𝐈𝐒𝐎𝐋𝐀𝐓𝐈𝐎𝐍 𝐎𝐅 𝐓𝐇𝐄 𝐒𝐎𝐔𝐋; speedoxvasquez
„Ci, którzy przeżyli, nie obchodzą żałoby razem. Wszyscy robią to oddzielnie, nawet jeśli przebywają w tym samym miejscu. Żałoba jest najbardziej samotnym ze wszystkich uczuć. Izoluje tych, których dotknie, a wszelkie rytuały, gesty i objęcia są tylko desperackimi próbami złamania tej izolacji."
Próbował się dodzwonić do pewnego szatyna już od tygodnia. Za każdym razem albo jego połączenie było odrzucane albo ignorowane. Drażniło go to, w końcu martwił się o przyjaciela, który po śmierci Kui'a zamknął się w sobie. Przestał praktycznie wychodzić z mieszkania, odpuścił nawet wyścigi, które organizował. Nie chciał mówić, że nie było mu przykro, ale rozumiał, że przyjaciel przechodził żałobę. Jednak ta coraz bardziej niepokoiła Alberta. Reszta Zakshot'u poszła dalej. Kolejne napady, strzelaniny z policją i codzienne „raporty" przy drzewku. No i oczywiście obrobiona galeria sztuki w imieniu Małego Wielkiego Chińczyka. Speedo widział, że wszystkim jest ciężko, ale starają się. Jednak gdzieś wszyscy zapomnieli o Sidnacco.
Albert wkurzony rzucił telefon na siedzenie obok. Martwił się bardzo o szatyna. W końcu był dla niego najbliższą osobą w mieście. Na samo wspomnienia dnia, w którym zmarł Kui przechodziły go dreszcze. Cały wieczór jego serce biło szaleńczym tempem przez stres. Bał się o Vasquez'a i modlił się do wszystkich bogów by tylko jemu nic się nie stało. Dalej pamiętał ten pusty niebieski wzrok i drżącą wargę. Nie dopytywał go na siłę co się stało, postawa szatyna mówiła sama za siebie. Obiecał sobie wtedy, że się nim zajmie. Zaopiekuje i sprawi, że ten przestanie siebie obwiniać. Jednak mężczyzna sprawnie go unikał i ignorował.
Postanowił w jednej chwili, że jedzie do Vasquez'a i nawet jeśli ten nie otworzy mu drzwi to on je zwytrychuje. Tylko największym problemem był brak adresu szatyna. Jednak znał jedną osobę, która na pewno wiedziała. Szybko wziął telefon i wybrał numer pewnego siwowłosego z niezdiagnozowanym ADHD. Odczekał chwilę za nim łaskawie Erwin odbierze.
— Siema Speedo! Co tam? — spytał wesoło mężczyzna po drugiej stronie.
— Hej Erwin, mam nietypową prośbę — zaczął wystukując niespokojnie rytm palcami w kierownicę — Dałbyś mi adres Vasquez'a? — spytał na jednym wydechu.
— Pewnie, a do czego ci w sumie?
— Eee... Muszę mu oddać pieniądze za ostatnią naprawę, a nie odbiera telefonu — wymyślił na poczekaniu modląc się by siwowłosy przyjął tą marną wymówkę.
— Dobra, już ci wysyłam — odparł, a Albert miał wrażenie, że w tle słyszy basowy ton głosu, który każe siwowłosemu się pospieszyć.
Przewrócił jedynie oczami i dziękując Erwinowi rozłączył się. Uśmiechnął się domyślając, że ten spędza czas z pewnym oficerem. Po całym incydencie i po śmierci Kui'a, Knuckles za wszelką cenę starał się utrzymać jakikolwiek kontakt z Montanhą i często po akcjach znikał gdzieś by pojawić się dopiero popołudniu. Nikt nie wnikał uważając, że złotooki wie co robi i nie zdradzi grupowych tajemnic.
Po kilku dłużących się minutach w końcu otrzymał adres szatyna. Od razu wklepał go w GPS-a i nie zważając na prędkości i przepisy pędził przez miasto. Mimo późnej godziny po drodze kręciło się sporo aut, a po chodniku chodziły grupki młodzieży czy ludzie w garniturach. Nic nadzwyczajnego. Zwykły piątkowy wieczór w Los Santos. Jeszcze minie godzina zanim zacznie się wycie syren policyjnych i huk strzałów. Miasto, które żyło nocą. Niby zniszczona dziura, Gotham współczesnego świata i zakała pięknego amerykańskiego społeczeństwa. Jednak mieszkańcy, którzy już tutaj swoje przeżyli lubili to miasto pełne wojen gangów, napadów i nieznośnej policji. Były gorsze i lepsze momenty, ale wszyscy gdyby nie swoje zawody mogliby spokojnie pójść na piwo i miło spędzić wieczór. No może poza paroma wyjątkami, ale wyjątki są wszędzie.
W końcu znalazł się w odpowiedniej dzielnicy. O dziwo okolica nie była ani jakoś ekstra ekskluzywna ani nawet zahaczająca o wyższe standardy życia. Zwykłe jednorodzinne domki z niewielkimi ogródkami z tyłu. Na chodniku stało auto szatyna, na co Albert odetchnął z ulgą. Znak tego, że jego przyjaciel był w domu. Zaparkował przed budynkiem, który dumnie nosił numer 17 i chwilę przypatrywał się ciemnym oknom. W piersi od razu zagnieździło mu uczucie lęku. A co jeśli coś się stało?
Wysiadł szybko z auta i biegiem dotarł do drzwi. Zaczął głośno pukać w drewnianą powierzchnię nawołując imię szatyna. Kiedy nie uzyskał żadnej odpowiedzi przeklął i w kieszeniach zaczął szukać wytrycha. Przez przypadek łokciem nacisnął klamkę, która bez oporu opadła w dół otwierając drzwi. Prychnął tylko cicho karcąc w myślach samego siebie za swoją głupotę. Ostrożnie popchnął je do przodu i wszedł do ciemnego przedpokoju, który od razu prowadził do otwartego salonu połączonego z aneksem kuchennym. Białowłosy wyciągnął telefon i włączył latarkę w telefonie rozglądając się wokoło. W domu było duszno i unosił się nieprzyjemny zapach alkoholu i zgnilizny. Wszędzie porozrzucane były przedmioty, a na podłodze leżało potłuczone szkło. Na blatach w kuchni leżały puste oraz pełne opakowanie po chińszczyźnie, gdzie nad tymi otwartymi latały muszki. Panował tutaj bałagan, który idealnie obrazował stan duszy szatyna, którego nigdzie Albert nie mógł znaleźć.
Omijając ostrożnie szkło skręcił w lewo wchodząc w mały korytarz z dwoma parami drzwi. Po prawej stronie znajdowała się łazienka pełna brudnych ubrań, a pranie w pralce, które było już skończone pewnie skisło. Westchnął cicho szacując w głowie ile zajmie mu ogarnięcie tego wszystkiego. Domyślił się, że za ostatnimi drzwiami znajdzie sypialnie Sidnacco jak i jego samego, dlatego ostrożnie otworzył drzwi starając się przy tym wydać jak najmniej hałasu.
W środku panował podobny bałagan co w pozostałej części domu. Ubrania, butelki po alkoholu i puste woreczki walały się po podłodze, żaluzje były zasłonięte nie wpuszczając blasku lamp przy drodze. Do jego uszu dotarł dźwięk cichego chrapania przez co odwrócił swój wzrok w stronę łóżka, na które delikatnie poświecił sobie latarką. Jedyne co zobaczył to ciemna czupryna Vasquez'a, który leżał koło dwóch butelek wódki. Ostrożnie podszedł do niego chcąc się upewnić czy nic nie zagraża jego życiu. Na szczęście prócz rozwalonych knykci u dłoni, napuchniętych oczu i mamroczenia pod nosem z młodszym wszystko było w porządku. Oddychał w miarę równomiernie co uspokoiło Speedo, który po cichu się wycofał z sypialni. Nie chciał przerywać jego snu, który pewnie ostatnio z trudem mu przychodził.
Pozapalał jak najmniejsze lampki by rozświetlić pomieszczenia, ale by światło nie przeszkadzało Vasquez'owi. Zdjął kurtkę, którą powiesił na wieszaku i ciężko wzdychając zabrał się za porządki.
Nikt go o to nie prosił, a był pewny, że jak tylko mężczyzna śpiący w drugim pokoju się obudzi to go wywali stąd nawet nie dziękując, ale miał to gdzieś. Nie mógł patrzeć jak taka osoba jak Vasquez się stacza i obwinia za coś, czego nikt nie ma mu za złe. A wiedział to. Zakshot to była ekipa, która trzymała się razem. Zawsze wtedy przed oczami miał sytuację przed zakonem. Kiedy to Erwin kazał wszystkim, którzy przyjechali wtedy złapać szatyna i na siłę wlali mu zawartość fiolki. Mamrotali coś wtedy o tym, że Kui chciałby, żeby wszyscy przeżyli. By jego poświęcenie nie poszło na marne. Tak sądziła też cała reszta. Jednak ewidentnie mimo wsparcia, słów i zapewnień, Vasquez tak nie sądził. A on chciał mu pomóc zrozumieć i pogodzić się ze stratą. Powoli, małymi krokami. Każdego dnia udowadniać, że Sidnacco Vasquez jest wartościowym człowiekiem i Kui, i Zakshot jak i on sam nie chcą by się zamykał na cały świat.
Nawet nie wiedział ile godzin minęło zanim ogarną główne pomieszczenie w domu, ale ewidentnie bolały go plecy od ciągłego schylania się. Dłonie miał wysuszone od środków czyszczących, bo nigdzie nie mógł znaleźć gumowych rękawic. Za oknem powoli świtało i dało się usłyszeć cichy śpiew ptaków. Jednak był dumny z siebie. Wszystkie kurze zostały starte, śmieci wylądowały w workach, a one przy drzwiach gotowe do wyniesienia na zewnątrz. Poduszki zostały elegancko ułożone na kanapie, a brudne ubrania znalazły się w koszu na pranie. Zajrzał do lodówki, w której znalazł jedynie przeterminowany sos pomidorowy, trzy piwa i kostkę masła. Westchnął cicho notując w głowie by potem zrobić zakupy. Teraz postanowił poczęstować się jedną puszką napoju.
— Co ty tu robisz Speedo?
Odwrócił się gwałtownie w dłoni dalej trzymając puszkę piwa. Przed nim stał Vasquez w samych bokserkach, który wyglądał jakby go coś potrąciło i to tak z trzy razy. Włosy roztrzepane były we wszystkie strony tworząc dzikie gniazdo na jego głowie. Oczy przymrużone jak u kota, które ewidentnie nie były przyzwyczajone do światła, mierzyły białowłosego podejrzliwie. No i dłonie. Pełne ran i strupów. Albert domyślił się, że to one zrobiły tą dziurę przy wieszaku na kurtki.
Odkaszlnął niezręcznie zamykając lodówkę i odłożył puszkę na blat opierając się przy okazji o niego. Szatyn natomiast zaczął rozglądać się po swoim domu. Na pewno mocno go zdziwiła obecność starszego, który kulturalnie sobie grzebał w jego lodówce. Nie po to odrzucał te wszystkie połączenia by ten teraz się tu pojawiał. Miał nadzieje, że swoim podejściem pokaże, ze nie chce nikogo widzieć. Ale co poradzić kiedy Albert jest uparty?
— Więc? — ponaglił zakładając ręce na torsie.
— Martwiłem się o ciebie — odparł nieśmiało spuszczając głowę.
— Jak widzisz wszystko jest git — mruknął okłamując przyjaciela jak i siebie samego.
— Ta, dowodem na to jest ta dziura w ścianie i ogólnie panujący burdel, który ogarnąłem — prychnął białowłosy mrużąc oczy — Serio Vas? Dwadzieścia butelek alkoholu na jedną głowę w ciągu tygodnia? O narkotykach nie wspominając — westchnął ciężko.
Teraz to szatyn spuścił głowę cicho przeklinając. Nie uwolni się od Alberta i jego troski, która jego zdaniem była niepotrzebna. To inni zasługują na uwagę i pomoc, na pewno nie on. Nie jako zabójca Kui'a. Nienawidził siebie za to co zrobił. Nie potrafił od tygodnia zasnąć, bo ciągle przed oczami miał ten uśmiechnięty i spokojny wyraz Chińczyka. Obraz krwi i zdziwione twarze przyjaciół nękały go cały czas i jedynie alkohol pozwalał mu jeszcze nie zwariować. Albo już to zrobił?
Dlatego wolał się zamknąć w swoim domu z dala od wszystkich. Nie wierzył w ich słowa, nie potrafił. Przecież jak dalej można uważać zdrajcę, mordercę jednego z liderów za członka rodziny. Pełnoprawnego traktowanego z szacunkiem. Liczył po cichu, że Erwin wyśle mu wiadomość, że ma już się nigdy im na oczy pokazywać. Jednak nic takiego nie nastąpiło. Ba! Nawet dostał informację, że się martwią o niego i by wrócił kiedy będzie gotowy. Nie zasługiwał na takich ludzi.
Odwrócił się plecami do Speedo zagryzając dolną wargę powstrzymując łzy. Rozklejał się z łatwością ostatnio, a nie chciał by starszy zaczął mu współczuć. Nie potrzebował tego, nie powinien dostać współczucia i pocieszenia.
Albert westchnął cicho i ostrożnie podszedł do szatyna kładąc mu dłoń na ramieniu. Mógł się jedynie domyślać jakie wewnętrzne piekło musiał przeżywać Vasquez. Nawet nie wiedział co mu powiedzieć, bo w takich sytuacjach słowa mogą zrobić większe szkody niż pożytek.
— Czemu nie mogłeś sobie odpuścić? Skąd w ogóle masz mój adres? — parsknął, a w jego głosie słyszalne było rozbawienie jak i ogromny smutek. Speedo miał wrażenie, że ton był jeszcze bardziej basowy i ochrypnięty niż zazwyczaj.
— Bo jesteś moim przyjacielem i nie mogę patrzeć jak znikasz — odparł szczerze — Nie myśl sobie, że teraz ci odpuszczę.
— Domyślam się i bardzo mi się to nie podoba — westchnął odwracając się do przyjaciela przodem — I tylko będziesz marnować swój czas — dodał patrząc na niego z góry.
— Pozwól, że to ja już określę czy z Tobą marnuje swój czas — stwierdził posyłając mu delikatny uśmiech.
Szatyn jedynie cicho prychnął i odwrócił się mówiąc, że idzie wziąć prysznic. Albert natomiast stwierdził, że pierwsze spotkanie nie poszło tak źle jak przypuszczał. Teraz czekała go długa i powolna droga by przebić się przez mur, który tak szybko zbudował Vasquez wokół siebie. Nie miał zamiaru się poddawać i z takimi myślami wyciągnął telefon w celu zamówienia jakieś pizzy. Miał tylko nadzieję, że Sindacco lubi peperoni.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro