosu. Siwowłosy uspokoił jeszcze przyjaciela, że jest bezpieczny i na pewno go nie zatrudni do kawiarni, po czym w końcu wyszedł z biurowca.
Na ulicach było dość sporo ludzi mimo paskudnej listopadowej pogody. Na niebie ciągle widniały szare chmury zasłaniające słońce, a podmuchy wiatru wywoływały na ciele gęsią skórkę. Bez parasola nie było po co wychodzić z domu, bo dosłownie co jakiś czas padał deszcz lub lekka mżawka, która osiadała na płaszczach i kurtkach. Drzewa pozbawiały się ostatnich liści, które lądowały na ziemi tworząc brunatny dywan, który co ranek był sprzątany przez służby miejskie. Wszystko szare, ponure, chłodne i bez życia. Erwin uśmiechnął się smutno patrząc w niebo. Naprawdę Los Santos było zapyziałą dziurą na mapie wielkich i wspaniałych Stanów Zjednoczonych.
Kiedy poczuł pierwsze krople zimnej wody na nosie cicho warknął i biegiem rzucił się do swojego auta. Za nim jeszcze uda się do tego baru z nadzieją, że spotka barmana musi się przebrać. Już nigdy nie pójdzie tam w garniturze, który poprzedniego wieczora ubrudził winem.
■
Koło godziny dziewiętnastej znalazł się na placu, gdzie znajdowało się wejście do baru. Nic się nie zmieniło oprócz palących przed wejściem ludzi. Teraz nie znajdowali się tu sami metalowcy w skórzanych kurtkach i glanach, ale też skąpo ubrane kobiety i mężczyźni w ciasnych podkoszulkach. Towarzystwo niczym nie różniło się od zwykłego klubu na głównej ulicy. Ostatni razy poprawił golf i ignorując wszystkich pewnym krokiem wszedł do środka mijając tego samego ochroniarza. Nawet miał wrażenie, że wysoki brodacz uśmiechnął się na jego widok.
W środku unosił się ten sam zapach tyle, że tym razem dużo intensywniejszy. Siwowłosemu wręcz zakręciło się w głowie od nadmiaru dymu, odoru potu i alkoholu. Jednak od razu zauważył przy barze, że stoi więcej mężczyzn w tych samych uniformach. Zaczął iść w tamtą stronę jednak z każdym krokiem tracił nadzieję na zobaczenie tego samego barmana o pięknym błękitnym spojrzeniu. W końcu czego on oczekiwał? Że z dnia na dzień go spotka? W takiej robocie raczej są zmiany i nie pracujesz codziennie. Głupio mu było w tym momencie się odwrócić i wyjść, więc jak gdyby nigdy nic dalej szedł przed siebie by znaleźć przy barze wolne miejsce. Akurat to samo, które zajął wczoraj. Ironia losu?
— Co dla pana? — spytał od razu barman o ciemnych włosach. Na jego twarzy gościł przyjazny uśmiech. Erwin od razu rozpoznał delikatny japoński akcent.
— Serwujecie whisky? — mruknął znudzony opierając podbródek o dłoń.
— Najlepsze jakie może pan sobie wyobrazić! — odparł dumnie i odwrócił się by iść po odpowiednią butelkę na końcu regału.
Siwowłosy prychnął. Ten barman różnił się od czarnowłosego nieznajomego. Patrzył jedynie w oczy, był do znudzenia miły i nawet nie spytał, czy chce z czymś dodatkowo - oczywiście odpowiedź brzmiałaby "tylko lód". Westchnął ciężko zawiedziony. Myślał, że może spotka tu kogoś jeszcze ciekawego.
Lecz wtedy zobaczył jak z zaplecza wychodzi on. Czarnowłosy chłopak, który akurat podwijał rękawy koszuli. Kiedy podniósł głowę ich spojrzenia się idealnie skrzyżowały. Żaden nie przerwał go i wpatrywali się w siebie z lekkim niedowierzaniem przez kilka sekund, dopóki barman nie uśmiechnął się tajemniczo. Erwin uniósł pytająco brew i zaczął obserwować ruchy barmana. Ten jedynie podszedł do tego, który go wcześniej obsłużył i szepnął coś do ucha. Ciemnowłosy tylko spojrzał na niego pytająco, ale po chwili wzruszył ramionami i odłożył szklankę, do której miał nalać bursztynowego alkoholu, po czym wyszedł na zaplecze.
— Nie spodziewałem się dzisiaj spotkać ciebie tutaj — zaczął czarnowłosy opierając się o blat — Garniturek się pobrudził? — spytał kpiąco.
— Przyszedłem dla alkoholu, a nie jakiegoś podrzędnego barmana — odparł ignorując część o swoim ubiorze — Odstraszyłeś swojego sympatycznego kolegę — dodał ze złośliwym uśmieszkiem.
Barman jedynie wzruszył ramionami i bez słowa wyciągnął spod lady butelkę pełną bursztynowego alkoholu jakby od samego początku tam czekała na Erwina. Złotooki szczerze przypatrywał jej się zaskoczony, kiedy to czarnowłosy cicho się śmiejąc nalewał do szklanki zamówiony alkohol. Na złość Knuckles'owi dodał idealnie cztery kostki lodu i z gracją szkło położył przed nim przez cały czas uśmiechając się szarmancko. Cały „teatrzyk" spotkał się jedynie z głośnym prychnięciem starszego, który lekceważąco zaczął bawić się napojem obracając go w szklance. Nawet nie musiał go próbować by wiedzieć, że i tym razem barman trafił w dziesiątkę. A miał mu dzisiaj utrzeć solidnie nosa. Spojrzał chłodno na wciąż stojącego przed nim niebieskookiego.
— Nie masz innych klientów, że wpatrujesz się we mnie jak obrazek? — spytał mrużąc oczy jak kot.
— Tym razem chce zobaczyć dokładnie tą twoją frustrację w oczach — odparł z uśmieszkiem.
— Może nie będzie ci do śmiechu jak pójdę do twojego przełożonego i mu powiem, że przeszkadzasz klientowi — warknął upijając whisky, która jak oczekiwał była wyśmienita.
— Przynajmniej może wtedy dowiesz, jak się nazywam.
Erwin prawie się zachłysnął, kiedy to usłyszał. Nie zdążył jednak mu nic odpowiedzieć barman ulotnił się, bo niedaleko podeszła podpita para prosząca o drinki. Znowu dał się wyprowadzić z równowagi gówniarzowi. Wypił do końca alkohol i miał wstać by dopełnić swojej „obietnicy", ale wtedy usłyszał ciche kaszlnięcie za sobą. Zirytowany do granic możliwości odwrócił się gwałtownie, ale mocno się zdziwił widząc przed sobą ciemnowłosego barmana, który go obsługiwał wcześniej, ale tym razem w normalnym ubraniu.
— Wybacz mu, strasznie lubi się drażnić z klientami, ale w środku naprawdę przyjazny z niego gość — zaczął mężczyzna wskazując głową na niebieskookiego.
— Chyba nie tak powinno się traktować klientów — prychnął wypuszczając powietrze nosem.
— Niby tak, ale klienci go lubią i często tu wracają. Sam jesteś idealnym przykładem Erwin — zaśmiał się, po czym się odwrócił i na pożegnanie dodał — Dobrze cię w ogóle spotkać kuzynie!
— Ernest?
Kolejny raz tego wieczoru Erwin miał wrażenie, że cały świat jawnie sobie z niego kpił. Kolejny pstryczek w nos, na który on nie był w stanie odpowiedzieć. Czuł, że wszystko i wszyscy są przeciw niemu i są kilka kroków przed nim. Warknął pod nosem wściekły na siebie, że w tym chłopaku od razu nie rozpoznał swojego kuzyna Ernesta Krackersa, który lata temu wyjechał z rodzicami do Japonii. Kontakt się urwał po kłótni ich ojców – oczywiście poszło o pieniądze, bo o co innego.
Z powrotem zajął swoje miejsce przymykając na chwile oczy. Za dużo się wydarzyło w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin by jego umysł był w stanie sobie z tym poradzić. Czuł się jak na dryfującej krze na środku oceanu. W każdej chwili mógł z niej wpaść w chłodną otchłań szaleństwa. A mógł wtedy pojechać do Heidi i życie dalej toczyłoby się swoim zwykłym, rutynowym tempem. Bez powrotów do rodzinnych afer i bezczelnych przystojnych barmanów.
Nagle przed nim pojawiła się uzupełniona alkoholem szklanka. Od razu zwrócił uwagę, że znajdowała się pod nią zgięta w pół karteczka. Nawet nie musiał podnosić wzroku by wiedzieć czyja to sprawka.
— Nie dasz mi spokoju? — westchnął ciężko opierając podbródek o dłoń.
— Jak chcesz składać skargę do szefa to powiedz mu, że Dante znowu przeszkadza klientom, którzy kupują najdroższy alkohol. Może wtedy coś zdziałasz — odparł rozglądając się po całym pomieszczeniu — Dodam, że przed tobą było już trzech takich samych, którzy obecnie są stałymi klientami. Mam nadzieję, że ty również — dodał z uśmiechem, który nie był przesiąknięty kpiną czy ironią.
— Nie powiem, że nie lubię tych „teatrzyków" — zaczął pochylając się w jego stronę — Ale chętnie tobie też bym chciał utrzeć nosa gówniarzu.
Czarnowłosy jedynie głośno się zaśmiał i chciał coś dodać, ale w którymś boksie dało się usłyszeć dźwięk tłuczonego szkła. Spotkał się to z ciężkim westchnięciem barmana, który przepraszająco spojrzał na Erwina i bez słowa ruszył w tamtą stronę. Natomiast złotooki będąc pewnym, że nikt go nie obserwuje z prędkością światła sięgnął po karteczkę. Można było powiedzieć, że zachowywał się jak dziecko, które dostało prezent pod choinkę. Otworzył kawałek papieru, ale po szybkim przeleceniu wzrokiem po literach prychnął głośno.
„xxx xxx xxx – Dante Capela, nieznośny barman ;)"
Czyli kolejną misją będzie wyciągnięcie numeru? Erwinowi jednak delikatnie kącik ust poszedł do góry. Jak miał imię i nazwisko to miał wszystko. Nie po to miał rozległą sieć kontaktów by nie dowiedzieć się kilku przydatnych informacji na temat chłopaka. Teraz to on sprawi, że ten niebieskooki będzie się za nim uganiał. Ze spokojniejszą już głową i kiełkującym planem w głowie dokończył swoje whisky.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro