𝐒𝐈𝐋𝐄𝐍𝐓 𝐓𝐄𝐀𝐑𝐒; mopela(?)
Każdy w życiu trafia na życiowe przeszkody. Wtedy oczekuje się wsparcia od najbliższych. A co jeśli ono od nich nie nadchodzi, a pomocną dłoń wyciąga osoba, przy której każda twoja porażka jest jeszcze mocniej widoczna...
Siedział na jednym z klifów w mieście patrząc na odbijające się w wodzie ostatnie promienie słońca. Rozmyślał nad tym co wydarzyło się w przeciągu ostatnich paru godzin nadal nie wierząc jak potraktowały go najbliższe osoby i jak potoczyło się jego życie. Zaczynał w mieście od szefa policji, a skończył oskarżony o bycie korumpem i wydalony z jednostki. Nie miał żalu do Rightwill'a - znał konsekwencje kiedy zostało mu powierzone zadanie zebrania dowodów na lombard Dii Garcon. Bolało go zachowanie Mii i Hanka. Obydwoje jakby nie rozumieli ile w tym momencie stracił i robiąc mu wyrzuty sumienia tylko wbijali kolejne szpileczki w jego serce. Najbardziej zawiódł się na mężczyźnie. Był dla niego jak brat, za którym wskoczyłby w ogień i zawsze brał jego stronę. Do teraz pamiętał jak załamany był w momencie gdy ten najpierw groził samobójstwem, a następnie spadł z dźwigu. Wspominał wspólne patrole podczas, których nie opuszczał ich dobry humor i żarty. Zawsze starał się wspierać go. Jednak teraz okazało się, że Hankowi zależało tylko na podlizywaniu się Sonny'emu. I jeszcze ten patrol z Mią. Że też kobieta, która mówiła mu, że go kocha uwierzyła osobie, z którą była pierwszy raz na patrolu.
Przeklął cicho i wyciągnął paczkę papierosów, którą zakupił po drodze. Nie palił nigdy, jedynie na froncie gdy widok ciał martwych towarzyszy i cywilów nawiedzały go w nocy krzycząc, że nie powinien przeżyć. Ale twierdził inaczej, nie poddał im się i żył dalej. Za nich. Tak by w końcu przestali go oskarżać, wyzywać, spiskować i zaczęli po ludzku szanować. Jednak życie chciało dla niego inaczej.
Zaciągnął się trucizną, którą wstrzymał w płucach. Nie wiedział co teraz ze sobą zrobić. Wyjechać z miasta? Szukać legalnej pracy czy może wręcz odwrotnie? Czy chce się mścić na tych, którzy go tak potraktowali? Wizja zemsty była naprawdę kusząca. Hank, który zrozumie kogo stracił. Mia, która nikogo już sobie w mieście nie znajdzie. Pisicela i Xander, którzy od dawna na niego najeżdżali o oskarżali o wszystko. Tak kuszące, chodziłby między nimi jak Joker i śmiał im się w twarz. Zobaczą jeszcze kogo się pozbyli.
Jednak nie potrafił tego zrobić. Nie taki miał charakter. W końcu pracował z nimi od dawna i w mniejszym lub większym stopniu ich szanował. Poza tym co by mu to przyniosło? Chwilową ulgę, która szybko zostałaby zduszona przez poczucie winy. Westchnął cicho patrząc na wodospad przed sobą. Woda z cichym szumem spadała w dół by na końcu zamienić się w dość spory strumyk. Znała doskonale swój bieg jak i zakończenie tej drogi. Mimo wszystko nadal spokojna, piękna i krystaliczna bez skazy. W końcu to ona była tą życiodajną siłą dla ludzi i całej planety. Najbardziej ją doceniał po długich treningach lub po pościgach gdzie na nogach musieli ścigać podejrzanego. Teraz zostaną tylko treningi na siłowni.
Nawet nie usłyszał jak ktoś zaczął się do niego zbliżać i stanął kawałek za nim. Dopiero kiedy do jego uszu dobiegł dźwięk kaszlnięcia zaskoczony odwrócił się za siebie i spojrzał na mężczyznę. Zdziwił się kiedy zobaczył młodego komendanta, który z lekko znudzonym wyrazem twarzy się w niego wpatrywał. Dalej miał na sobie mundur z krótkim rękawkiem chociaż było tutaj zdecydowanie chłodniej niż w mieście. Montanha nigdy do końca nie rozumiał podejścia Capeli do pracy lub do życia. Wszyscy go znali, że na nie narzekał, a żarty o depresji czarnowłosego były codziennością odkąd tutaj przybył. Jednak ten był jednym z najlepszych funkcjonariuszy. Miał szacunek współpracowników jak i przestępców w mieście. Wybitny w helce, profesjonalista i ciężko pracujący funkcjonariusz, który w bardzo krótkim czasie awansował na najwyższe stanowiska. Z jednej strony mu imponował, ale z drugiej drażnił. Miał wrażenie, że czarnowłosy podchodzi do swoich sukcesów lekceważąco. On zawsze musiał na wszystko ciężko pracować i udowadniać, ze nadaje się do swojej pracy. Na pewno miał do niego urazę w momencie gdy odebrano mu dowodzenie nad jednostką SWAT i przekazano ją Capeli, którą - ku jeszcze większej irytacji starszego mężczyzny - ten prowadził naprawdę dobrze. Przemyślane treningi, które były regularnie prowadzone. Wszystko Capeli przychodziło z taką łatwością, a nie okazywał chociażby krzty wdzięczności. Dlatego nie był pewny czy cieszył go fakt obecności komendanta. W końcu ktoś się nim po tym wszystkim zainteresował, ale była to osoba, która samą obecnością przypominała mu o porażkach.
— Chyba lubisz to miejsce — stwierdził spokojnie Capela rozglądając się wokoło — Jak przegrałeś wybory to też tutaj wylądowałeś — dodał, a Gregory zacisnął mocniej szczękę odwracając się z powrotem w stronę wodospadu. Kolejna porażka. Pierwsze wybory, które właśnie z nim przegrał.
— Spokojnie tutaj. Da się pomyśleć — mruknął próbując ukryć narastającą w nim złość. Wypalił do końca papierosa i gasząc go o pobliski kamień rzucił w dół do rzeki.
— Od kiedy palisz? — spytał podchodząc bliżej. Szatyn słyszał jak żwir trzeszczał pod ciężkimi butami czarnowłosego.
— Od dawna. Jedynie w sytuacjach stresowych — odparł od niechcenia patrząc na stojącego obok niego mężczyznę — Po co ogóle tu przylazłeś? — spytał nie ukrywając irytacji.
— Jak chcesz mogę cię zostawić samego. Jednak wolę wiedzieć, że nic głupiego nie zrobisz — westchnął cicho wzruszając ramionami.
— A co niby mógłbym zrobić? Skoczyć stąd? — prychnął kpiąco kręcąc głową.
— Raczej dołączyć do Pastora, opierdolić bank i dostać wyrok. Wtedy przekreślisz sobie powrót na komendę — powiedział patrząc mu w oczy.
Montanha trochę się zdziwił. Pamiętał wtedy jak wszyscy po przegranych wyborach go szukali bojąc się, że skończy swoje życie. Dobrze pamiętał, że Capela świeżo upieczony szef w białych rękawiczkach stał przy moście i razem z kilkoma kolegami obserwowali go przez lornetki. Krackersa, który siedział w krzaku i, którego z małą satysfakcją obsikał za karę. Całą rozmowę z Sussane. Wtedy nie było jeszcze tak źle. Teraz nikt się nie przejął prócz czarnowłosego.
Odwrócił wzrok z powrotem na wodę. Myślał o zadzwonieniu do Erwina i zaproponowaniu wspólnego banku. W końcu nie przyjmą go z powrotem raczej. Rightwill przedstawił wszystko prosto i klarownie. A pewnie jeszcze wielu funkcjonariuszy będzie się cieszyć z tego, że odszedł i będą utwierdzać szefa, że to była bardzo dobra decyzja. Nikt nigdy nikogo nie wspierał na tej zakłamanej komendzie. Każdy czekał na okazję by wbić drugiej osobie nóż w plecy byleby na tym zyskać. Prędzej czy później każdy tak postępował. Zazdrościł Zakshotowi tego jak są zgrani. Jak wybaczają sobie nawzajem błędy i wspólnie starają się je naprawić. Stali razem ramię w ramię i stawiali czoła wszystkim. Wsparcie jakie sobie okazywali było nie do opisania. Montanha chciał takiej jednostki. Jednak nigdy się takiej nie doczekał i chyba nie doczeka.
Westchnął cicho przymykając oczy. Był zdecydowanie zbyt zmęczony, ale naszła go straszna ochota na udanie się do najbliższego baru i zwyczajnego zachlania się w trzy dupy. Niestety ten plan trochę uniemożliwiał czarnowłosy chłopak za nim, który widocznie naprawdę postawił sobie za cel pilnowanie go. Może jak go trochę nastraszy to odpuści? W końcu dla Capeli praca była wszystkim.
— Będziesz miał problemy jak dowiedzą się, że tutaj ze mną siedzisz — powiedział głośno odwracając delikatnie głowę w jego stronę.
— Co mi zrobią? Zwolnią? Proszę cię, żebym się tym jeszcze przejmował — prychnął rozbawiony, a szatyn miał wrażenie, że zaraz wyjdzie z siebie i stanie obok. Opcjonalnie zrzuci Dantego do wody licząc, że ten nie umie pływać.
— Oczywiście. Przecież się kontaktujesz z korumpem, który wszystko donosi Knuckles'owi — odparł nie ukrywając ironii w głosie.
Komendant jedynie cicho się zaśmiał i usiadł na ziemi koło szatyna, który spojrzał na niego podejrzliwie. Naprawdę sobie nie odpuści sobie? Czym sobie zawinił?!
Siedzieli tak w ciszy kilka, może kilkanaście minut dopóki czarnowłosy nie zaczął rzucać kamieniami w wodospad. Było to oczywiście głupie i bezsensowne, a dźwięk wody zaczął irytować Montanhę. A miał ciszę i spokój. Życie oczywiście musiało mu dowalić.
Znowu zatopił się w myślach. A gdyby nagle zniknął? Wyjechał, zostawiając wszystko za sobą. Nikogo już tutaj nie miał. Nic go tu nie trzymało. Zawsze była praca, przyjaciele czy partnerka. Teraz nie było nikogo. Stracił wszystko w ciągu zaledwie paru godzin. Nie widział dla siebie tutaj już miejsca. Na komendzie czuł się obco, po drugiej stronie barykady również mimo zapewnień Erwina. Los Santos nie było jego miejscem zwyczajnie i może najlepiej byłoby gdyby je opuścił?
— Mam pytanie Capela — zaczął patrząc pusto przed siebie — Jeśli zniknąłbym któregoś dnia, szukałbyś mnie? — spytał odwracając głowę w jego stronę.
— Oczywiście — odparł bez wahania — Jesteś w końcu moim przyjacielem. Pytanie czy ty chciałbyś być znaleziony — dodał rzucając kolejny kamień w wodę.
No właśnie. Czy Gregory chciałby być znaleziony. W końcu sprawia same problemy, a problemów należy się pozbywać. Tracił wszystko na czym mu zależało, a ludzie na okrągło oskarżali go o niepowodzenie całej grupy. Co z tego, że na akcji go nie było. Zawsze była wina Gregory'ego Montanhny. Zdanie, które stało się dla starszego mężczyzny przekleństwem. Zawsze gdy to słyszał miał dość, siebie i tych ludzi. Jednak nadal się uśmiechał i robił swoje. Parł pod prąd. Jednak teraz nurt rzeki okazał się zbyt silny i zepchnął go w wodospad. Nie było nadziei na dojście do źródła problemu.
Bez słowa wstał i zaczął kierować się w stronę swojego auta. Dość się tu nasiedział, a obecność drugiego mężczyzny wprawiła go w paskudny nastrój. Dusił się tym wszystkim. Oczywiście usłyszał jak młodszy za nim podąża, ale usilnie go ignorował. Nie zdziwił go widok zaparkowanego Mustanga koło jego własnego Buffalo. Miał już do niego wsiadać kiedy zatrzymała go dłoń Capeli na jego ramieniu. Odwrócił się marszcząc brwi i patrząc podejrzliwie na policjanta. Co znowu ten od niego chciał?!
— Jak będziesz chciał z kimś pogadać to pamiętaj, że zawsze będę po twojej stronie — powiedział pewnie posyłając mu delikatny uśmiech — I jak będziesz chciał wyjechać na trochę to chociaż poinformuj. Bym się nie bał, że bank jakiś opierdolisz — dodał na odchodne i wsiadł do służbowego Mustanga zostawiając starszego samego.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro