𝐍𝐀𝐓𝐔𝐑𝐀𝐋 𝐄𝐍𝐄𝐌𝐘
!Niektóre wydarzenia wspomniane nie wydarzyły się podczas streamów albo ich chronologia/przebieg zostały zmienione!
!Nie życzę sobie podsyłania streamerom shota!
!TW! Narkotyki !TW!
《🚬》
Cisza i półmrok panowały w niewielkiej Zachrystii na tyłach kościoła. Pomieszczenie oświetlał jedynie ekran laptopa, który był zdecydowanie za jasny jak na tak późną godzinę. Za biurkiem, na którym panował syf w skórzanym fotelu siedział Pastor. Blada cera wydawała się bledsza, aż szarawa, a przekrwione złote oczy ozdobione były ciemnymi worami, wymieszanymi z czerwoną kredką. Koszula miała rozpięte parę pierwszych guzików odsłaniając kawałek skóry oraz widoczne kości obojczykowe. Mężczyzna między palcami miał zapalonego skręta, a w drugiej trzymał w połowie pustą szklankę whisky.
Erwin Knuckels wyglądał jak cień samego siebie. Nie spał od trzech dni, gdzie od około dwunastu godzin siedział tutaj "odpoczywając". Mógł pojechać na mieszkanie i tam trochę odsapnąć jednak wiedział, że sen nie nadszedłby łatwo. W głowie kotłowało mu milion myśli oraz obawy związane z nowymi konfliktami w mieście.
Zaczęło się od ludzi Spadino. Wzajemne wysadzanie sobie aut czy porywanie członków grupy. Ostatnie dni głównie magazynowali broń oraz od pewnych osób z EMS-u apteczki. Na mieście atmosfera była napięta, a policja jak na złość coraz częściej patrolowała te części miasta, w których oni mieli swoje potyczki. Wszystko było na jego głowie, a od swojego informatora dostał niedawno informację o transporcie klucza z aplikacją o ciekawych właściwościach.
Konflikty wewnętrzne w grupie nie polepszały sytuacji. Do tej pory nie ufał mącicielowi, a z paroma osobami nie miał kontaktu od kilku dni. Cały świat był przeciwko niemu.
Przeklął siarczyście i ciężko wstał z fotela podchodząc do szafki, w której trzymał alkohol. W sumie ciężko było mu określić ile butelek napojów wyskokowych już zdążył wypić i na której powinien przestać. Jego marzeniem było zachlać się w trzy dupy. Dlatego nie przejmując się zbytnio wyciągnął butelkę wódki i woreczek z niebieską substancją.
Przestał udawać, że jest z nim dobrze. Był psychopatą bez naturalnego wroga w mieście. Ludzie się dziwili czemu Erwin jest tak nierozsądny i o swoich wszystkich planach krzyczał na całe miasto. Jednak on potrzebował, by w końcu ktoś go powstrzymał. Sprawił w nim uczucie strachu i stresu związanego z myślą o zagrożeniu. Nikt nie miał takiej władzy by powstrzymać jego grupę. Z jednej strony Zakonowi to pasowało, z drugiej stał on jako jednostka, która dusiła się w tych ciągłych zwycięstwach. Potrzebował, by ktoś podniósł mu poprzeczkę, dał im nową możliwość sprawdzenia się. Jednak ostatnie tygodnie były usłane różami zwycięstw i krwią tych, którzy weszli im w drogę.
Odkręcił butelkę i nie przejmując się kulturą upił spory łyk z gwinta. Alkohol przyjemnie rozgrzał mu gardło, a następnie przełyk sprawiając, że mężczyzna aż zamruczał z rozkoszy. Jednak od samego początku potrzebował tej czystej substancji. Wrócił na swoje miejsce i rozkojarzonym wzrokiem rozglądał się po biurku. Jakieś papiery, plany, pieniądze oraz różnego rodzaju substancje psychodeliczne tworzyły na nim sporą górkę przysłaniając oprawione zdjęcie. Pewnie wziął je do ręki przyglądając mu się uważnie.
Stał tam on. W szarej bluzie z kapturem na głowie szeroko uśmiechniętego, mimo widocznego czerwonego śladu na policzku. Obejmował on niewiele wyższego policjanta, który patrzył w kamerę z politowaniem, ale nie mógł powstrzymać się od niewielkiego uśmiechu, a w oczach był widoczny błysk radości. Pastor westchnął ciężko i melancholijnie przejechał palcem po szkle wokół twarzy Montanhy. Był to wtedy ciężki okres w ich relacji. Ciągłe groźby z jego strony jak i próba porwania. Później rozstrzelanie, a raczej próba, sfałszowanie jego i Doriana śmierci. Naprawdę ciężko było mu się pogodzić z myślą, że mógł coś zrobić brunetowi, a tamta rozmowa stresowała go jak pierwsze hakowanie banku Fleeca, o ile nie bardziej.
Erwinowi ciężko było przyznać, że tęsknił za tym głupim psem. Jak na zawołanie przez głowę przelatywały mu wspomnienia. Przesłuchania, pościgi, krótkie rozmowy przez telefon czy też potajemne spotkania bez wiedzy Zakonu czy LSPD. Tęsknił jak zakochany szczeniak, co starał się ukryć za wszelką cenę. Jednak im bardziej oddalał się od Gregory'ego tym chęć zobaczenia go rosła. Dlatego zawsze starał się przemilczeć fakt, że parę razy dziennie przejeżdża koło komendy z nadzieją, że uda mu się gdzieś przez ogrodzenie dojrzeć starszego. Na jakieś kilkaset prób widział go może z dwadzieścia.
Nie rozumiał do końca co pociągało go akurat w tym mężczyźnie. Nie przypominał sobie sytuacji, w której myślałby w taki sposób o osobie tej samej płci. W większości podobały mu się kobiety, a te żarty z Dorianem lub Davidem o całowaniu, to były typowe teksty jakie w siebie rzucali.
U nikogo nie zwracał uwagi na szczegóły tak jak u Gregory'ego. Uwielbiał walczyć z nim na spojrzenia, co było pretekstem by zatapiać się w tych ciemnych, czekoladowych tęczówkach. Często mówił jakieś abstrakcyjne rzeczy czy żarty by doprowadzić starszego do śmiechu. Nie tej mewy, którą znali wszyscy na mieście. Ten wyjątkowy, gardłowy lecz melodyjny. Taki zarezerwowany tylko dla nich. Z tęsknotą wspominał te parę przytulasów, którymi starszy obdarzał młodszego. Były inne niż takie zwyczajne przyjacielskie. Erwin miał wtedy wrażenie, że Montanha próbuje go ukryć przed wszystkimi, przed całym światem, by był tylko jego. Czuł wtedy, że nic mu nie grozi, poczucie bezpieczeństwa i przynależności do kogoś przepełniało jego serce. Był dla kogoś ważny, bo był.
Prychnął słysząc swoje myśli i z hukiem odłożył ramkę na miejsce. Naprawdę zachowywał się jak zakochany gówniarz, który myśli o życiu jak o serialu na Netflixie. Jego takie nie było o czym świadczyła wypita do połowy butelka wódki i torebka z niebieską używką. Bez chwili wahania zrzucił z biurka byle jak przedmioty i rozsypał proszek na ciemnym drewnie. Ponownie wstał przeklinając pod nosem robiąc z banknotu rulonik. Jakaś nowopowstała wewnętrzna złość roznosiła go wewnętrznie przez co zaczął krążyć agresywnie po pokoju.
Tak, zdecydowanie się stoczył. Może nawet uzależnił się. Chuj go to w tym momencie obchodziło. Czuł jak nieznane mu myśli obijały się o zbolałą głowę irytując niemiłosiernie.
Jak zwykle wszystkiego winien był Gregory Montanha. Kochał go, a jednocześnie nienawidził.
Wrócił do biurka i zgrabnym ruchem wciągnął całą zawartość torebki. Przez chwile nie był pewien co się z nim stało. Zmysły mimo iż otumanione alkoholem odbierały zdecydowanie więcej bodźców. Miał wrażenie, że jego serce bije zdecydowanie zbyt szybko, ale nie czuł przepływu krwi w żyłach. Z szerokim uśmiechem opadł na fotel nie czując do końca nóg, ale pewnym chwytem wziął butelkę alkoholu i wypił ją do końca. Czuł tak wiele, a jednak nie czuł niczego. Pustka i serce pełne dziwnych emocji.
Obraz nędzy i upadku ludzkości. Właśnie to w tym momencie reprezentował sobą Erwin Knuckles.
Uśmiechnął się delikatnie odchylając głowę do tyłu. Musiał chwile poczekać by wszystkie problemy w jego głowie zniknęły. Kilka minut i ponownie będzie panem Los Santos. Będzie Pastorem, który niesie postrach na ulicach miasta, a jego kartoteka nie domyka się w policyjnym archiwum. Wróci do prawdziwego siebie. O ile w ogóle był prawdziwy. Czy cała ta rzeczywistość, wszystkie osoby będące mu bliskie i pieniądze, dla których ryzykowali życia były prawdziwe? Czy te banki, jubiler, kasyno czy nawet pieprzony Pacyfik były cokolwiek warte skoro na koniec może się okazać, że to wszystko jest jebaną fikcją, iluzją czy innym symulatorem?
Zaczął histerycznie się śmiać łapiąc za włosy. Odbijało mu. Zdecydowanie. Za dużo myśli. Brak ukojenia zszarganych nerwów. Brakowało mu tlenu. Zaczął oddychać coraz szybciej łapiąc za koszulę jakby to coś miało pomóc. Czy on w tym momencie umierał? Czy on, nieustraszony Erwin Knuckles właśnie zaczął bać się śmierci?
Mimo swojego stanu zaczynał się coraz głośniej śmiać ignorując fakt, że z nosa zaczęła mu lecieć szkarłatna krew, która zaczęła kapać na biały materiał koszuli. Jego naturalny wróg - myśli, nad którymi nie miał kontroli. Do tego stanu chciał się doprowadzić. O to przez ten cały czas się starał. To był prawdziwy on.
Histeryczny śmiech zaczął coraz bardziej roznosić się po pokoju, by w którymś momencie przemienić się w dziwny rodzaj łkania. Takiego jakie można usłyszeć u dzieci, które zgubiły swoich rodziców w markecie. Pełne zwątpienia i samotności, lecz nad wyraz ciche byle tylko nikt go nie usłyszał, bo strach związany z interakcją obejmującą drugą osobę, był w tym momencie najgorszym koszmarem, ale i wybawieniem. Jego serce dalej biło zdecydowanie za szybko, oddech był urwany, a krew znajdowała się na coraz większej ilości powierzchni. Był zmęczony tym wszystkim, a niechciane myśli, które miały odejść, były jedynie zagłuszone piskiem. Miał wrażenie, że za zamkniętymi drzwiami Zachrystii odbywa się jakaś ostra wymiana ognia. Jednak nie słyszał żadnych przekleństw czy gróźb. Schował bladą twarz w dłonie powodując, że i na nich w niedługim czasie znalazła się krew. Czekał w tym momencie albo na śmierć albo na zbawienie. Nie wiedział ile siedział w takiej pozycji, ale krew już dawno zaschła na jego palcach.
Nagle ktoś gwałtownie szarpnął go za ramiona zmuszając go by wstał. Spojrzał nieprzytomnym wzrokiem przed siebie próbując rozpoznać twarz, która znajdowała się zaledwie parę centymetrów przed nim. Jak przez mgłę był pewien, że ten ktoś na niego krzyczał i potrząsał. Miał ochotę na niego krzyknąć każąc mu by się zamknął, ale teraz nie miał kontroli nad żadną częścią swojego ciała. Dosłownie jakby ktoś wypompował z niego chęci do życia. Nie słyszał nic, ledwo co widział i również się czuł jakby go mniej było na tym świecie. Wszystkie zmysły go zwodziły, a mózg odciął się od wszystkiego. Niespodziewanie dostał mocne uderzenie w lewy policzek, który go na chwilę ocucił. Po chwili strumień wody wylądował na jego twarzy, a on z powodu szoku i nagłego otrzeźwienia cofnął się i upadł na fotel. Przez dłuższą chwilę nie wiedział co się wydarzyło. Oddech mu przyspieszył, a wzrok na nowo zaczął łapać ostrość na przedmiotach. Podniósł ostrożnie głowę, by sprawdzić kto go wyrwał ze stanu apatii. Miał nadzieję, że był to Dia albo Carbo, którzy byli wkurzeni brakiem kontaktu. Jednak kiedy jego spojrzenie spotkało te ciemne tęczówki, które wyrażały w tym momencie strach wymieszany ze złością, sam się zląkł. Stał przed nim sam Gregory Montanha w policyjnym mundurze.
- Erwin? Słyszysz mnie? - spytał niepewnie starszy kucając przed nim. W jego głosie doskonale dało się usłyszeć drżenie. W sercu Erwina pojawiło się poczucie winy - Kurwa, nie dogadam się z Tobą. Zabieram Cię na szpital - zarządził próbując wziąć siwowłosego.
- Zostaw mnie! - krzyknął wyrywając się brunetowi i chwiejnie złapał się o kant biurka - Co ty tu robisz? Jak ty tu w ogóle wlazłeś?! - nie wiedział czemu na niego krzyczał. Chyba po prostu wyładowywał swoją złość na siebie samego na nim.
- Wszyscy Cię szukają. Od kilku godzin nie było z Tobą kontaktu. Carbo i David zaczęli się martwić. A wejście wytrychowałem. - odpowiedział spokojnie dalej podtrzymując Erwina na wypadek gdyby ten miał upaść - Co się dzieje Erwin? Porozmawiaj ze mną. - powiedział wręcz płaczliwym tonem.
- Nie twój interes Monte. - prychnął w odpowiedzi ścierając krew z twarzy.
- W momencie, w którym jesteś schlany, naćpany i ewidentnie powinieneś trafić do szpitala będę interesował się co się z Tobą dzieje. - powiedział najspokojniej jak potrafił, ale Pastor wyczuwał, że starszy powstrzymuje się od krzyku.
- W innym przypadku bym Cię nie interesował? - to pytanie opuściło szybciej jego usta niż je przemyślał.
Zapadła między nimi napięta cisza. Przez cały czas jej trwania patrzyli sobie w oczy. Erwin półprzytomnym zmęczonym wzrokiem. Montanha zdziwiony i zbity z tropu. Siwowłosemu w tym momencie nawet nie chodziło o wkurzenie policjanta. Chciał poznać jego zdanie na ten temat, a pewnie w stanie trzeźwym nigdy nie zadałby tak łatwo tego pytania. Może przynajmniej świadomość, że ich relacja zostanie w tym momencie, w tym pomieszczeniu, tego dnia zakończona raz na zawsze pozwoli mu się uwolnić chociaż od jednej natrętnej myśli. Może uda mu się skupić na Heidi, która od tak dawna ubiega się o jego względy albo w 100% poświęci się akcjom, a nie romansom. "Ziomale ponad lale" jak to miał w zwyczaju mówić. Dlatego wyczekiwał na odpowiedź od bruneta.
- Język ci odcięto czy co? - żachnął zirytowany brakiem odpowiedzi - Czy przez te wszystkie miesiące sobie ze mną pogrywasz czy jak?
- Erwin to nie jest- - zaczął starszy, ale Erwin mu przerwał od razu.
- To jest ten czas, ten moment byś w końcu powiedział, mi Gregory, co o tym wszystkim myślisz. Nie jako policjant, ale jako ty. - powiedział powstrzymując drżenie głosu oraz łzy cisnące mu się do oczu - Po tym co powiesz albo rozejdziemy się i staniemy się dla siebie tylko policjantem oraz gangsterem albo- - I w tym momencie urwał nie wiedząc co powiedzieć.
No bo właśnie. Co jeśli Montanha powie, że nie chce tego kończyć? Czy dalej będą przyjaciółmi, gdzie on będzie się dusił w palącym uczuciu zauroczenia czy chuj wie czego do mężczyzny. Sam siebie postawił w dość niewygodnej pozycji, ale nie było już odwrotu. Pytanie zostało zadane. Karty rzucone na stół i teraz wszystko zależało od Gregory'ego Montanhy. Naprawdę dużo, bo chodziło tu o jego życie.
- Ja- - zaczął brunet, ale widocznie i jemu ciężko było odpowiedzieć na zadane mu pytanie. Patrzył wszędzie tylko nie na Knucklesa. Na syf na biurku, resztki niebieskiej mety, puste butelki czy też uschnięte kwiaty w wazonie na stoliku kawowym.
Pastor już gdzieś wewnątrz siebie czuł, że brunet podjął decyzję. Że po prostu wyjdzie i go zostawi dając ewidentny znak, że kończą wszystko. Zakończy to co zaczęło się w lipcu, to co przeżyli, ile się uśmiali czy ile razy się kłócili. Zakończy tą relację zwykłym trzaśnięciem drzwiami zostawiając go z tyłu w przeszłości. Ta myśl powodowała niewyobrażalny ból w nim, ale starał się zachować maskę obojętności i powagę. Jego umysł jakby nagle otrzeźwiał, a czas wokół nich zwolnił. W tym momencie to parę słów czy jeden gest mogły zaważyć o wszystkim. Czekał jak na sali sądowej gdzie usłyszeć może albo ułaskawienie albo wyrok śmierci. Nawet przez chwilę przeklął Bogów, że nie sprawili, że zemdlał w ramionach mężczyzny. By ten zabrał go na szpital i tam by na spokojnie wytrzeźwiał, by wrócić do terroryzowania miasta. Ścisnął mocniej kant biurka tak, że knykcie na dłoniach mu pobielały.
- Powiesz coś w końcu do cholery?! - wrzasnął wyrywając się do przodu. Złapał starszego za kamizelkę zmuszając by na niego spojrzał - Powiedz, że to kończysz! Albo wyjdź po prostu! Ale nie każ mi tutaj czekać jak na pierdolony wyrok sądowy! - krzyczał szarpiąc go za kamizelkę - Nie każ mi żyć w ciągłej niepewności co o mnie sądzisz... - szepnął łamiącym się głosem patrząc usilnie w oczy Gregory'ego, który również był na granicy płaczu.
Żaden nie był gotowy na taką rozmowę. Ten wybuch emocji nastąpił za wcześnie. Jednak obydwaj wiedzieli, że jeśli nie zdecydują, co robią z tą całą sytuacją teraz, to z każdym kolejnym dniem jeden będzie wyniszczał drugiego i na odwrót.
Niespodziewanie starszy chwycił go za nadgarstki i przyciągnął do siebie. Erwin był w niemałym szoku i chciał się z początku wyrwać, jednak po chwili zrezygnował. Poczuł się bezpiecznie, spokój nagle zagościł w jego sercu, a wszystkie niechciane myśli zniknęły z jego głowy. Poczuł ciepło bijące od ciemnookiego, czuł jak szybko bije mu serce. Nawet ta znienawidzona woda kolońska i lekki zapach alkoholu działały na niego uspokajająco. Wtulił się w niego delikatnie jakby się bał, że przez użycie siły brunet rozpłynie się jak mgła.
- Ja nie chce tego kończyć Erwin - powiedział w końcu słabo przyciskając go mocniej do siebie - Boli mnie za każdym razem to, kiedy ryzykujesz swoje życie dla pieniędzy, kiedy tak lekceważąco podchodzisz do świata. Mam wrażenie, że znam dwóch ludzi. Pastora, który zrobi wszystko dla adrenaliny i Erwina, który jest zmęczony życiem i w cholerę samotny. I chociaż nie znoszę Pastora, który grozi mi na każdym spotkaniu M4 czy wysadzeniem Corvetty to nie mogę zostawić tego drugiego - wyszeptał łamiącym się głosem gładząc niższego po włosach - Nie mogę zostawić Erwina, którego kocham - dodał po chwili.
Erwin nie wiedział co ma odpowiedzieć na to wyznanie. Szczerze mówiąc, miał wrażenie, że brunet jedynie nakomplikował, namącił mu w głowie gorzej niż ten jebany Chińczyk. Wypuścił jedynie z ulgą powietrze, które od dłuższej chwili wstrzymywał i... rozpłakał się. Jak małe dziecko. Nie wiedział czy to ze szczęścia związanego ze słowami bruneta, strachu przed tym co będzie, czy smutku, że wszystko sobie pokomplikował. I pomimo iż płakał coraz głośniej to czuł, że jakoś to się ułoży w tym jego małym pojebanym do granic możliwości świecie, gdzie na każdym rogu mógł dostać kulkę w łeb. Bo był kogoś, miał osobę, do której może przyjść i tak jak teraz wypłakać się w ramionach w małym zaśmieconym pokoju w świetle ekranu laptopa.
I kiedy on z wycieńczenia, alkoholu i emocji zasypiał na stojąco, to Montanha dalej go do siebie przytulał głaszcząc po włosach z delikatnym uśmiechem na ustach. Skąd wiedział, że starszy się uśmiechał? Znikąd tak naprawdę. Po prostu to czuł.
《🚬》
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro