XII
Pokaż swoją twarz,
pokaż ile w sobie masz;
kim naprawdę jesteś, kogo znam,
nie mów mi, że kiedyś będę sam.
Pokaż swoją twarz
i zdejmij maskę dla mnie dziś,
zostań sobą, osobą jaką znam,
ciebie kocham i ciebie tylko mam.*
Rozdział dwudziesty drugi
Koniec
Hermiona wzmocniła uścisk, żeby utrzymać Rona na miejscu. Jej umysł, ogarnięty paniką, rozpadał się na kawałki, a każdy okruch myśli był nie do przyjęcia. Nie mogła patrzeć na Voldemorta – Merlinie, on nie przypominał nawet człowieka, wyglądał raczej jak ożywiona postać z rysunkowych bajek, które oglądała w dzieciństwie. Nie mogła patrzeć też na Lupina, z zaciśniętymi powiekami i pianą w kącikach ust, zwijającego się na podłodze. Przeniosła wzrok na Malfoya, żeby zobaczyć jego twarz i doszukać się w niej czegoś, co mogłoby stanowić jakieś wyjaśnienie, ale tylko uświadomiła sobie z bólem serca, że naprawdę mu ufała.
– Zabiję go – warknął jej Ron do ucha.
– Ciii – szepnęła z rozpaczą. Kto wie, co Voldemort mógł słyszeć? Jak się stąd wydostaną?
– Twój entuzjazm jest godny pochwały – powiedział Voldemort, a jego głos przyprawił Hermionę o dreszcz; mówił po angielsku, ale brzmiało to jak wężomowa. – Myślę, że możemy kontynuować przesłuchiwanie wilkołaka razem z jego drogim przyjacielem, Blackiem. Przyprowadź ich do mego pokoju. – Hermiona dostrzegła szybkie, niepewne spojrzenie Pettigrewa, a Voldemort wyjaśnił znudzonym tonem: – Lepiej pewnie znasz go pod nazwą klasy transmutacji, Glizdogonie.
Głowa Pettigrewa podskoczyła nerwowo.
– Och, tak, panie. Oczywiście.
– A jeśli chodzi o ciebie, Malfoy – w tym momencie przy całym oburzeniu Hermiona poczuła iskrę nadziei – to chętnie zobaczę twoje okrucieństwo, ale mam dla niego lepsze zastosowanie. W końcu wszyscy wiemy, że Harry Potter jest tu gdzieś blisko. Musimy tylko zaczekać, a sam do nas przyjdzie.
Voldemort skinął głową i ruszył do wyjścia, a Malfoy podążył za nim. Hermiona z ulgą obserwowała jak opuszczają wieżę, a poczucie grozy i rozczarowanie zdradą słabło, pozostawiając w niej jedynie pragnienie, żeby jakoś się stąd wydostać.
Ron znowu nieostrożnie wystawił głowę ponad barierkę. Hermiona pociągnęła go mocno w dół, ale dostrzegła, że oczy Lupina rozszerzają się znowu. Tym razem zyskała pewność, że przynajmniej jedna osoba wie o ich obecności.
– Powiem ci coś, Peter – zaczął Lupin konwersacyjnym tonem, chociaż jego głos był słaby z bólu. – Zawsze myślałeś, że wilkołactwo to coś jak animagia, tyle że mniej przyjemne i niezależne od woli.
Pettigrew zadrżał, rzucając niepewne spojrzenie na swoich towarzyszy, jakby w poszukiwaniu pomocy.
– A nie jest? – spytał w końcu.
Lupin jednym płynnym ruchem przetoczył się, przerwał więzy i stanął twarzą w twarz z oprawcą. Hermiona nigdy wcześniej nie widziała, żeby jej łagodny profesor tak wyglądał – jego postawa i błysk w oczach przywodziły na myśl dziką bestię.
– Nie – powiedział niskim głosem. – Wilkołakiem jest się przez cały czas. Ani więzy, ani cruciatus nie są w stanie powstrzymać mnie na długo.
Spojrzał przelotnie w górę i Hermiona odczytała z ruchów jego warg bezgłośny, lecz wyraźny rozkaz.
Uciekajcie!
Potem skoczył i kiedy Pettigrew przewrócił się pod jego ciężarem, a śmierciożercy wycelowali różdżki, Hermiona chwyciła Rona i pociągnęła go z całej siły, wykorzystując moment zamieszania, żeby zbiec ze schodów i wymknąć się z wieży.
Po przebiegnięciu kilku korytarzy, przystanęli na moment. Instynktowne pragnienie ucieczki na oślep osłabło, a w ich umysłach znowu pojawiły się straszne myśli.
– Zabiję tego sukinsyna, Malfoya – stwierdził Ron i zabrzmiało to tak, jakby naprawdę zamierzał to zrobić. – Znajdę go i zatłukę. Co on zrobił Harry'emu?
– Nic – oparła Hermiona. Widząc zdumione spojrzenie Rona, dodała zniecierpliwiona:
– Powiedziałby Voldemortowi – poważnie, Ron, nie ma co ukrywać – powiedziałby gdzie jest Harry, gdyby to wiedział. Musieli się rozdzielić, a to oznacza, że powinniśmy natychmiast wracać do Wielkiej Sali i ostrzec Harry'ego.
Zdławiła przerażenie na myśl, że będzie musiała przekazać to wszystko Harry'emu. Ona, Hermiona Granger, niby taka inteligentna, zaufała temu draniowi, Malfoyowi, a przecież Harry obdarzył go czymś znacznie więcej niż zaufaniem.
Nie była w stanie teraz o tym myśleć. Musiała ułożyć jakiś plan. Lupin zaprzepaścił swoją szansę ocalenia, żeby umożliwić im ucieczkę.
Szybko poszli do Wielkiej Sali. Hermiona starała się nie brać każdego szmeru za odgłos zbliżających się śmierciożerców i szukała w głowie przydatnych zaklęć, ale jej umysł nigdy nie był tak pusty jak teraz.
Kiedy rozległ się przed nimi hałas, Ron próbował ją sobą osłonić, ale odepchnęła go i chwyciła różdżkę.
Okazało się, że to Harry. Stał z uniesioną różdżką. W jego pobladłej, stężałej twarzy oczy lśniły dziwnym blaskiem, a rozdarty rękaw zwisał, ukazując biegnącą wzdłuż ramienia krwawą szramę. Postawą przypominał Hermionie gotującego się do ataku Lupina.
Nigdy wcześniej nie widziała takiego Harry'ego.
Przez moment myślała, że on wie i zaczęła wyrzucać z siebie słowa, gwałtownie, rozpaczliwie i szybko, żeby mieć to już za sobą; żeby nie musieli już później do tego wracać.
– Widzieliśmy Lupina. Mają jego i Syriusza. Zabierają ich do klasy transmutacji. Voldemort też tu jest. Voldemort jest w Hogwarcie, Harry, co my teraz zrobimy? Nie widzieliśmy Dumbledore'a. Chyba nie ma tu nikogo poza śmierciożercami.
Kiedy usłyszała jak straszne jest to, co powiedziała i spojrzała w ponurą twarz Harry'ego, pożałowała, że w ogóle otworzyła usta.
– Widziałem Dumbledore'a – odezwał się bezbarwnie. – On nie żyje.
Ogrom tej katastrofy pochłonął wszystko inne. Hermiona zamarła, nie mogąc uchwycić żadnej jasnej myśli.
Usiłowała pozbierać się trochę i wyłuskać jakieś słowa z morza rozpaczy, jakie ją ogarnęło.
– A więc nie ma już nikogo, kto mógłby nam pomóc.
Blada twarz Harry'ego zapłonęła nagle gniewem, niczym olej, do którego przytknięto ogień. Hermiona cofnęła się mimowolnie. Przez głowę przemknęła jej myśl, że Harry jest jednym z tych, których należy się obawiać, bo wszystko, co stanęłoby mu teraz na drodze, zostałoby zmiażdżone.
– Czy ktoś nam kiedykolwiek pomagał? – warknął Harry. – Kiedy to Dumbledore nam pomógł? Jesteśmy pozostawieni samym sobie. I nawet lepiej. Potrafimy sobie z tym poradzić. Gdzie jest Draco?
Hermiona niemal o tym zapomniała. Zacisnęła ręce, mocno, jakby chciała zgnieść słowa, zanim zranią one Harry'ego.
Jednak zanim zaczęła, odezwał się Ron.
– Malfoy pewnie znowu torturuje Lupina. Widzieliśmy, jak już to robił, stojąc ramię w ramię z Sam–Wiesz–Kim.
*
Harry nie przyswoił tej informacji od razu. Jakaś jego część nadal znajdowała się w tamtym pokoju, patrząc na wyniszczoną twarz starca, zaciętą w rozpaczliwym uporze, by przeżyć. Jego myśli biegły innymi torami, nadal się zastanawiał, czy gdyby Dumbledore miał wtedy różdżkę w ręce, to...
Przez moment gapił się na Rona bezrozumnie, a potem nagle oprzytomniał i jednocześnie wpadł w furię.
Złapał go za koszulę i pchnął na ścianę.
– Odwołaj to! – wrzasnął.
– Nie! Puszczaj, zwariowałeś?! Oboje to widzieliśmy. Hermiono, powiedz mu...
– Nie! To nieprawda! Powiedz, że to nieprawda!
– Uspokójcie się – syknęła Hermiona, próbując bezskutecznie rozdzielić chłopców. – Proszę, proszę, przestańcie. Harry, to prawda. Ja też to widziałam. Tak mi przykro, Harry, ale to prawda.
Harry puścił koszulę przyjaciela i cofnął się, ciężko dysząc. Ujrzał malującą się na twarzy Hermiony rozpacz i zapragnął od nich uciec, – Jego najlepsi przyjaciele![i] – zasłonić uszy, żeby ich nie słyszeć. [i]To nieprawda.
– Dlaczego miałby torturować Lupina? – zapytał ostro.
– Żeby dowiedzieć się, gdzie jesteś – odparł Ron.
– Nie bądź cholernym idiotą! Przecież dobrze wie, gdzie jestem.
– Tak, Harry. – Głos Hermiony drżał i Harry skupił wzrok na jej twarzy, modląc się, żeby jakoś to wszystko wyjaśniła. Patrzyła na niego błagalnie. – Voldemort też mówił, że wiedzą, gdzie jesteś i że Malfoy jest bezwzględny. A wiesz, że taki potrafi być...
– To nie to samo co torturowanie Lupina! On go lubi!
– Harry! – krzyknęła Hermiona łamiącym się głosem. – Nie potrafię znaleźć innego wyjaśnienia. Po co ktoś miałby się w niego wielosokować? A poza tym słyszałam jak Voldemort się do niego zwracał. Malfoy rzucił na Lupina cruciatusa. Widziałam to na własne oczy. To był on. Chciałam spojrzeć mu w twarz, żeby przekonać się, czy czegoś nie knuje, ale nie mam pojęcia, jaki mógłby mieć plan. Harry, wiem co do niego czujesz, ale to on jest szpiegiem.
– Nie, nie jest – zaprzeczył Harry automatycznie i przerwał, bo nie wiedział, jak powiedzieć przyjaciołom, kto naprawdę był szpiegiem.
Gdy zamilkł, opadły go wątpliwości.
Kto powiedział, że był tylko jeden szpieg? Czy to nie wydaje się bardziej logiczne? Nikt nigdy nie posądziłby Dumbledore'a... nikt, prócz Ślizgonów. To Ślizgoni zawsze byli wrogo nastawieni do Dumbledore'a, to oni mogli stanowić najsłabszy punkt intrygi... chyba że Voldemortowi pomagał ktoś, komu ufali bez zastrzeżeń.
– Ale nie widziałaś jego twarzy? – dodał już mniej pewnie. Nie chciał, w wypełnionym smutkiem obliczu Hermiony, ujrzeć odpowiedzi na niewypowiedziane pytanie. Pamiętał, jak łatwo rozpoznali osobę, która pewnej nocy, jeszcze w pierwszej klasie, wymykała się ze szkoły. Draco Malfoya trudno było pomylić.
A więc musiało istnieć jakieś inne wytłumaczenie.
– Znam go! – sprzeciwił się gwałtownie swoim własnym myślom.
– Tak, przyjaźnisz się z nim całe sześć miesięcy – warknął Ron. – A z nami siedem lat. Pokonaliśmy razem więcej przeciwności, niż Draco Malfoy mógłby nam ich zgotować. Musimy pomyśleć, co robić.
Harry poczuł determinację, która zagłuszyła wszystko inne. Był bardzo wdzięczny za tę szansę ucieczki od niechcianych myśli.
– Masz rację – powiedział krótko. – Najpierw musimy odnaleźć Syriusza albo Lupina. Jeśli są razem, uwolnimy obu, a potem się zobaczy. Mam pelerynę niewidkę. Chodźmy do klasy transmutacji.
Oczy Hermiony zabłysły na widok peleryny.
– A masz Mapę Huncwotów?
– Ja... – Harry'emu stanął przed oczami obraz żółtego pergaminu, leżącego na podłodze w gabinecie dyrektora. Zaklął w duchu. Nie wróci do tamtej komnaty, a Ron i Hermiona nie mogą zobaczyć co tam się stało. – Nie.
Hermiona wydawała się rozczarowana, ale kiwnęła głową. Harry przyjrzał się przyjaciółce i z zadowoleniem stwierdził, że już pogrążyła się w obliczaniu ich szans.
On zamierzał wygrać. Nie miał innego wyboru.
Okrył ich peleryną, a gdy obejmował Hermionę ramieniem, przypomniał sobie, co ta ręka ostatnio uczyniła. Dziewczyna byłaby wstrząśnięta, dowiedziawszy się prawdy.
Draco by zrozumiał... Ale Draco był...
Wspięli się po schodach i ruszyli opustoszałymi korytarzami, świadomi, że może zdradzić ich echo kroków. Ale Harry nie mógł przestać myśleć o innego rodzaju zdradzie.
Tego dnia, gdy opuszczali Hogwart, Draco pisał list, który ukrył przed Harrym. Powiedział, że to do matki, ale przecież wysłał do niej sowę dzień wcześniej.
Jeśli kłamał...
Draco nie okazywał mu zainteresowania dopóki... cóż, dopóki Hogwart się nie poddał, i nie stracił kontaktu z innymi Ślizgonami. Gdy Hogwart upadł, Harry prawdopodobnie stał się ważną kartą przetargową w rozmowach z Voldemortem. Wtedy dopiero Draco awansował go z przyjaciela na...
Musi przestać o tym myśleć!
Właściwie dlaczego Draco zmienił zdanie? Dumbledore nigdy nie kochał Harry'ego, nie bardziej niż Dursley'owie. Nie wydawało się, żeby Draco był szczególnie zauroczony aparycją Harry'ego.
Dostrzegł nadchodzących śmierciożerców, a palce Hermiony zacisnęły się na jego ramieniu sekundę później. Nie zatrzymując się, spetryfikował pierwszego.
Drugi mężczyzna odwrócił się, a Hermiona unieruchomiła go tym samym zaklęciem. Ron zajął się trzecim, a ostatniego przeciwnika, który zaczął uciekać, Harry chwycił za płaszcz i unieruchomił, podobnie jak poprzednich. Chwycił go za włosy i mocno uderzył jego głową o posadzkę.
– Harry!
– Ktoś może tędy przechodzić i zdjąć zaklęcie – wyjaśnił tonem pozbawionym emocji. – Wątpię, by mieli tu wielu magomedyków, a chcę wyeliminować tylu śmierciożerców, ilu się tylko da. To wojna.
Hermiona oblizała wyschnięte usta.
– Tylko nie wal za mocno. To może spowodować nieodwracalne uszkodzenia mózgu.
– Nie sądzę, żeby martwili się o to, gdyby chodziło o ciebie. – Harry w odrętwieniu patrzył na przerażoną Hermionę. Nie rozumiał, dlaczego dziewczyna ma taką minę. Przecież mówił rozsądnie.
Nie myśl o Dumbledorze. Nie myśl o Draco.
Głową drugiego śmierciożercy uderzył o ścianę.
Gdy skończył ze wszystkimi i wstał, Hermiona drgnęła, jakby chciała się przed nim cofnąć, ale jednocześnie poczuł, że ktoś mu kładzie rękę na ramieniu. Zamrugał, zaskoczony i spojrzał w oczy Rona.
– Nie bierz tego tak do siebie, Harry – powiedział jego przyjaciel. – Jesteśmy z tobą.
– Oczywiście, że tak – poświadczyła Hermiona, odzyskując panowanie nad sobą. – Zrobiłeś to, co musiałeś.
– Wiem, że jesteście ze mną – odrzekł Harry. – Dziękuję.
Pozostało ich tylko troje – on i dwójka przyjaciół, którym mógł bezgranicznie ufać. To dobrze. Było tak, jak być powinno. Teraz mógł iść do jaskini lwa, bo miał pewność, że będą tuż za nim.
Zatrzymali się przed wejściem do klasy transmutacji.
– Nadal nie wierzę, że Draco to zrobił – stwierdził Harry cicho i otworzył drzwi.
*
Na widok pustej, tonącej w mroku komnaty poczuli rozczarowanie. Przez kilka minut stali bez ruchu i omiatali wzrokiem salę. Krzesła, ławki i katedra McGonagall zostały wyniesione, przez co klasa wydawała się większa niż zwykle.
Na przeciwległym krańcu znajdował się tron i przymocowany do podłogi postument w kształcie berła.
Harry poczuł się zagubiony. Oczekiwał, że coś tu znajdą – coś, z czym można by walczyć, a jedyne, co mógł robić, to stać i zastanawiać się, czy to jakaś pułapka, czy też Syriusz i Lupin zostali przeniesieni gdzie indziej.
Hermiona pierwsza wyszła spod peleryny i ruszyła naprzód. Obejrzała się przez ramię. Jej oczy przepełniał strach.
– O Merlinie – jęknęła. – To niemożliwe. Zaklęcie Captusa!
– Co znowu? – spytał Ron.
Ale Harry pamiętał spotkania Młodzieżowej Sekcji Zakonu i rozważania, co Voldemort robi z porwanymi uczniami. Pamiętał też, jak Hermiona i Draco dyskutowali na temat tego zaklęcia.
To oczywiście nie oznaczało, że Draco był winny. W końcu Hermiona też o tym wiedziała.
We wspomnieniach słyszał wyraźny, lekko drwiący głos Draco i jego szczegółowy wykład. Draco uważał, że ostatnio użyto czarnej magii, by stworzyć więzienia w kulach. „Tysiące małych Azkabanów, które Sami-Wiecie-Kto może nosić w kieszeni – patrolowane przez dementorów więzienia, z których nie można uciec".
Zostawił Rona z peleryną, podszedł do Hermiony i spojrzał tam, gdzie ona. Była tam, kula Captusa, pozostawiona sama sobie i nie pilnowana. Wyglądała jak matowa, błękitna kula, przymocowana do metalowego cokołu. Berło Voldemorta, którego klejnot więził setki dusz.
W głowie zabrzmiał mu znowu głos Draco. „Prawdopodobnie można ich stamtąd wydostać".
– Czy jeśli rozbiję kulę – Harry usłyszał swój głos. – To ich uwolnię?
– Harry, nawet się nie waż! – krzyknęła Hermiona. – To może ich zabić. To bardzo stara magia i nie mam pojęcia, jak ich uwolnić. Musimy ją zanieść do Zakonu Feniksa, oni będą wiedzieli co z tym zrobić. A to znaczy, że musimy szybko znaleźć Syriusza albo Lupina. Od nich zależy życie tych wszystkich ludzi. Musimy się stąd wydostać.
Ron składał pelerynę, a Hermiona nadal wpatrywała się w kulę. Harry spojrzał na nich, rozważając, jak mogliby zareagować. W końcu doszedł do wniosku, że to go nie obchodzi.
– Tak, musimy się stąd wydostać – rzekł powoli. – Wszyscy, łącznie z Draco.
– Harry! Na... – wybuchnął Ron. – On pomógł uwięzić swoich wszystkich ukochanych przyjaciół! Wiem, że go lubiłeś, ale musisz spojrzeć prawdzie w oczy. Takie są fakty!
Tak, fakty. Draco nie był zainteresowany przyjaźnią z Harrym aż do Turnieju Trójmagicznego – który zorganizował Dumbledore. Draco pisał list i skłamał, że to wiadomość do matki. Draco przyznał, że jest rasistą. Draco nigdy nie interesował się zbytnio Harrym, dopóki ten nie okazał się jedyną osobą, którą można by było wykorzystać...
Przypomniał twarz Draco, surową, przez moment skalaną silnymi uczuciami.
"Nie waż się za mnie zginąć".
Nie wierzył w to.
Ale skoro Dumbledore mógł ich zdradzić, mógł to zrobić każdy.
Harry zawahał się.
– Proszę odsunąć się od kuli, panie Potter – powiedział ktoś, ukryty w mroku. – Nie życzę sobie żadnych głupich pomysłów.
Harry natychmiast rozpoznał ten głos. Odkąd słyszał go po raz ostatni minęły lata, wiele lat, a gdy Voldemort wyszedł z cienia, nienawiść, którą Harry przez cały ten czas nosił w sercu, zaczęła zamieniać się w morderczą furię.
Voldemort zatrzymał się, wbijając w Harry'ego nieruchome spojrzenie wąskich, czerwonych oczu. Jego twarz była niemal zbyt nieludzka, żeby wyczytać z niej tryumf.
Jedyne, czego Harry teraz pragnął, to zabić go.
Zamordowałeś moich rodziców. Zamordowałeś Cedrica. Zrujnowałeś mój świat, zniszczyłeś szkołę. Zabiję cię, zabiję cię, ty sukinsynu...
Potem dostrzegł osobę, która pojawiła się za Voldemortem.
Gdy mężczyzna wchodził w krąg światła, tym swoim charakterystycznym, dumnym krokiem, skinął lekko głową. Jego niemal białe włosy były teraz najjaśniejszą plamą w całym pomieszczeniu.
Harry rozumiał, dlaczego Ron i Hermiona byli tak pewni, nie widząc nawet jego twarzy. Ale on znał Draco lepiej.
Nie był zaskoczony, gdy jego wzrok napotkał lodowate, szare oczy i gdy spojrzał w twarz Draco, starszą jednak i zmienioną, jakby ktoś malując portret, uczynił umyślnie kilka błędów.
– Witaj, Potter – odezwał się Lucjusz Malfoy.
*
Śmierciożercy kolejno zdejmowali z siebie zaklęcia niewidzialności i ujawniali się, jeden po drugim. Harry jak przez mgłę uświadomił sobie, że zostali wystrychnięci na dudka. Narastało w nim pragnienie, aby zabić tylu wrogów, ilu tylko zdoła.
Ale inna myśl uparcie kołatała mu się w głowie i wybijała ponad inne.
Draco tego nie przeżyje.
To go zabije. Gdzieś, jakaś mała jego cząstka odczuwała satysfakcję, że Ron i Hermiona widzą teraz swoją pomyłkę; że Draco jest niewinny. Ale winny czy nie, to go zabije.
Śmierć była tuż tuż, a on martwił się o uczucia Draco.
Ale przynajmniej Draco był bezpieczny – proszę, niech będzie bezpieczny – bo teraz Harry miał pewność, że Syriusz i Lupin są w kuli, a Ron i Hermiona wpadli w pułapkę wraz z nim. Wszyscy, których kochał, wszyscy prócz jednej osoby, znajdowali się tutaj, a śmierciożercy zacieśniali krąg.
Harry uniósł różdżkę.
– No, no, nie spiesz się tak – zwrócił się do niego Voldemort. – Zabić tamtych dwoje, jeśli tylko drgnie – rzucił w stronę śmierciożeców. Harry poczuł, że Ron i Hermiona przysuwają się, stając za jego plecami. – To nie jest jakaś mała potyczka, nie jakieś tajne spotkanko na cmentarzu, gdzie ktoś mógłby nam przeszkodzić. Wygrałem, Potter. Czarodziejski świat jest mój. I zamierzam się tym cieszyć.
– Dlaczego?! – krzyknął Harry. – Czemu uważasz, że jesteś taki ważny? Zmartwychwstałeś tylko po to, żeby wraz ze swoją bandą opryszków torturować słabszych od siebie? To żałosne. Ty jesteś żałosny. Zawsze byłeś.
Ujrzał jak kościste palce Voldemorta zaciskają się na różdżce i spiął się w sobie. Niemal chciał, by Voldemort rzucił na niego cruciatusa. Miałby kolejny powód, żeby nienawidzić go bardziej.
Patrzył wyzywająco w czerwone oczy, całą postawą prowokując przeciwnika. A potem usłyszał za placami odgłos otwieranych drzwi.
– Harry – zaczął Draco zwyczajnym, nieco poirytowanym tonem. – Czemu u diabła się tak wydzierasz, śmierciożercy... Och...
Harry odwrócił się i zobaczył, jak Draco szarzeje na twarzy, uświadamiając sobie sytuację.
– Z drugiej strony – rzekł Draco ostrożnie. – Widzę, że jesteś trochę zajęty. To może lepiej już sobie pójdę.
Zabiję każdego, kto spróbuje go skrzywdzić.
Nie była to pierwsza taka myśl Harry'ego, ale wtedy nie do końca zdawał sobie sprawę, co ona oznacza. Teraz już wiedział – już raz pomyślał coś takiego, naprawdę zamierzając zabić, a potem zobaczył bezwładne ciało i uświadomił sobie, że to jego dzieło. Teraz już wiedział. I nadal chciał to zrobić.
Nikt nie starał się skrzywdzić Draco. Voldemort odchylił głowę.
– Młody Malfoy, czyż nie? – powiedział tonem przyjaznej pogawędki, jakby wymieniał zdawkowe powitanie na proszonej herbatce. W jego głosie pobrzmiewały jednak nuty wyraźnego rozbawienia. – Ależ wejdź, proszę. To może być interesujące.
Draco nieufnie postąpił kilka kroków naprzód. Był tak blady, że sprawiał wrażenie ciężko chorego. Harry uzmysłowił sobie, że to jego pierwsze spotkanie z Voldemortem i wyobraził sobie, że widok potwora wypełnił oczy i umysł przyjaciela całkowicie, dopóki...
Dopóki Draco nie dostrzegł postaci stojącej za Voldemortem i nie zastygł w bezruchu. Prawdopodobnie Draco nie był teraz świadomy obecności Harry'ego, Voldemorta, czy kogokolwiek innego. Na jego twarzy pojawiały się na zmianę to radość to niedowierzanie, aż w końcu zagościł na niej uśmiech, niepewny, niezdecydowany, jakby chłopak nie chciał go do końca ujawnić w obawie, że ktoś może mu go skraść.
– Tata? – wyszeptał.
Harry popatrzył na Lucjusza i po raz kolejny dostrzegł, jak ci dwaj bardzo się różnili – ten, którego kochał i ten, którego nienawidził. Lucjusz miał bardziej regularne rysy, łagodniejsze i piękniejsze, według ogólnie przyjętych kanonów. W tej chwili Draco w ogóle nie przypominał ojca – ze ściągniętą, mizerną twarzą i głodnym spojrzeniem wyglądał raczej jak samotne zwierzątko, szukające domu.
Teraz jego oczy wypełniała tęsknota i nadzieja. Lucjusz spojrzał na syna chłodno.
– To... To znaczy: ojcze – wykrztusił Draco ze wzrokiem wciąż skupionym na Lucjuszu. – Myślałem, że nie żyjesz – dokończył niemal szeptem.
– Jak widać żyję – odparł Lucjusz. – Nigdy nie wiedziałeś, kiedy zamilknąć, Draco. To przykre, ale widzę, że nie zmieniłeś się przez ostatnie lata.
– Przepraszam, ojcze – wydukał Draco mechanicznie.
Nadal był oszołomiony, jednak on jako jedyny reagował. Wszyscy inni zamarli wobec jego uporczywej odmowy uznania, że istnieje na świecie ktoś poza jego ojcem.
W końcu śmierciożercy poruszyli się niepewnie, ale Draco był synem Lucjusza Malfoya i nie bardzo wiedzieli co robić.
Lucjusz nie miał tego problemu.
– Chodź tu, Draco. Nie czas na twoją paplaninę.
Draco zaczynał odzyskiwać panowanie nad sobą.
– Myślałem że nie żyjesz. Umarłeś... Widziałem, jak umierasz!
Nie było w jego tonie nuty podejrzliwości czy wymówki. Harry spotkał Lucjusza tylko kilka razy, ale był pewien, że jest on jedynym ojcem na świecie, który uważa, że odpowiednim uczuciem, które okazuje się dawno niewidzianemu synowi, jest irytacja.
– Tak. Okazałeś się idealnym świadkiem. Wystarczyło rozpętać burzę, zakląć łódkę tak, żeby się rozpadła, stworzyć iluzję Czarnego Pana, a zareagowałeś zgodnie z przewidywaniami, czyli jak zwykle przesadnie.
To była dziwna sytuacja. Harry widział Draco i Lucjusza razem tylko raz, w drugiej klasie, ale wtedy przejmował się głównie tym, że Draco drwi z jego usmolonych włosów. Teraz, gdy ojciec i syn stali przed Voldemortem oraz jego sługami, pomimo że jego umysł przesłania mgła gniewu, Harry zrozumiał... dlaczego Draco jest taki, a nie inny.
Nie dlatego, że Lucjusz był zły, ale dlatego, że potrafił wyczuć słabość każdego, z kim się zetknął. Nie przeoczył też żadnej słabości jedynej osoby, która go kochała. Znał je wszystkie i zawsze trafiał w czuły punkt, tak, żeby syn cierpiał za każdą z nich.
Lucjusz nie rozumiał swojego syna, a ten mimo wszystko lgnął do niego, jak zahipnotyzowany przez węża ptak. A niby czemu nie? Harry godzinami siedział z przyjacielem, słuchając jego urojeń na temat ojca i nigdy nie zaprzeczył nawet jednemu twierdzeniu, w które Draco tak bardzo chciał wierzyć. Ponieważ uważał, że nikomu to nie szkodzi, pozwalał Draco żyć złudzeniami. Nie chciał sprawiać mu bólu.
Dumbledore też wierzył w oszukiwanie ludzi.
– Czemu miałbyś zrobić coś takiego? – spytał Draco.
Voldemort najwyraźniej poczuł się urażony, że ktoś kwestionuje jego decyzje.
– Twój ojciec miał zbyt wysoką pozycję społeczną i zbyt ciemną przeszłość, by mi się przydać. Co więcej, nigdy nie był jednym z moich najbardziej zaufanych sług. A ponieważ potrzebowałem zausznika nieco bardziej kompetentnego niż Glizgogon, zażądałem od niego dowodu lojalności. – Uraczył Lucjusza obojętnym spojrzeniem. – I sądzę, że jej dowiódł.
Pomimo przemowy Czarnego Pana, Draco nie przestał wpatrywać się w ojca, ale na jego twarzy zaszły zamiany.
– Upozorowałeś własną śmierć, tylko po to, żeby móc mu się wysługiwać?
Harry niemal roześmiał się głośno. To było tak absurdalne i takie typowe dla Draco. Lucjusz wyhodował sobie lepszą żmiję, niż się spodziewał.
– Lucjuszu – zagrzmiał Voldemort. – Ukrócisz tego bezczelnego smarkacza, czy ja mam to zrobić?
– Proszę o wybaczenie, mój panie – powiedział Lucjusz pospiesznie. – Draco, wiem, że nie jesteś aż tak głupi. Dowiodłeś tego, przynajmniej w ciągu tych ostatnich dwóch lat.
– Naprawdę? A ja myślałem, że tylko przesadnie reagowałem – stwierdził Draco ironicznie, podchodząc do ojca.
Harry nie mógł podbiec i przytrzymać tego idioty, bo śmierciożercy natychmiast zabiliby Rona i Hermionę. Mógł tylko patrzeć bezsilnie.
– Nie – odrzekł Lucjusz gładko. – Właściwie, to mnie zaskoczyłeś. Nie działałeś oczywiście celowo, ale coś osiągnąłeś, Draco. Skupiłeś wokół siebie rówieśników. Nieważne, że uczyniłeś to z fałszywych przesłanek, ale zrobiłeś coś i to dobrze, a twoje czyny wynikały z godnych podziwu pobudek. Zrobiłeś to dla rodziny, i żeby mnie pomścić.
– Tak – odpowiedział Draco powoli. – Zrobiłem to dla ciebie.
Harry nigdy wcześniej nie słyszał z ust Lucjusza takiej przemowy. Mężczyzna mówił jak rasowy polityk, orator – głębokim, odpowiednio modulowanym głosem i bardzo przekonująco. Przypuszczał, że Draco także nigdy czegoś takiego nie słyszał, a przynajmniej, że nigdy nie był bezpośrednim odbiorcą takiej wypowiedzi.
– Ale jak widzisz, nie było to konieczne. Nigdy przecież nie chciałeś sprzymierzyć się ze zdrajcami czystej krwi, z głupcami, którzy z każdym ustępstwem czynionym na rzecz szlam, pogrążają świat czarodziejów w bagnie. Teraz, Draco, czas się od nich odwrócić. Teraz możesz pokazać, co naprawdę potrafisz zrobić.
Była to prawdopodobnie największa pochwała, jaką Lucjusz kiedykolwiek obdarzył syna, ale Harry zauważył, że Draco w końcu zwrócił uwagę na otoczenie.
Jego wzrok padł na sferę Captusa.
Podobnie jak Hermiona, rozpoznał ją natychmiast.
– Zabraliście moich Ślizgonów – rzekł, uznając obecność innych, chociaż nadal mówił tylko do ojca. – Zabraliście...
I nagle pojawił jeszcze ktoś. Kolejne zaklęcie niewidzialności przestało działać i niczym fala odpływu odsłoniło następną grupę śmierciożerców.
Za plecami męża pojawiła się Narcyza Malfoy.
Harry poczuł bolesne ukłucie, gdy uświadomił sobie jeszcze jedną zdradę, której padł ofiarą. Lubił ją. Merlinie, jak mogli być tak głupi i ślepi?
Tylko że... nie. W jego śnie krzyczała. Torturowano ją. Nie poszła z własnej woli.
Stała u boku męża nieco sztywno, jakby każdy ruch nadal sprawiał jej ból, ale trzymała się prosto i pewnie, a jej twarz wyrażała spokój.
– Draco, proszę, chodź tu – powiedziała zdławionym głosem, jakby miała ściśnięte gardło. – Wiem, że może ci się to nie podoba, ale nie mamy wyboru. On wygrał, a my mamy szansę przeżyć. Podobnie jak ci wszyscy, których do mnie wysłałeś. Przetrwamy, jeśli tylko przejdziemy na stronę zwycięzcy.
A więc nie zrobiła tego dobrowolnie. Postępowała teraz zgodnie z logiką Dumbledore'a – przyjęła taktykę, umożliwiającą przeżycie. Harry nie wiedział, czy jej słowa uczyniły na Draco jakieś wrażenie. Oczy chłopaka wędrowały od ojca do matki.
Za Malfoyami zmaterializowali się Lestrange'owie. Na twarzy Bellatrix Harry rozpoznał ten sam drwiący grymas, tak charakterystyczny dla Draco. Byli jednej krwi, a to zawsze znaczyło dla Draco tak wiele.
– Pora, abyś wybrał swoją rodzinę, Draco – rzekł Lucjusz hipnotyzującym głosem. – Poza tym, chyba nie sądziłeś, że ta tchórzliwa banda miłośników szlam kiedykolwiek uznała cię za swego? Nigdy ci nie ufali. Działałeś na ich korzyść, a oni cały czas myśleli, że jesteś tym osławionym szpiegiem Hogwartu.
Draco poruszył się, ale nie podszedł do ojca. Rzucił Harry'emu przez ramię spojrzenie ciepłe niczym pocałunek.
– Nie Harry – odrzekł z niezachwianą pewnością. – Jest moim przyjacielem.
Nie odwrócił wzroku nawet na dźwięk głosu ojca. Na jego twarzy nadal malował się szok i przerażenie, ale oczy wypełniała niezłomna wiara.
Teraz nadeszła chwila, by Harry zrobił to, czego dotąd nie uczynił – powinien oskarżyć Lucjusza, powiedzieć, że nigdy nie sądził... Teraz, gdy Draco odzyskał równowagę, Harry powinien coś powiedzieć.
Ale nie miał pojęcia co.
– Jesteś pewien, Draco? – zapytał Lucjusz. – Słyszałem, jak o tobie rozmawiali. Myślisz, że twój... przyjaciel, Harry Potter, przyzna, że rzeczywiście nigdy, nawet na moment, w ciebie nie zwątpił?
Pytanie zawisło w powietrzu jak chmura gradowa, rzucając cień na twarz Draco, a kiedy Harry milczał, wpatrując się w niego intensywnie, niezłomna wiara przepełniająca oczy chłopca, rozwiała się nagle.
– Nigdy nie byłeś jednym z nich, zawsze o tym wiedzieli. Jesteś jednym z nas. Jesteś moim synem. Masz tylko swoją rodzinę. Nie zawiedź mnie, Draco. Chodź tu!
Powiedz coś! ponaglał się w duchu Harry, ale myśl o wypowiedzeniu kolejnych słów, przyprawiała go o mdłości i nie miał siły otworzyć ust. Wszyscy mówili. Dumbledore mówił, Lucjusz mówił i Narcyza. Słowa nic nie znaczyły. Miłość to nie tylko słowa.
Draco odwrócił pochmurną twarz, a na jego usta wypełzł zimny uśmieszek, taki jaki widniał na ustach jego ojca i Bellatrix. W tej chwili wyglądał jak idealny owoc ich czystej krwi, jak lustrzane odbicie swoich przodków.
– Idę, ojcze – powiedział i postąpił kilka kroków w kierunku Lucjusza.
– Jakież to wzruszające – zauważył Voldemort. – A teraz, jeśli już żaden z moich śmierciożerców nie zamierza odegrać dramatycznej sceny zjednoczenia rodziny, może przejdziemy do rzeczy?
Harry nadal obserwował Draco. Chłopak przymknął powieki, jakby zatrzasnął na oczach okiennice. Stał ze swoją rodziną, a na jego chłodnym obliczu malował się jedynie wyraz mściwości.
Ciągle go zdradzano i Harry wiedział, że kipiący w nim gniew tylko czeka, by wybuchnąć. Draco nigdy nie potrafił długo ukrywać uczuć. Harry nadal się w niego wpatrywał i Draco w końcu uniósł wzrok. Nie wyglądał na chętnego, aby wybaczyć Harry'emu to, że w niego zwątpił. Widać było, że jest zraniony, zawiedziony i gotuje się w nim mordercza furia.
W końcu ich oczy spotkały się i Harry zadrżał gwałtownie. Wiem, jaki jesteś, znam cię.
– Kilka godzin dryfowałem, uczepiony kawałka deski, zanim mnie uratowano – wspomniał Draco mimochodem.
Nawet Voldemort popatrzył na niego, jakby nie wierząc, że chłopak właśnie tę chwilę wybrał na narzekania. Draco nadal wpatrywał się ponad ramieniem Lucjusza w Harry'ego.
Harry ostrożnie posunął się naprzód. Nikt tego nie zauważył.
– Wołałem cię, aż straciłem głos. Pomyślałem... że skoro nie żyjesz, ja także mogę już umrzeć; przeszedłem piekło.
Harry zrobił kolejny krok. Oczy Voldemorta zwęziły się na ułamek sekundy, a potem zwróciły na Lucjusza, który warknął z rozdrażnieniem.
– O co ci chodzi, Draco?
Następny krok i znowu tylko jedna osoba, wpatrująca się w niego spod zmarszczonych brwi, zauważyła ten ruch. I jeszcze jeden.
„Harry, nawet się nie waż!"
Ale ktoś musiał.
„To może ich zabić".
Na twarzy Draco zapłonęło uczucie, które mogło być miłością, nienawiścią lub wielką ulgą, że w końcu może coś zrobić.
– Idź do diabła, tato – rzucił i uderzył ojca w twarz.
Lucjusz upadł, niemal zbijając Voldemorta z nóg. Draco stał nad ojcem, gotowy do zadania kolejnego ciosu. Śmierciożercy ruszyli w bezładzie w stronę swojego pana.
To był ułamek sekundy.
Dokonać wyboru i wykorzystać szansę.
Harry skoczył naprzód i strącił z postumentu kulę Captusa, która roztrzaskała się na tysiąc kawałków.
*
Rzucono na nią zaklęcie confundusa. Do takiego wniosku doszła Ginny, przeglądając w myślach listę objawów, o której mówiła jej matka. „Tego właśnie może ktoś spróbować, tak będziesz się czuła, staraj się jasno myśleć, musisz się bronić!"
W podobny sposób mugolskie matki ostrzegają swe dzieci, by nie zgadzały się, gdy proponuje podwieźć je ktoś nieznajomy. Tyle że Ginny nie była w stanie się bronić.
Pamiętała... Nigdy nie sądziła, że znajdzie się w takim niebezpieczeństwie, a potem...
Nie mogła sobie przypomnieć nic innego. Te koszmary były wynikiem rzuconego zaklęcia i sytuacji, w jakiej się znaleźli. Nie mogła pozwolić, by opanowały ją te koszmary. Nie teraz, kiedy Dean był tuż obok i potrzebował jej pomocy. Zaklęcie i to wszystko, co się stało, podziałało na niego silniej niż na nią. Dlatego właśnie myślała teraz o matce.
Dzieci mugoli były bardziej narażone, bo wychowywały się początkowo bez magii. Ich instynkty samozachowawcze działały inaczej, a w dzieciństwie nie wisiało nad nimi widmo Czarnego Pana. Pewna ich cząstka do końca nie mogła uwierzyć, że coś im grozi.
To napełniło ją czułością i pomimo strachu, nadal trzymała jego dłoń, mrucząc bezsensowne słowa pocieszenia. Odpowiadał z grzeczności i w ten sposób dzień po dniu podtrzymywali tę rozmowę o niczym.
Panowała ciemność, a czas płynął w niekończącym się bezładzie. Próby myślenia przypominały poruszanie się pod wodą, a inni więźniowie znajdowali się w podobnym stanie jak Dean. Kilka razy wydawało jej się, że słyszy jak jakaś dziewczyna szepce do dzieci – wytrwale i gniewnie – ale większość osób milczała, wyzuta z rozpaczy czy świadomości zaczarowanego chaosu.
Rzucono na nią zaklęcie confundusa i uwięziono. Tylko to wiedziała.
Poza konsternacją i tkliwością czuła, że są obserwowani. To kolejny powód, dlaczego kulili się w ciemności i niemal całkowitym milczeniu – wszyscy czuli, że śledzą ich złowrogie oczy, jakby byli jakimiś okazami w klatce.
Jak złote rybki, dla których więzienie jest całym światem.
I świat ten rozpadł się nagle. Czuła jak rozlatuje się na kawałki, jak znikają ostatnie efekty zaklęcia, a gdy minęło oszołomienie, wypełnił ją strach. Czuła jak świat pęka, i bała się, że jego odłamki mogą ich wszystkich zabić.
Ginny kurczowo trzymała Deana za rękę, gwałtownie łapiąc powietrze. Gdy jej oczy przywykły do innego światła, ujrzała, gdzie się teraz znajdują.
Wszędzie wokół byli śmierciożercy. Niektórzy leżeli pośród więźniów – zupełnie, jakby pośród nich wybuchła bomba z ludźmi. Ginny dostrzegła Rona i Hermionę, którzy przecież nie zostali porwani i pobiegłaby do nich, gdyby nie musiała trzymać Deana. Zobaczyła też Voldemorta, który wyglądał jak upiór z opowieści jej braci i zupełnie nie przypominał Toma Riddle'a.
Przy metalowym postumencie stał Harry Potter, a podłoga wokół niego była mokra i pokryta szczątkami szkła. Ginny spojrzała na leżące u jego stóp odłamki. Zdumiona, uświadomiła sobie, że ona i wszyscy inni wypadli z tego, czego resztki oglądała i z jeszcze większym zdziwieniem stwierdziła, że na widok Harry'ego nie ogarnęła jej ulga. Na jego białej, zaciętej twarzy malowała się żądza mordu – nie wyglądał już jak chłopiec–bohater.
Draco Malfoy stał obok Voldemorta i Lestrange'ów. Jego ojciec – Jego ojciec? – był chyba jednym z tych, których eksplozja zbiła z nóg. Wyglądało na to, że syn najwyraźniej obrał jego stronę.
Gdy większość dzieliła się na dwie opozycyjne grupy, zapanowało zamieszanie. Uczniowie z domu Slytherina najwyraźniej doszli do tego samego co ona wniosku, jeśli chodzi o Draco. Leżąc wśród odłamków, poruszali się niespokojnie.
Niektórzy z nich szukali jakiś wskazówek na twarzy Draco, ale ten stał nieruchomo, wpatrując się w ojca. Część Ślizgonów rozpoznała w zakapturzonych czarodziejach członków swoich rodzin.
Moment wahania nie trwał długo, ale w takiej chwili czas płynął wolniej, a każda sekunda miała wielkie znaczenie.
Z podłogi podniosła się jakaś dziewczyna. Ginny rozpoznała jej czarne włosy i twardy wyraz twarzy – Pansy Parkinson.
– Mam to gdzieś – oznajmiła, a Ginny ze zdumieniem zdała sobie sprawę, że to właśnie jej uparty głos słyszała podczas uwięzienia. Pansy spojrzała na Malfoya, na jednego ze śmierciożerców i mówiła dalej. Ginny nie sądziła, że kiedyś usłyszy jak głos dziewczyny się łamie. – Nie chcę...
Umilkła z miną, jakby ostatkiem sił powstrzymywała płacz, ale zaczęła iść, oddalając się od grupki Ślizgonów i przeszła na stronę komnaty, gdzie skupili się Gryfoni, Krukoni i Puchoni.
Potknęła się, podchodząc do nich, ale Ron wysunął się naprzód i nie pozwolił jej upaść. Starszy brat Ginny podtrzymywał Ślizgonkę, dopóki ta nie odzyskała równowagi i nie stanęła pewnie, naprzeciw śmierciożerców.
Reszta Ślizgonów podążyła za nią.
Ci którzy zwlekali, zawahali się ponownie, gdy Draco podniósł wzrok i popatrzył na nich. Ginny ujrzała błysk dumy w jego oczach, gdy dostrzegł gdzie stoi Pansy i zdała sobie sprawę, jak bardzo się omyliła w ocenie sytuacji.
Lucjusz Malfoy wstał z podłogi. Miał rozciętą wargę i przez moment Ginny zastanawiała się jak to się stało. Potem rzucił się na syna.
To był sygnał, po którym rozpętało się piekło.
Wahanie zamieniło się w zaciekłość i po chwili cała komnata pełna była walczących ludzi i odgłosów rzucanych zaklęć. Pośrodku chaosu, w kierunku Voldemorta posuwała się grupa Ślizgonów, których prowadził chyba Zabini. Ginny zmrużyła oczy i zorientowała się, że przebijają się do Malfoya.
Ktoś chwycił ją za ramię. Zanim popatrzyła kto to, wyciągnęła różdżkę i nagle stwierdziła, że znowu mierzy do brata.
– Ginny – powiedział, wkładając w to słowo całą miłość do niej i ulgę, że jest żywa. – Zgłupiałaś?! Musimy walczyć!
– Już! – krzyknęła. – Tylko odprowadzę gdzieś Deana, jest jeszcze oszołomiony...
– Nie – usłyszała tuż obok niepewny głos Deana. – Nic mi nie jest, mogę walczyć...
Odwróciła się, uradowana i ujrzała, że chłopak szybko otrząsa się z otępienia. Sekundę później jakiś śmierciożerca krzyknął „Drętwota!" i Dean osunął się na podłogę u jej stóp.
Śmierciożerca zbliżał się, biorąc na cel roztrzęsioną dziewczynę i nieprzytomnego chłopca.
Ginny zaczynała być już zmęczona ciągłym grożeniem.
Z refleksem, który zdobyła, żyjąc pod jednym dachem z Fredem i Georgem, rzuciła na mężczyznę klątwę galaretowatych nóg, a kiedy napastnik zachwiał się, niemal upadając na Deana, uderzyła go. Różdżką.
Śmierciożerca przewrócił się. Ginny chwyciła Deana i podparłszy go ramieniem, trzymając cały czas różdżkę w pogotowiu, zaczęła odciągać na bok.
Pomyślała, że może Ron mógłby jej pomóc, ale gdy podniosła wzrok, brat walczył właśnie z trzema przeciwnikami. Na moment poczuła strach, ale zaraz ujrzała, że stojąca za jednym z napastników Pansy, wali go różdżką po głowie, zaś do drugiego z morderczym błyskiem w oku zbliża się Hermiona.
Nikt nie mógł jej pomóc. Ginny nie miała wyboru – musiała sama bronić Deana.
Ludzie, którzy upadli, byli tratowani przez innych. Możliwe, że z mężczyzną, którego powaliła, działo się teraz właśnie coś takiego.... ale zasłużył sobie na to, a Dean nie. Nie mogła pozwolić, by coś mu się stało.
Uniosła różdżkę i rzucała po kolei wszystkie zaklęcia, jakie przyszły jej na myśl.
Wokół niej ludzi krzyczeli i umierali, wśród walczących znajdowali się także bardzo młodzi, jeszcze oszołomieni uczniowie. Zobaczyła, że grupki takich dzieciaków broni profesor Lupin, a Syriusz, śmiejąc się szaleńczo, eliminował każdego, kto zagrażał zajętemu przyjacielowi. Przy Pansy także zebrało się kilkoro najmłodszych, a Ron przyłączył się i bronił ich ramię w ramię ze Ślizgonką. Zobaczyła także, że dwóch pierwszoklasistów próbuje osłonić głowę Deana, ale tak naprawdę, garnęli się do niej.
Ginny wydawało się, że mają przewagę liczebną nad wrogiem, ale tak wielu po ich stronie nie wyzwoliło się jeszcze spod zaklęcia confundusa, tak wielu było bezsilnych...
Musiała walczyć.
Niemal trafiła Hermionę, która zatrzymała się obok i chwyciła ją za ramię. Włosy Hermiony, rozwiane i rozczochrane, kipiącą masą okalały jej twarz.
– Nie mogę znaleźć Harry'ego! – krzyknęła. – Co się z nim stało?
– Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi – odparła Ginny zwięźle. Nawet w trakcie bitwy Hermiona potrafiła zrobić zgorszoną minę. – To znaczy obchodzi, oczywiście, że obchodzi – poprawiła się szybko. – Tylko... nie mogę mu teraz pomóc. Mogę pomóc za to im.
Hermiona spojrzała na nią, kiwnęła głową i zaczęła przepychać się przez tłum. Ginny miała nadzieję, że jej się powiedzie.
– Ginny? – usłyszała z dołu cichy głos Deana. Chłopak starał się oprzytomnieć.
Stanęła nad nim, gotowa odeprzeć kolejne zaklęcie.
– Tak – rzekła zadowolona, że jej głos brzmi tak pewnie, jak pewnie tkwi różdżka w jej dłoni. – Jestem przy tobie.
*
Serce Hermiony podskoczyło, gdy dostrzegła plamę jasnych włosów – Harry z pewnością jest gdzieś niedaleko Malfoya.
Gdy przecisnęła się w tę stronę, straciła nadzieję. Malfoy i jego ojciec miotali się na podłodze. Zajęty walką Draco pewnie nawet nie zauważył, że Harry został w tyle.
Ktoś musiał bronić młodszych, ktoś musiał walczyć z Lucjuszem Malfoyem, ale ktoś musiał także znaleźć Harry'ego. Jeśli on zginie, cała wojna będzie przegrana – czy nikt nie zdawał sobie z tego sprawy?
Gdzie jest Harry?
– Ślepota! – Hermiona machnęła różdżką, a jeden ze śmierciożerców zaniewidział nagle.
Malfoy nie rzucał nawet na ojca zaklęć. Tarzali się, wymieniając ciosy i rozbryzgując krew, jakby tkwiąca w nich nienawiść była zbyt silna, by utrzymać ich na dystans różdżki. Hermiona zawahała się na chwilę, oceniając, czy uda jej się trafić Lucjusza zaklęciem, nie krzywdząc przypadkiem Draco.
Potem ujrzała czołgającego się w stronę Draco Glizdogona i wycelowała w niego. Zanim jednak wypowiedziała zaklęcie, Pettigrew leżał już bezwładnie na ziemi. Stała nad nim Narcyza Malfoy.
– Nie waż się tknąć mojego syna – syknęła.
Lucjusz splunął krwią na Draco.
– A więc moja rodzina to banda zdrajców – zaczął, ale Draco, wykorzystując moment jego nieuwagi, ogłuszył go ciosem w szczękę.
Potem wstał i ruszył w stronę Hermiony z uniesioną różdżką. Dziewczyna zamarła, gdy krzyknął:
– Incendio!
Gdy ochłonęła, odwróciła się. Za nią Bellatriks Lestrange zwijała się w płomieniach. Hermiona spojrzała na Draco.
– Uważaj, głupia suko! – warknął. Miał rozciętą w dwóch miejscach wargę, posiniaczoną twarz i bordowe ślady na szyi w miejscu, gdzie ojciec chwycił go, chcąc udusić.
Tym razem to Hermiona poderwała różdżkę i cisnęła w Rudolfusa Lestrange'a drętwotą. Uśmiechnęła się lekko.
– Uważaj, głupi sukinsynu.
Oczy Malfoya zabłysły i przeniosły się z leżącego ojca na nią tak szybko, jak ruchliwe żuki, na które nagle padło światło. Hermiona była zdumiona, że czuje się przy nim tak bezpiecznie, jakby był jednym z Gryfonów.
– Harry mnie zabije, jeśli pozwolę, by spadł ci choć włos z tej twojej kędzierzawej łepetyny – wymamrotał, a potem dodał ostrzej – Harry. Czy on jest sam?
– Byłam trochę zajęta! – Hermiona starała się przekrzyczeć hałas bitwy. – Setki ludzi nagle pojawiły się w komnacie!
– Musimy do niego dotrzeć. Idziemy...
Spostrzegł minę Hermiony zanim sam zauważył co się dzieje. Dziewczyna zamarła na chwilę na widok leżącej na podłodze Narcyzy Malfoy z zakrwawionymi włosami i stojącego nad nią Lucjusza, który z obojętnym wyrazem twarzy, gotował się do rzucenia zaklęcia na swego syna.
Chciała krzyknąć, ostrzec Draco, ale nie mogła wydobyć z siebie głosu, a on widział już to samo. W oczach Lucjusza Malfoya błyszczało zdecydowanie.
– Avada Kedavra!
Zrobił to. Draco był jego synem, a jednak to zrobił. Umysł Hermiony krzyczał jak oszalały. Chciała stąd uciec, uciec do swoich rodziców, znaleźć się w bezpiecznym miejscu, przekonać samą siebie, że wszystko to tylko straszliwy koszmar. Nie chciała patrzeć jak Draco Malfoy ginie na jej oczach.
Ktoś jednak dostrzegł niebezpieczeństwo przed nimi. Hermiona patrzyła, pewna tego co ujrzy, ale kątem oka uchwyciła dwie zwaliste sylwetki, które zbliżały się do nich szybciej, niż mogła przypuszczać, że to możliwe.
Crabbe nie zdążył.
Goyle'owi udało się jakimś cudem wyskoczyć przed Draco, zanim klątwa dosięgła celu. Malfoy nie zginął na jej oczach. Klęczał na ziemi przy Goyle'u. Martwym Goyle'u.
Dłoń Hermiony mimowolnie powędrowała do ust, aby stłumić krzyk. Zacisnęła zęby na ręce, patrząc na białą, ściągniętą twarz Draco. Wygląda tak młodo, pomyślała niedorzecznie. Uważała, że jest zły, podły, podstępny, a przecież teraz był tylko dzieckiem, ogłuszonym świadomością, jak bardzo świat może go skrzywdzić. A Gregory Goyle, który leżał tuż obok, był tylko dużym chłopcem.
Hermiona miała ochotę się rozpłakać. Napotkała oczy Crabbe'a i ujrzała odbite w nich własne przerażenie. Potem przeniosła wzrok na Draco.
Chłopak wstał, zostawiając na ziemi martwego przyjaciela. Wyraz jego twarzy przypominał jej ten, który niedawno widziała u Harry'ego – była to twarz kogoś, kto przeszedł przez ogień i wyszedł z niego jak zahartowana stal. Nie wyglądał już młodo i nie wyglądał na załamanego.
Tryumf spełzł z pobladłej twarzy Lucjusza. Do Hermiony dotarło, że nie dysponował już energią umożliwiającą rzucenie kolejnej klątwy zabijającej. Nie posiadał magii, nie miał mocy.
Draco sprawiał wrażenie zdesperowanego, nieszczęśliwego, wściekłego i zdecydowanego jednocześnie. Nie zawahał się; nie czuł już ani miłości, ani zlitowania.
– Avada Kedavra! – krzyknął.
Buchnęło zielone światło.
Dopiero gdy Lucjusz padł na ziemię, Hermiona uwierzyła, że Draco naprawdę rzucił Zaklęcie Niewybaczalne. Nie przypuszczała, że własnymi rękoma zabije swojego ojca.
Ale zrobił to i już nigdy nie będzie mógł udawać, że nie było w jego życiu chwili, gdy ponad wszystko chciał jego śmierci.
W następnej chwili stał się cud – do komnaty wpadli członkowie Zakonu Feniksa i zaczęli szybko przerzedzać szeregi śmierciożerców. Prowadził ich Snape.
Hermiona wiedziała, że nigdy nie zapomni miny Draco, gdy ten zdał sobie sprawę, że gdyby zwlekał trochę dłużej, nie musiałby zrobić tego, co uczynił.
Zadrżała, rozdarta między strachem a współczuciem i wtedy właśnie usłyszeli straszliwy trzask dobiegający od strony, gdzie naprzeciw Voldemorta stał Harry.
Niewidzący wzrok Draco wyostrzył się natychmiast. Chłopak chwycił ramię Crabbe'a tak mocno, że zbielały mu knykcie.
– Zostań tu – rozkazał. – Nie waż się dla mnie narażać! – Spojrzał w zastygłą twarz oniemiałego przyjaciela. – Zostań tu z nim – burknął. – Ktoś musi go pilnować. Nie pozwól, żeby ludzie go stratowali.
– A co z twoim ojcem? – wyrwało się Hermionie. Natychmiast pożałowała, że w ogóle się odezwała.
– Zasłużył sobie na to – warknął Draco. – Zasłużył sobie nawet na więcej. Musimy pomóc Harry'emu.
Potem trzask przeszedł w grzmot. Wymienili spojrzenia i zaczęli biec na drugi koniec komnaty, chociaż Hermiona była pewna, że dla Harry'ego nie ma już ratunku.
*
Na końcu, tak jak na początku, byli tylko oni.
W wąskich, przenikliwych oczach Voldemorta Harry ujrzał odbite wspomnienie tego, co już się wydarzyło; ujrzał jak jego palce powoli zamykają się wokół różdżki, jak przesuwają się po niej delikatnie, niemal miłośnie, niczym palce kochanka spragnionego dotyku swej wybranki. Pomimo przepełniającej go furii, poczuł irytację.
To wspomnienie prześladowało go niemal całe życie.
Zastanawiał się czasem, czy byłby w stanie zabić. Teraz już wiedział, że tak. Zabił Dumbledore'a – człowieka, którego kochał.
Musiał to zrobić.
Stojąca przed nim istota zgładziła jego rodziców, porwała przyjaciół i wywołała wojnę, zagrażającą wszystkim. To był potwór. I należało go zniszczyć. To było takie oczywiste.
Harry zacisnął dłoń na różdżce i stał spokojnie. Obserwował twarz przeciwnika, chcąc przewidzieć jego ruch.
Nowy, chłodno myślący Harry uświadomił sobie, że Voldemort wygląda groteskowo. Kiedyś był człowiekiem, ale umarł i zmartwychwstał tylko po to, żeby stać się tym czymś, czym teraz jest. W dodatku wyglądał na zadowolonego z siebie. Jak można było uznac to za tryumf?
– Długo czekałem na tę chwilę – wyszeptał Voldemort głębokim, niemal poufałym tonem.
– Mówiłem ci już, że jesteś żałosny – odparł Harry.
Ogarnęła go całkowicie żądza mordu, a w jego głowie tłukły się tylko myśli o sposobach, na jakie można by to zrobić.
To będzie proste. Jak dla matki, która staje w obronie swojego dziecka. Jak przedtem, gdy różdżka po prostu pozostawała poza zasięganiem Dumbledore'a... bo gdyby nie to, Harry by zginął. Dumbledore był zbyt potężnym czarodziejem, żeby pokonać go w pojedynku – podobnie jak Voldemort. To nie miała być taka gra jak kiedyś, gdy miał wsparcie, a dyrektor go pilnował; nie mógł nagle wyciągnąć miecza z kapelusza. Harry dostrzegł maleńką szansę i chciał zamknąć oczy, lecz nie mógł, musiał się skupić; gdy unosił różdżkę, musiał patrzeć mu w oczy; a potem powiedział...
W komnacie rozbrzmiały słowa klątwy zabijającej, zupełnie jakby miały być podpowiedzią dla Harry'ego. Harry poczuł lęk o kogoś, kogo mogła dosięgnąć.
Nie mógł jednak tego sprawdzić, a w jego przypadku klątwa zabijająca na nic się nie zda.
Voldemort tylko na to czekał, trzymając swoją różdżkę w gotowości. Ale było coś, co mogło stanowić problem dla Voldemorta podczas pojedynku z Harrym. Coś, co mogło dać Harry'emu szansę.
Voldemort czekał na okazję zabicia Harry'ego wiele lat i chyba stracił w końcu cierpliwość. Uniósł różdżkę i otworzył usta. Harry, który był na to przygotowany, wycelował swoją i rzucił zaklęcie.
Ich różdżki zmartwiały, gdy strumienie magii zderzyły się i splotły. Voldemort stał bez ruchu. Jego magię więziła moc przeciwnika, więc nie mógł nic zrobić. Bitwa toczyła się pośrodku komnaty. Wszyscy śmierciożercy walczyli, nawet Nagini ślizgała się pomiędzy ciałami, wbijając w nie kły.
Voldemort był pozbawiony mocy i wsparcia swoich sług.
Harry zabił już Dumbledore'a. To było łatwe.
Harry, który zmienił się nagle w machinę do zabijania, uświadomił sobie coś z wielką wyrazistością. Voldemort był bezsilny wobec ataku fizycznego. Szesnaście lat temu zostało zniszczone jego ciało. Teraz posiadał inne, stworzone przy pomocy krwi Harry'ego. A to oznaczało, że znowu był istotą materialną.
Wszystko, co posiada krew i kości, można zniszczyć, i Harry był gotów to zrobić. Pragnął tego. Przypomniał sobie jak w mugolskich opowieściach zabijano czarnoksiężników – nigdy za pomocą magii, zawsze raniono ich ciała. Wrzucano do piekarnika, zamykano w beczce i turlano nią, aż więzień umarł, zrzucano na nich coś, co ich miażdżyło...
W głowie Harry'ego narodził się pomysł.
Za jego plecami rozlegały się krzyki. Krzyki i światło zaklęć zamieniły salę lekcyjną w pole bitwy. Ginęli ludzie. Musiał to jakoś powstrzymać.
Z różdżki Voldemorta zaczęły wydostawać się duchy. Ale Voldemort zabił wielu ludzi, których Harry nie znał. Obce, świetliste postaci szeptały słowa zachęty, których nie potrzebował; otaczali go ludzie, których nie udało mu się ocalić.
Dumbledore nie podejrzewał, że Harry spróbuje z nim walczyć. Było coś, czego ci ludzie nie rozumieli.
Linia łącząca różdżki zadrgała mocniej.
Voldemort też to ujrzał, a na jego usta powoli zaczął wpełzać ohydny uśmieszek.
– Chciałbyś powiedzieć coś przed śmiercią?
Harry nie chciał, by jego ostatnimi myślami były te o Voldemorcie. Voldemort nie był tego wart. Zanim więc ogarnęła go ciemność i ból, przypomniał sobie wszystkich, pogrążonych teraz w zgiełku bitwy. Nie miał czasu zastanawiać się, czy nic im się nie stało, mógł tylko wywoływać w myślach ich imiona, żeby zapamiętać, że istnieli, tak jak Voldemort, i że są od niego ważniejsi.
Ron, Hermiona, Syriusz, Draco.
– Żegnaj – powiedział. Zerwał magiczną więź i wycelował różdżkę w punkt znajdujący się dokładnie nad głową Voldemorta. – Accio ściana!
Przywołał całą południową ścianę Hogwartu, która zawaliła się na nich obu.
*
Ludzie zamarli, gdy wokół posypały się kamienie. Kiedy ściana waliła się z hukiem, Hermiona i Draco biegli w stronę hałasu.
– Zaklęcia podpierające! – krzyknął Lupin do Syriusza i ogólnie do wszystkich. Hermiona zorientowała się, że to zaklęcia towarzyszy utrzymują podłogę, po której się porusza.
Przed nimi leżało gruzowisko, a poza nim widać było nocne niebo. Do ruin Hogwartu zaglądały obojętne gwiazdy.
Śmierciożercy nie rzucali już zaklęć. Ci, którzy jeszcze żyli, upuszczali różdżki i chwytali się za przedramiona, na których mieli Mroczne Znaki, zupełnie, jakby śmierć ich pana sprawiała im ból. Członkowie Zakonu Feniksa, nie wytracając tempa walki, okrążyli przeciwników.
Hermiona pragnęła pogrążyć się w tryumfie. Chciała odnaleźć Rona, chwycić go za rękę i płakać i mówić: „Udało mu się, wiedziałam, że mu się uda!". Ale biegła z Draco w stronę sterty gruzu – kurhanu, pomyślała, jednocześnie chcąc uciec od tego słowa.
Dotarli do niego zdecydowanie zbyt szybko. Hermiona ujrzała wielkie kamienne bloki. Wiedziała, że cokolwiek się pod nimi znajduje, jest już miazgą.
O Merlinie..., O Merlinie...
Usłyszała krzyk i rozpoznała głos Pansy. Pewnie znalazła ciało Goyle'a, pomyślała w otępieniu.
Była świadoma tylko leżącej przed nią sterty kamieni i cichej nocy poza nią. To nie miało tak wyglądać.
Wyciągnęła rękę i dotknęła ramienia Draco.
– Udało mu się – wyszemrała, tłumiąc łzy. – Wiedziałam, że mu się uda!
Draco spojrzał na nią chłodno.
– Nie bądź jeszcze bardziej absurdalnie sentymentalna niż możesz – warknął. – Zawsze wiedziałem, że mu się uda. A teraz go stamtąd wyciągnijmy.
Patrzyła na niego, wzbraniając się przed wypowiedzeniem tego, co było oczywiste. Nie mogła zrobić tego teraz, gdy jego nienaturalny spokój sugerował, że znajduje się na krawędzi załamania. Za ich plecami zaczęli tłoczyć się inni i ktoś w końcu to powiedział.
– Co? Wyciągać go tylko po to, żeby z powrotem pogrzebać? – rozpoznała głos Zabiniego.
– Zamknij się natychmiast! – wrzasnął Draco odwracając się do Blaise'a z gwałtownością, która zapewne miała mu przynieść ulgę. – On żyje!
– Draco – zaczęła Hermiona. Spojrzał na nią.
Nawet pomimo okoliczności wydawał się nieco zdziwiony obco brzmiącym, ciepłym tonem, jakim wypowiedziała jego imię. Hermiona nie zwracała na to uwagi. Była zbyt zajęta nie słuchaniem tego, co mówiła.
– Myślę... że on ma rację. Te bloki są olbrzymie. Mogły złamać mu kręgosłup, zmiażdżyć każdą kość...
Harry zdawał sobie z tego sprawę, gdy przywoływał ścianę. Hermiona przycisnęła dłoń do ust, starając się o tym nie myśleć, starając się nie wyobrażać sobie, co wtedy czuł. Była wdzięczna, gdy znalazła się nagle w silnych ramionach Rona, pomimo że czuła jak chłopak drży z tłumionego żalu.
Draco wpadł w furię.
– Nic mnie to nie obchodzi! Jesteśmy czarodziejami, Granger, jakbyś o tym zapomniała. Nieważne czy jego czaszka jest wgnieciona, bylebyśmy zdążyli dotrzeć do niego na czas. A teraz pomóż mi go wydobyć!
Hermiona przylgnęła na jedną słodką chwilę do Rona. Zwycięstwo nie oznacza przecież tego, że mogą odpocząć. Otworzyła oczy i spojrzała na ciemne niebo, na rannych i martwych, i na Draco Malfoya, pokrytego krwią i pyłem, który raniąc sobie dłonie, sam próbował unieść głazy.
– Jesteśmy czarodziejami – powiedziała. – Możemy to zrobić inaczej.
Zaczęli lewitować kamienie. Na początku robili to tylko Hermiona, Draco, Ron i Pansy, ale reszta szybko się do nich przyłączyła. Na tle ciemnego nieba fruwały głazy, niektóre uderzały o ściany, gdy ludzie w zapale nie trafiali w wyrwę. Huk i jęki rannych były jedynymi dźwiękami, które im towarzyszyły. Pracowali w milczeniu i rozpaczliwym pośpiechu.
W końcu znaleźli pierwsze ciało. Leżało bezwładnie, niczym szmaciana lalka – wielka, czarna kukła, używana na przyjęciach do straszenia dzieci. Cofnęli się wszyscy, nie ważąc się jej dotknąć. Mówiono, że przybywa na wezwanie i że nigdy nie umrze...
Hermiona wściekła się na siebie, za myślenie o takich idiotyzmach.
Zrobiła krok naprzód, a Draco równocześnie uczynił to samo. Wyglądał na bardziej zaniepokojonego od niej, ale miał zawziętą minę. Hermiona poczuła, że z tyłu podchodzi Ron, i wszyscy troje unieśli nieludzkie, zmiażdżone szczątki. Odrzucili je na bok jak śmieć.
Taki był koniec złego czarodzieja.
Harry leżał pod spodem. Z zakrwawioną twarzą, nieruchomy.
Hermionę wypełniła tkliwość, bolesna jak otwarta rana. Nie chciała, żeby Ron ją pocieszał; nie chciała, żeby ktoś dotykał Harry'ego; nie chciała na niego patrzeć. Znowu stłukł okulary, pomyślała bezsensownie. Bez przerwy tłucze okulary.
Płakała. Draco klęczał przy ciele – Harrym – i oddychał jakby łkał, choć jego oczy były suche.
– Zawołajcie panią Pomfrey – warknął i chwycił rękę Harry'ego.
Hermiona krzyknęła, gdy usłyszała jak połamane kości otarły się o siebie.
– Mógłbyś okazać nieco szacunku.
– Nie – odparł Draco. – Nie, nie okażę żadnego szacunku. On żyje. Żyje, ponieważ ja tak mówię! Harry, do cholery, otwieraj oczy!
Nie było to zwycięstwo, jakie Hermiona sobie wymarzyła. Zamek był zrujnowany, a wokół umierali ludzie.
Nie stał się żaden cud. Harry nie otworzył oczu.
Przez tłumek przebiła się pani Pomfrey i odepchnąwszy wszystkich, zajęła miejsce, gdzie wcześniej klęczał Draco. Po chwili badania orzekła, że wyczuwa puls.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro