Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

ᴏɴᴇ ꜱʜᴏᴛ


Stojąc na moście i opierając sie o balustradę, wyciągnął kolejnego papierosa. Wsadził do ust, nie odpalając przez chwilę, łudząc się że może jeszcze schować go do paczki. Wiedzial, że nie było już na to szans, żadnych. Od kiedy kupił je dwa miesiące wcześniej, późnym wieczorem, po spacerze, którego trasy, celu, ani sensu nie zarejestrował, dokładnie wtedy nałóg przejął nad nim władze. Chociaż nie, nie zrobił tego wtedy, zrobił to około piętnaście lat temu gdy pierwszy raz - drżącymi dłońmi, może z zimna, a może z mieszaniny stresu i podekscytowania, tak idelanie łączących sie uczuć, w ukryciu odpalił pierwszego śmierdzącego młodością i głupotą papierosa. Często zastanawiał się czy tego żałuje, lecz szybko zaprzestawał. Była to jego pierwsza miłość, toksyczna w cholerę, ale nie potrafił mówić, ani myśleć o niej źle.Zaciągnął się. Dym wypełnił jego płuca, po chwili uleciał. Było wcześnie, miasto nie zaczęło się jeszcze budzić, był sam. Nie wiedział co robić, zostać w miejscu jeszcze na chwilę, czy wrócić do Andresa. Jednak powrót oznaczał grę, której tak bardzo nienawidził, a której nie potrafił się pozbyć, której bał się pozbyć. Był cholernym tchórzem! Nie wyobrażał sobie możliwości zrzucenia maski, bał się posiadania tego wyobrażenia chociaż przez chwilę. Jego umysł podsyłał nieskończenie wiele scenariuszy z czego większość kończyła się na zerwaniu relacji, a Andres stał się jedynym filarem podtrzymującym jego całe życie.
Wbrew pozorom je kochał, jeśli tak można nazwać to uczycie, którym je darzył, może nie było piękne, ale dawało piękne chwile. Kochał je i miał nadzieję, że pewnego dnia, podczas jednego ze spacerów, uderzy w niego auto. Spojrzał w dół. Samobójstwo nie było dla niego, był tchórzem.
Zgasił papierosa.
Powinien zdążyć na śniadanie.

Poranki bywały pięknymi chwilami. On, Andres i wspólne śniadanie, z dochodzącymi z drugiej połowy budynku krokami mnichów. Śmiali się, sprzeczali, planowali. Było prawie idealnie. Tym razem prawie w ogóle nie podchodziło to pod ideał.
Na początku Martin podszedł na tyle żeby widzieć, ale nie zostać zauważonym. Zawiesił wzrok na siedzącym przy stole Andresie, który zawzięcie coś szkicował, jego twarz zdobił całkowity spokój, a włosy o dziwo były w lekkim nieładzie. Ubrany był w czerwony szlafrok, mógłby pójść tak na najbardziej wyrafinowane przyjęcie i przez bijącą od niego aurę, mało kto zwróciłby na ten fakt uwagę. Jeśli już ktoś by to zrobił to żałowałby tego do końca życia. Andres nie bywał wtedy delikatny.
Podczas gdy miał już wyjść ze swojej kryjówki i pojawić się w zasięgu wzroku artysty, znieruchomiał. To było jak uderzenie małym palcem u stopy w kant jakiegoś mebla - potrafiło zniszczyć nawet najlepszy humor. Za jego Andresem, który co prawda nie należał do niego w żadnym stopniu, pojawiła się kobieta. Jego przyjaciel nigdy nie sprowadzał tu kobiet, więc albo było to jednorazowe odstępstwo od normy (Martin się o to modlił), albo coś poważnego. Rudowłosa kobieta stanęła za krzesłem Fonollosa i objęła jego szyję wąskimi ramionami, całując w policzek i patrząc jak na najwiekszy cud świata. A on tylko uśmiechnął się z miłością, zerkając w jej kierunku. To wystarczyło, Martin nie mógł patrzeć dłużej.

Po tamtym wydarzeniu nie widział już więcej kobiety, która zaprzątała jego umysł. Może dlatego, że starał sie unikać ludzi i rzadko wychodził z pokoju, albo więcej się już tam nie pojawiła. Martin opuszczał więcej posiłków, aby nie doszło do konfrontacji, jadł czasem, gdy wiedział, że nikogo nie będzie w pobliżu, potrzebował czasu dla siebie i swoich myśli. Tym razem było jednak inaczej. Zdążył wmówić sobie, że jest dobrze i musi przestać się tak zachowywać bo jeszcze Andres się domyśli, jeśli jeszcze tego nie zrobił, bywał ślepy, ale mało możliwe, że aż tak długo. Borrote pojawił się więc na śniadaniu. Z uśmiechem przywitał Andresa i usiadł obok.
- Martini, czym sobie zasłużyłem na twoją obecność? - zakpił, jednak nie słyszać było w jego głosie czegoś nieprzyjemnego, nie zdążył nawet otworzyć ust aby odpowiedzieć, a ten już zmienił temat:
- Masz zamiar pomóc mi dziś w przygotowywaniu planu?
Przytaknął.
Przypomniał sobie, że mieli zamiar sprowadzić Sergio, bedą musieli o tym pózniej porozmawiać. Na razie nie miał do tego głowy.W akompaniamencie ciszy, zaczął nalewać kawy do niebieskiego kubka w kwiaty, było w nim coś uspokajającego. - Mam zamiar się oświadczyć.
- Oh. - Skończył nalewać. Nawet nie drgnął w odpowiedzi na tę informację. Andres jedynie uśmiechał sie czarująco, rozmarzony. Martin odpowiedział tym samym, bał się, że ta kobieta zrani jego centrum wszechświata, ale jak na razie powodowała szczęście, oby tak pozostało. - Kiedy?
- Jutro.
Zabawne.
Zabawne było też to, że Martin nie poczuł nieprzyjemnego ukłucia w klatce piersiowej. Nie poczuł nic prócz spokoju. Zrozumiał, że Andres nigdy nie był dla niego. Tak, byli przyjaciółmi, ale nie o to chodzi. Andres był dla swoich żon, dla każdej po kolei i to też nie całkowicie.
- Jak ma na imię?
- Tatiana.
Martin za to był dla Andresa całym sobą, był tym podarkiem dla tej jednej tylko i wyłącznie osoby, która wolała inne.

- Andres?
- Słucham, Martini.
- Ti amo.

- Mój drogi Martinie, może nie rozumiesz, ale ze wzajemnością. - Racja, nie zrozumiał
- Kocham cię, ale nie tak jak Tatianę. - Teraz rozumiał, ale nie chciał. Promienie Słońca tak pięknie układały się na twarzy jego rozmówcy, chłonął ten widok póki mógł. Wiatr szeptał mu do ucha, że przez to na co się odważył pod wpływem dziwnego spokoju, wszystko się zawali. Przestał na chwilę czuć cokolwiek. Pomyślał, że kubek w kwiaty pięknie wyglądałby w gablodce z talerzykiem bez wyrazu. Milczeli więc zgodnie, razem. A raczej milczeliby gdyby Martin nie poczuł potrzeby zadania pytania:

- Zostawisz mnie?
- Na zawsze? Nigdy. Nie wytrzymałbym wieczności bez ciebie.

Gdyby był niespokojny - nadal by taki pozostał. Znał Andresa, a jego odpowiedź nie oznaczała, że nie wyjedzie on pewnego dnia, może nawet bez słowa. Poprostu zniknie. Zniknie fizycznie, ale pozostanie jego ślad w tym miejscu, w życiu Berrote, a Martin, gdy spojrzy na kubek w kwiaty pomyśli, że pasowałby do niego talerzyk bez wyrazu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro