Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

I. Złoto na dnie

Cassie szła cichym krokiem, mimo że był środek dnia, bojąc się, że ktoś ją usłyszy.

– Panienka Jordin – jej uszu dobiegł odgłos z dali. Głęboko wciągnęła powietrze do płuc i odwróciła się do osoby, która ją zobaczyła. 

– Missis Anders – powiedziała, patrząc krzywo na kobietę, stojącą nieopodal wyjścia z budynku szkoły. – Proszę mi wybaczyć tę przechadzkę, chciałam poszukać czegoś na dworze – dokończyła, postanowiwszy że nie będzie kłamała.

– Cassandro, bardzo dobrze wiesz, że teraz powinnaś siedzieć przy stole z resztą dziewcząt. Wróć do nich.

– Nie mogę tylko na chwilę wyjść? Przysięgam, że za niespełna pięć minut będę siedziała przy stole - w oczach dziewczyny widoczne było zdeterminowanie, była gotowa walczyć ile wlezie z tą okropnie zrzędliwą kobietą, aby tylko wyjść z budynku. Musiała wyjść, bo tak postanowiła, po prostu.

– Pięć minut. – Missis Anders spojrzała na zegarek, a Cassandra pędem puściła się do wielkich drzwi. – I nie biegaj, zachowuj się! – zdzierała sobie gardło opiekunka.

Cassie wyszła na dwór, nieco zdyszana przez wcześniejszy, w zasadzie dość krótki bieg. Rozejrzała się naokoło, czegoś szukając.

Ogród szkoły był piękny, dziewczyna naprawdę podziwiała osobę, która zajmowała się pielęgnacją tego miejsca. Na drzewach siedziały ptaki, które ćwierkały, uroczyście witając jesień. Zielone krzewy bukszpanu były nakryte pojedynczymi złocistymi liśćmi, które tak naprawdę pokrywały większość ogrodu. "Widocznie ogrodnik dziś jeszcze nie był na dworze". W rzeczy samej, mister McBrough nie odwiedził tego dnia jeszcze ogrodu. Nienawidził on jesieni. Sprzątania w ten okres było okropnie dużo i wiedział, że nawet jeśli uprzątnie wszystko dziś, to jutro z rana nowe liście opadną z drzew i znów zepsują idealny wizerunek jego zadbanego miejsca pracy.

Jak mister McBrough jesieni nie znosił, tak Cassie ją uwielbiała. Wszystko wtedy nabierało nici tajemniczości, jakby świat krył jakieś wielkie sekrety, które tylko jesienią można było choćby tylko trochę, ale poszczypać paluszkami, a czasem nadarzała się okazja, aby prawdziwie je dotknąć. Nawet ponury budynek jej szkoły wydawał się wówczas niezwykle piękny i tajemniczy.Dziewczyna szła wyłożoną kamieniami ścieżką w stronę ławy, na której wczorajszego popołudnia czytała książkę. Całą noc obwiniała się, że zostawiła ją na zewnątrz, a ta mogłaby zmoknąć, gdyby zaczął padać deszcz. Cassie doszła do dość sporych rozmiarów ławki, jednak nic na ani przy niej nie znalazła. Panika przebijała się przez jej sztuczny spokój. "Nie mogłam jej zgubić, nie mogłam" – jej myśli stawały się coraz bardziej chaotyczne.


– Cassandro! – rozległ się krzyk. – Wracaj już!

Udała, że niczego nie słyszała, co było dość nierozsądnym posunięciem, szczególnie że chwilę temu stała przodem do budynku szkoły, z której wnętrza wzywała ją opiekunka.

– Cassandro Jordin, pięć minut minęło już ponad trzydzieści sekund temu!

Dziewczyna wzniosła oczy ku niebu. Nienawidziła punktualności missis Anders. Nienawidziła tak wielu rzeczy w całej szkole, takich jak przykładowe bułeczki z budyniem, na których jedzenie miała wrócić. Szukała dalej. Miała wrażenie, że przeszukała już każdy centymetr ogrodu, a nadal niczego nie znalazła. Po kolejnym krzyku nauczycielki Cassie miała zamiar zrezygnować z bezcelowych poszukiwań, gdy wtem jej wzrok padł na zielone krzewy, pokryte oczywiście złocistymi liśćmi klonu. Czuła, że coś tam było, ale niczego nie widziała. Skarciła w myślach swój słaby wzrok. Gdyby tylko mogła widzieć, nie mając przeklętych okularów na nosie, jej życie byłoby sto razy lepsze - czuła to całą sobą. Powolnym krokiem zbliżała się do krzewów. Coś zaszeleściło, a dziewczyna wzdrygnęła się i odwróciła w stronę, z której owo szeleszczenie dobiegało. Odetchnęła z ulgą, kiedy zobaczyła rudego kota. Patrzył na nią z takim zainteresowaniem, jakby czegoś oczekiwał. Nie wiedzieć czemu, sądziła, że w krzewach zastanie coś niezwykłego. Oczywiście, rudy kot także ją niezwykle fascynował, szczególnie gdy zaczął zmierzać w stronę jej szkoły. Dziewczyna wpierw ruszyła jego śladem, jednak chwilę później przypomniała sobie, dlaczego znajdowała się w ogrodzie. Obróciła się na pięcie z zamiarem dalszych poszukiwań, jednak ku jej zdziwieniu, ruda kupka sierści stała przed nią, patrząc z wyrzutem na dziewczynę. Uśmiechnęła się pogodnie.

– Tak więc, towarzyszu nieszczęść, czy czegoś ci potrzeba? – zwróciła się do kota, co mogłoby wydawać się niezwykle abstrakcyjną czynnością, gdyby rude stworzenie nie skinęło głową w stronę kupki liści, największej w prawie czystym ogrodzie. Cassandra zaśmiała się pod nosem i stała, patrząc z rozbawieniem na zachowanie kota. Czuła jakąś niezwykłą więź między sobą a zwierzęciem, które coraz bliżej podchodziło do, jak zwykło się sądzić, mieszkania jeża. Czas zwolnił, kiedy kot z wolna stąpał po trawie. Dziewczyna ruszyła za nim, tak cicho, jak tylko mogła, gdy wtem rozległ się krzyk:

– Cassnadrooo, natychmiast wracaj! Nie wychodzisz na dwór przez najbliższy miesiąc, niewdzięczna dziewczyno!

Niewdzięczna dziewczyna wzniosła oczy ku niebu, w zwyczajnej reakcji na wrzaski missis Anders. Tym jednak razem nie ważyła się zlekceważyć swojej wychowawczyni. Cassandra wiedziała co prawda, że groźby rzucone przed chwilą w jej stronę - jak wszystkie poprzednie - nie są prawdziwe, ale przewietrzyła się - to było istotne.

Postanowiła, że wróci do ogrodu, jak najszybciej będzie mogła, ale przed tym poszuka jeszcze książki w pokoju.– Nie spuszczę cię więcej z oczu, twoja ciocia będzie mi wypominać, że... w zasadzie to wszystko! – krzyczała missis Anders, a Cassandra ledwo utrzymywała poważny wyraz twarzy. – Pójdziesz teraz do swojego pokoju i ani słowa ciotce o braku dyscypliny w szkole. - Wychowawczyni lekko pociągnęła dziewczynę za rękę i zaprowadziła ją do sporych rozmiarów pomieszczenia.

– Hmm... – mruknęła Cassandra. – Dziękuję.

Miss Anders spojrzała na nią zdziwiona. Zapytała mimo woli:

– Przepraszam?

Dziewczyna wskazała z rozbawieniem na okno. Na dworze padał wrześniowy deszcz.

– Nie zmoknę – w oczach Cassie grały iskierki rozbawienia.

– Niczego nie bierzesz na poważnie! Zostaniesz u siebie w pokoju do końca obiadu.

Zdruzgotana wychowawczyni wyszła szybkim krokiem z pokoju. Zaczęła schodzić po skrzypiących schodach, a Cassandra w melodię trzasków starego drewna zakręciła się parę razy wokół małego stoliczka stojącego w jej pokoju i klasnęła w dłonie, dumna z kolejnego udanego zamachu na opanowanie - a dokładniej jego brak - missis Anders. Czuła, że nauczycielka wyszła z jej pokoju tak szybko, dlatego że nie miała już do niej siły. Jednak i tego dnia, tak jak i zawsze, Cassandra nie mogła się bardziej mylić.

Wchodząca do jadalni missis Anders śmiała się, jak gdyby została opętana. Młodsze dziewczęta, które jadły przy stole, posyłały sobie zdziwione spojrzenia. Rzadko kiedy komukolwiek udawało się zobaczyć uśmiech jakiegokolwiek z nauczycieli, a wychowawczyni dziewcząt w ogóle nigdy się nie uśmiechała, więc twarze młodych panienek przyjęły wyraz wyraźnie mówiący o ich zdziwieniu. Ale nawet z wpatrzonych w nią oczu missis Anders nic sobie nie robiła. Co ją mogły obchodzić marne ploteczki i pogawędki na jej temat, kiedy przypominała sobie radość na twarzy swojej niesfornej, małej dziewczynki, którą pozostawiono pod jej skrzydłami do wychowania. Mogłoby wydawać się to dziwnym, jednak Cassandra była ulubienicą missis Anders, która swojej miłości zdecydowanie nie potrafiła okazywać. Długo to trwało, zanim udało jej się wyrwać młodą panienkę Jordin z transu bólu i rozpaczy po utraconym ojcu.

Cassie jako dziewięcioletnia dziewczynka trafiła do szkoły kobiety i w swoje czasy była najmłodszą uczennicą uczęszczającą do internatu. Wszyscy nauczyciele litowali się nad "biednym dzieckiem, które niespełna dwa miesiące temu straciło tatusia". Missis Anders wzięła sprawy w swoje ręce i zaczęła sama wychowywać dziewczynkę - nienawidziła litości. Była w stosunku do niej oschła i sroga, chciała bowiem nauczyć małą Cassandrę dobrego zachowania oraz pokazać, że los nie zawsze będzie wskazywał jej ścieżkę, którą warto się udać.

Wydawać by się mogło, że mała panienka Jordin była niesfornym dzieckiem. Nic bardziej mylnego. Mądrość życiową przekazał jej niezwykle mądry mężczyzna, który na nieszczęście za młodego wieku odszedł z tego świata. Mimo że Cassandrę jako małe dziecko los pozbawił kochającego ojca, dziewczynka bardzo dobrze radziła sobie w tym "nieznającym litości świecie". Wypowiedzi nauczycieli słuchała, nie każdej, tylko tej interesującej, a w wieku lat dziesięciu potrafiła samodzielnie i ze zrozumieniem czytać poematy Shakespeare'a, a powieści Tolkiena połykała jedna za drugą.Tak więc Cassie była bardzo mądrym dzieckiem i w większości problemów z nauką nie miała.

Człowiek mądry zwykle jest uważany za tak zwanego odmieńca. Tak też rówieśnicy postrzegali Cassandrę - nie była ona dla nich nikim ważnym, tylko zwykłą siedemnastolatką o przedziwnym poczuciu humoru. Toteż panienka Jordin z zawieraniem znajomości miała niemały problem. Gdy ludzie ściskali swoje dłonie na przywitanie, ona rzucała się w objęcia nieznajomym i gdy jeszcze człowiek nie zdążył się przedstawić, ona już opowiadała o szkole, o dzieciach tam uczęszczających, o liściach i przyrodzie - nigdy jednak nie wspominała o sobie. 

"Niezmiernie mi żal pani... starań" – zwykli mawiać do missis Anders przechodnie, którzy tego dnia mieli styczność z niezwykłym temperamentem Cassie. Można powiedzieć, że Cassandra była pewnego rodzaju strachem na wróble - wróblami oczywiście określano nowych klientów zainteresowanych posłaniem swej małej pociechy do internatu missis Anders, a miejscem chronionym przez straszydło - sam internat.

– I co też będziemy robić z dzieckiem, które odstrasza klientów? – gderali nauczyciele, których zapłata z roku na rok spadała.

– Wychowywać – mówiła wtedy missis Anders i odchodziła, zanim ktokolwiek śmiałby podważyć jej decyzję.

Sama co prawda zbyt zamożną osobą nie była, ale nie mogła nie zadbać o dobrobyt córki dawnego przyjaciela. Przywiązała się do tego dziecka strasznie, choć zawsze niezwykle starała się wybraniać zażyłości z uczennicami. Mała Jordin jednak gdy tylko przyjechała do szkoły, była otoczona jakby magiczną aurą przyjaźni i miłości, której missis Anders oprzeć się wręcz nie potrafiła. Kiedyś bowiem...

"Nie, Dorotho, nie śmiej nawet myśleć o tym" – zganiła się missis Anders w myślach i ruszyła przez kuchnię do pokojów zajętych przez sprzątaczki. Pora było zwolnić kolejną osobę - a padło, nieszczęście, na biedną sprzątaczkę. 

Cassandra usiadła przy małym, drewnianym biureczku i zanurzyła pióro w kałamarzu. Darzyła wielką miłością starsze metody twórcze.

Po chwili jednak przypomniała sobie o braku dziennika. Westchnęła cicho i postanowiła jeszcze raz przeszukać cały pokój, który zresztą i tak był okropnie zabałaganionym miejscem, a gdy dochodziło do szukania czegoś... cóż, wtedy początkowy bałagan staje się w trzy razy bardziej chaotyczny.

Dziewczyna schyliła się i zajrzała pod łóżko. Gdy jej nos podrażnił kurz spoczywający na podłodze, kichnęła i wyprostowała się gwałtownie.

Kiedy zmierzała w kierunku komody, jej wzrok przykuł mały punkt, koloru pomarańczowego, przemieszczający się prędko po balustradzie jej francuskiego balkonika - każda uczennica Klasy Wyższej miała swój własny pokój z balkonikiem, na którym mogła siać wszelkiego rodzaju rośliny ozdobne - od stokrotek po róże. W przypadku Cassie doniczki na kwiaty były zapełnione liśćmi, które spadały z drzew, a ewentualne nasienia wyskubywały z suchej ziemi kruki i inne ptaki.

Cassandra wytrzeszczyła oczy i ze zdumieniem patrzyła na dalsze poczynienia rudego kota, który spoglądał na nią przewiercającym na wskroś wzrokiem.

Odwzajemniła z radością spojrzenie zwierzęcia i podeszła do okna, aby je otworzyć i pogawędzić z towarzyszem dzisiejszego dnia.

Przez uchylone drzwiczki stworzenie wskoczyło do pomieszczenia i usadowiło się wygodnie na biurku Cassandry. Dziewczyna zaśmiała się, jednak gdy pogłaskała kota, ten odskoczył i syknął na nią z niemą wrogością w brązowych oczach, które, jak dziewczynie się zdawało, pociemniały gwałtownie.

Cassie popatrzyła na stworzenie poważnie i stwierdziła:– Słucham uważnie.

Kot wskoczył tylko na stół i zaczął go drapać pazurami.

– No weź, przecież missis Anders będzie wściekła! – krzyknęła. – Idź! No idź stąd wreszcie! – przeganiała go.

Urażony kot wybiegł przez przymknięte drzwi, a Cassandra podeszła do zepsutego stołu i westchnęła, wyzywając zwierzę od najgorszych. 

– O nie... nie – wyszeptała, dotykając dość głębokich zadrapań, które przypominały swym kształtem zegar - sporych rozmiarów koło i cztery strzałki.

Dziewczyna raz jeszcze przejechała opuszkami palców po zadrapaniach, a następnie zakryła ja papierami i książkami. Usiadła na łóżku i spojrzała na kupkę ułożoną przez nią starannie na stole. Pokręciła głową, niezadowolona ze swojej pracy-wyglądało to zdecydowanie zbyt sztucznie. Wstała i zabrała jeden z grubych tomów Władcy Pierścieni. Uśmiechnęła się i znów przeklnęła okropnego kota.

– Zegar, tak twierdzisz? 

Wyżywszy się słownie na niewinnym, choć nie do końca, stworzeniu, Cassandra zabrała się za czytanie książki, którą chwilę temu wyjęła z kupki papirusów.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro