Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

III. Byliśmy jeńcami wolności

– Kobieta nie może władać krainą, nie może władać niczym. To tak, jakby posadzić u władz kapryśne dziecko. Widzisz, do czego doprowadziły twoje kaprysy? Spójrz, ile osób przez ciebie zginęło. – Jego wzrok, pełen bólu i chorej nienawiści, spoczął na niej. 

 Nasze starania nie miały na celu obalenia władz, nigdy nie chciałam niczym zarządzać. Chcieliśmy, żeby ludzie wiedzieli, pragnęliśmy otworzyć oczy zaślepionym. Tutaj panuje demokracja i nikt tej demokracji nie może nam odebrać. 

–  Sądzisz, że tego właśnie chcę? Odebrać wam demokratyczny ustrój państwa? –  Uśmiechnął się krzywo. – Powinienem słuchać władzy wyższej, niemieckiej. A Niemcy z pewnością nie są tolerancyjni.

– Ty się nie sprzeciwiasz. 

– Uważasz, że bunt to wyjście? On wróci, ze zdwojoną siłą. Nikt nie pokona Führera.

– Protest to nie bunt. To forma sprzeciwu, pokazania demokratycznym władzom, czego oczekuje społeczeństwo.

Oboje wiedzieli, że tutaj demokratycznych władz już nie było.

Nie odpowiedział. Zapytał tylko:

– Dlaczego to jego wybrałaś na ofiarę? Dlaczego właśnie jego?

– Nie chciałam.

– Ja też nie. 

Zimne powiewy wiatru ciągnęły za sobą suche liście, jakby przewodząc ich podróży na Ziemię. Dzieci zawsze dziwił fakt, że obumierające już podążały za wiatrem w stronę Nieba, a później i tak opadały na ziemię. To tak, jakby Bóg w ostatniej chwili zdecydował, że nie mogą do Nieba wstąpić, a one, zmuszone do powrotu, z wielkim smutkiem wracały na Ziemię. Jednak tylko część z liści niegodnych powracała do ludzkiego świata. Większość nieznajdujących schronienia w Niebie, wiatr zabierał ku zamorskiej krainie. Lecące liście podziwiały starą Anglię, przelatywały nad niewinną Islandią, a później zapadały w sen - dopóty, dopóki nie zatrzymała się przy nich kobieca postać i nie zaopiekowała się niegodnymi żywotami, dając im szansę na nowe życie.

– Słonko, wstań, wszyscy patrzą.

Nad Cassandrą schylała się kobieta, której twarz zakrywał cień kaptura jej płaszcza - brązowego, pięknego płaszcza. Nie pytała o samopoczucie leżącej na chodniku dziewczyny, kazała jej wstać. Mimo miękkich słów głos mówiącej był szorstki, jakby nie przyjmowała ona odmowy. Cassandra przymrużyła oczy i spojrzała na stojącą przy niej postać, od której stroju odbijały się iskierki słońca wychodzącego zza chmur, które już za moment miały zakryć je całkowicie.

– Gdzie jesteśmy? 

Kobieta jak gydby nie usłyszawszy pytania, rzuciła:

– Czyś ty się w głowę uderzyła? Wstań natychmiast, tak nie wypada.

Cassandra posłusznie się podniosła, obdarzając otaczające ją miejsce zaciekawionym spojrzeniem. Wokół dziewczyny znajdowały się wysokie na trzy piętra szeregowce, ściany których nie zdobiło nic więcej prócz ciemnej cegły. Po drugiej stronie ulicy płynęła rzeka, przyozdobiona spadającymi z jesiennych drzew liśćmi.

Tajemniczość, która spowijała to miejsce, intrygowała dziewczynę w sposób inny niż wszelkie zagadki. Tej tajemnicy nie chciała poznać, za to odczuwała ją jak bliską osobę, która, gdy będzie potrafiła, wyzna jej swoje żale. Cassandra nie chciała zastanawiać się nawet czy śni, bo jeśliby tak było, przerywać tak pięknego snu nie miała ochoty.

– Idziemy. – Kobieta pociągnęła Cassie za jej ubrudzoną suknię. 

– Dokąd? 

– Czy to istotne? Świat jest ogromny. Jeśli sądzisz, że nazwa miejscowości coś ci podpowie, to się mylisz. Ważne, żebyś się ukryła. Będą cię szukać, jeśli zobaczą... to. – Dłonią wskazała na ziemię, którą zdobił jak gdyby wyrzeźbiony okrąg - tak dobrze już Cassandrze znany. – Otrzep te brudy, będziesz przyciągać za wiele uwagi.

– Mając n...

– Nic nie mów. Nie wiem, kim jesteś, ale jako kobieta kobiecie, jestem zobowiązana, żeby ci pomóc, nic więcej. Po prostu idź za mną.

Cassandra rozglądała się przez chwilę, ruszyła jednak powolnym krokiem za nieznajomą, pozostawiając za sobą wyryty w ziemi znak okręgu. Nie wiedziała dlaczego, jednak podążając za kobietą, odczuwała bardzo silnie klimat pięknej, londyńskiej jesieni. A Cassie kochała jesień. Od zawsze. Czuła więc, że i kobietę tę pokocha. 

Przemierzały ciemne, wąskie uliczki spowitego we wrześniową pogodę miasteczka. Pierwsza z kobiet szła zaintrygowana otaczającymi ją zewsząd ceglanymi domkami. Na obliczu drugiej widniało za to niebywałe zmartwienie i skupienie, które wskazywały zmarszczone brwi.

– Czy ktoś uświadomi mnie, co się tutaj stało? Kto to zrobił? – Generał był bliski wybuchu, jednak nadal mówił płynnie, ostro. Chłopiec, którego mężczyzna przytrzymywał, zaprzestał wyrywania się, ściśnięty nieco mocniej za ramię. Malec jęknął, nie przywykły do długiego stania w jednym miejscu. – Zapytam więc raz jeszcze... Kto to namalował?

– Tam poszli! Tam! – zrozpaczony ojciec trzymanego przez generała dziecka wskazał ręką w kierunku wąskich uliczek. – Niechże pan go puści!

Mężczyzna płynnym ruchem uwolnił chłopca, a ten migiem padł w objęcia taty. Płakał. Ludzki strach w pewnych momentach zwyciężał ponad wszelakie bohaterstwo, zwyciężał nawet z dziecięcą radością i beztroską.

Nieopodal tulącej się dwójki stał wysoki mężczyzna, skryty za kołnierzem beżowego płaszcza.

Bruce był odważnym od zawsze i nikt nie był w stanie jego odwagi opanować - nawet sam generał. Patrzył na żołnierzy przechodzących przez plac. Wiedział, że właśnie tak kończyła większość silnych ludzi, dlatego nie miał zamiaru działać w żaden sposób - to pokazałoby, że nie jest wystarczająco słaby, aby być pomijanym. Gdyby jednak odważył się na ruch tak nagły, jak podanie innego kierunku niż wskazany przez jego ojca, w celu pomocy uciekinierom, zostaliby obydwaj zabrani na przesłuchanie, a żołnierze podzieliliby się na dwie grupy i prędzej czy później kobiety, którym z całych pragnął pomóc, i tak zostałyby odnalezione. Różnica polegała na tym, że on i jego rodzina zostaliby rozdzieleni - a nie było rzeczy gorszej od rozstania.

Chłopak postanowił o pozostaniu biernym. Widział już wiele pojmań i nadal potrafił żyć w spokoju. Czasami tylko prześladowały go ponure myśli, ale potrafił się z nimi uporać - w końcu jego ojciec był farmaceutą. 

Uliczki zwężały się. Przypominały Cassandrze zawiły labirynt, wciągający istoty całością poprzez cienie tańczące na kamiennych chodnikach. Ciemne kształty jak gdyby wyśpiewywały muzykę, niesłyszalną dla ludzkiego ucha, a mimo to piękną. 

Po długim spacerze Cassie czuła się, jakby zwiedziła i poznała dusze wielu ludzi - z balkonów niemal każdego budynku zwisały ubrania, a dziewczyna łatwo mogła odgadnąć, jacy byli mieszkańcy drobnych kamieniczek. Jej przewodniczka szła przodem, ciągnąc dziewczynę za sobą w tempie niemal tak szybkim, jak poruszające się zewsząd cienie. 

Szły, a w zasadzie niemalże biegły, aż oczy starszej z kobiet napotkały ostatni przy uliczce budynek. Wtedy stanęły.

Dylan wstał z łóżka. Wszedł do łazienki i opłukał twarz zimną wodą - jak co dzień z rana. Opuścił małe pomieszczenie i usiadł przy pianinie. Spojrzał na czarną pięciolinię i nuty zapisane na pożółkłych papierach. Mimo że jako student medycyny nie mógł wiązać z grą przyszłości, kochał to robić.

Nacisnął trzy klawisze - Do, Sol, La. I następne. Po pomieszczeniu rozniosła się muzyka. Jej brzmienie było całościowe, piękne i melodyjne, ciche, spokojne i powolne. Pamięć analizowała nuty, przypominała sobie, jak grać. A muzyka brzmiała. Opowiadała  uspokajającą historię.

Drzwi do pokoju Dylana otworzyły się bez uprzedzenia. Stanęła z nich starsza kobieta ze ściągniętą w negatywnych uczuciach twarzą.

– Grasz. – missis Anders pokręciła głową z niezadowoleniem.

– Chcę grać, to sprawia mi przyjemność.

– A ja chcę dla ciebie dobrej przyszłości. Nie ma nic wielkiego w naciskaniu klawiszy.

– Widzisz, ciociu, kiedy gram, to muzyka jak gdyby przelewa się we mnie. Jest po prostu mną i przez krótką chwilę coś jest w stanie zrozumieć mnie tak, jak bym chciał. – Na jego usta wpłynął uśmiech. Powiedział to, co już wcześniej miał zamiar - szczera prawda popłynęła wprost z jego serca. Mimo tego, że wiedział, iż ciocia nie pochwala jego zainteresowań, nie był w stanie zrezygnować z nich całkowicie - nawet dla niej.

– Nie możesz być muzykiem. Na świecie jest niepewnie, nie potrafimy przewidzieć co i kiedy się wydarzy. Muzyk światu nie pomoże. 

– Artyści wpierali nasz kraj podczas wojny.

– A pomagali na froncie? Patrzyli, jak ludzie giną, a świat niemalże rozpada? Nie, artyści przyglądali się wszystkiemu z ukrycia, mówiąc, że jesteśmy silni i damy radę. Ale kiedy człowiek wie, że wczoraj zabito jego przyjaciela, a nazajutrz zabita może zostać jego matka lub ojciec, wcale nie uważa się za silnego. 

Nie potrafił odpowiedzieć, nie mógł. Jako sanitariuszka ciocia Anders przeżyła wiele. Od samego dzieciństwa Dylan poważał każde jej słowo, przyswajał wiedzę właśnie z jej ust i wiedział, że ważna jest nie tylko pomoc, ale także sposób jej dawania. Wiedział - ale z wiekiem przestawał ślepo podążać za tym twierdzeniem. Możliwe dlatego, że z biegiem lat Anglia oddaliła się od strasznych czasów wojny na tyle, że stały się one niemalże nierzeczywiste. Dylan pragnął wierzyć, że wojen więcej nie będzie. Chciał życia w najprostszej jego formie.

– Ludzie to mimo wszystko kruche istoty – szepnęła missis Anders i wychodząc, zamknęła za sobą drzwi.

Muzyka brzmiała dalej.

– Wejdź, proszę.  Możesz usiąść przy stole, za moment do ciebie dołączę. 

Cassandra usiadła i z nieskrywanym podziwem rozejrzała się po pomieszczeniu. Już od pierwszego spojrzenia na naturalnie i drobiazgowo przystrojone pogodne miejsce, wiedziała, że zakochała się w małym domku bezgranicznie. Każdy jego kącik był urokliwie przystrojony, a donice kolorowych kwiatów z miłością poustawiane na parapetach. Akcenty drewna kontrastowały z zielenią roślin usadzonych w każde możliwe miejsce, a na ścianach wisiały obrazy z malowniczymi krajobrazami. Jak gdyby żywe poruszały się na nich fale, a małe postacie podróżników wspinały się po górach. 

– Chciałam cię przeprosić za nagłe zachowanie na ulicy, ale zbliżała się godzina szczytu. Wiesz, dużo ludzi i tak dalej. Tak więc, pytałaś, gdzie się znajdujemy. – Kobieta zdjęła kaptur, zza którego ukazała się jej pogodna twarz. Usiadła naprzeciwko Cassandry. – Rowan – powiedziała – domyślam się, że nazwa ta zupełnie nic ci nie mówi. Zacznijmy więc od czegoś innego. Gdzie chciałaś się znaleźć? 

Cassie zamyśliła się. Nie miała zamiaru skłamać, coś jednak kusiło ją, aby nie odpowiadać.

– W Anglii, rzecz jasna – powiedziała w końcu.

– Powinnaś się cieszyć, że cię tam nie ma. Tylko ludzie bezrozsądni chcieliby w tych czasach znaleźć się w Brytanii.

– Nie rozumiem. 

– Jesteś jedną z ocalałych ze statku? – Kobieta spojrzała na Cassandrę, a jej wzrok był pełen smutku i zrozumienia.  – Wiem, że to trudne, rozstania z bliskimi nie należą do łatwych, ale zauważ, że żyjesz. Życie to cenny dar.

– Nie wiem, gdzie jestem, nie wiem, jaki statek ma pani na myśli. Profesorowie nigdy nie wspominali o miejscowości Rowan. Bardzo mi przykro, ale zupełnie niczego nie rozumiem.

– Jak dawno temu słuchałaś radia? A naloty?

– Naloty?

– Niemców.

– Przecież wojna dawno minęła. Jest spokojnie już od ponad czternastu lat. – Cassandra była pewna swoich wyliczeń. Na wykładach o historii kraju słuchała uważnie i zapisywała każde, nawet najdrobniejsze fakty.

– Od czternastu lat? To, że Niemcy ogłosili nowe zasady, nie oznacza końca wojny, wręcz przeciwnie, nie możemy się poddać.

– Za przeproszeniem, o czym pani mówi? – Kobieta skrzywiła się na użyte przez Cassandrę po raz kolejny słowo, jednak nie przerwała jej wypowiedzi. – Mamy rok pięćdziesiaty dziewiąty. Wojna zakończyła się w czterdziestym piątym.

– Dlaczego tak szybko się poddałaś? 

– Komu się poddałam?

– Niemcom.

– Niemcy przegrali wojnę czternaście lat temu.

– Skąd jesteś? 

– Z Brytanii. 

– Ostatni wiadomy mi nalot na Brytanię miał miejsce w roku czterdziestym. Ale żołnierze nadal są wysyłani na front, prawda? W dodatku, jak się tutaj znalazłaś? Bo rozumiem, że nie byłaś pasażerką ostatnio przybyłego statku.

Cassandra zbladła. Czytała wiele powieści fantastycznych, ale nie oznaczało to wcale, że wierzyła w magię. Magia i podróże czasoprzestrzenne brzmiały dla niej tak absurdalnie, jak dla missis Anders latający słoń.

– Który mamy rok? – zapytała, chcąc dowiedzieć się, czy absurdalne poloty w przeszłość mogły okazać się prawdziwe.

– 1959. 

– A co z Ameryką i Związkiem Radzieckim? – drążyła temat. W końcu wspominała wcześniej, z którego "przybywa" roku, więc kobieta siedząca naprzeciw niej mogła zwyczajnie mówić to, czego dowiedziała się wcześniej od Cassandry. Pytanie o Stany i ZSRR Cassie uważała za idealne, by dowiedzieć się w przybliżeniu, "kiedy" się znalazła. Słowo "kiedy" wydawałoby się irracjonalnie zabawne w połączeniu z pytaniem o miejsce pobytu, gdyby nie, jak twierdziła rozmówczyni Cassandry, wojna.

– Nikt na wyspie tego nie wie. Straciliśmy jakąkolwiek łączność ze światem zewnętrznym jeszcze w czterdziestym drugim roku. Żaden z nas nie wie dlaczego, nawet Niemcy. Ludzie snują tylko podejrzenia. 

– Od siedemnastu lat nie wiecie co dzieje się na świecie? 

– Zakładamy, że zewsząd panuje wojna. Lub powstało Imperium Niemieckie. Nie możliwe, że nie słyszałaś żadnych z obstawianych scenariuszy. Od jak dawna tutaj jesteś?

Cassandra zignorowała pytanie. Powoli łączyła fakty. Docierał do niej koszmar przedstawionej sytuacji. Tutaj, gdziekolwiek się znalazła, wojna nadal trwała, ludzie walczyli, ginęli, stawiali się okupantom. Była to realność, nie fantazja.

– Imperium? Niemcy zostali pokonani. Nastąpiły nowe sojusze. Hitler nie żyje, a wielu zbrodniaży po wojnie  zostało skazanych za swoje przewinienia. Czternaście lat temu nastąpił pokój. Nie wiem, jak się tutaj znalazłam, ale z pewnością żyję w nowej Anglii.

– Od czternastu lat powinniśmy żyć jak przed wojną? Budować domy, bawić się z dziećmi? – Głos kobiety się złamał. – Odebrano nam czternaście lat życia?

Cassandra nie odpowiedziała. Widziała łzy spływające po policzkach kobiety. Było w nich wszystko - wszystkie lata walki o wolność, którą inni już dawno zyskali. Jak niesprawiedliwy był świat?

Oczy pełne bólu iskrzyły się gniewem ze spotkanej je niesprawiedliwości.





Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro