Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Prolog


2008r.

    Przeraźliwie blada dziewczynka zacisnęła drobne pęści ze złości. Nie chciała jechać do dziadków za wszelką cenę. Według niej byli nudni i nie warci jej uwagi. Za każdym razem stawiali jej listę reguł, których pod żadnym pozorem nie mogła łamać. Te zasady były tak bezsensowne, a przede wszystkim nudne, jak życie jej dziadków.

   — Dlaczego po prostu nie mogę zostać w domu? — zapytała, marszcząc ciemne brwi. — Przecież nic mi się nie stanie przez ten jeden dzień!

   Pani Clark obrzuciła ją ciężkim spojrzeniem, i wróciła do pakowania jej torby.

— Zostaniesz tam przez tydzień, Loren.

— Przez tydzień?! — Wyrzuciła ręce w górę z niedowierzaniem. — Mam tam siedzieć przez tydzień?! Ty chcesz chyba, żebym się tam zanudziła na śmierć!

   Elizabeth zgromiła córkę spojrzeniem.

— Tylko bez żadnych sprzeciwów, Loren. Nie mam czasu na dyskusje z tobą.

  Nastolatka zaciska usta z irytacji i wychodzi z pokoju trzaskając drzwiami. Nie ma zamiaru nigdzie jechać. Przechodzi korytarz i zamyka się w łazience, zostając sam na sam ze swoją podświadomością.

  Już wolałaby gdyby jej rodzice umarli. Nie miałaby wtedy z nimi jakichkolwiek problemów. Zero wyjazdów do dziadków. Zero reguł. Zero krzyków. Zero obowiązków.

   Z lustra patrzyła na nią mizerna twarz, którą okalały długie, czarne włosy. Odgarnęła dłonią przydługą grzywkę, która opadała jej na lewe, zielone oko i przeniosła wzrok na to drugie niebieskie. Skrzywiła się i zabrała dłoń, a grzywka natychmiast wróciła na swoje miejsce.

,,Żywa Śmierć" — tak mówiły o niej inne dzieciaki ze szkoły.

  Ich też nienawidziła. Naśmiewali się z niej zupełnie bezpowodu. No i co z tego, że była blada?! Albo, że jest strasznie chuda?

,,Sama skóra i kości" — mawia babcia.

,,Czy ty cokolwiek jesz, dziecko?" — pyta nauczycielka.

,,Czy rodzice cię nie głodzą?" - dopytuje psycholog.

— Nie! — Ma ochotę krzyknąć. — Taka już jestem! — Ale nie robi tego. Pozwala im wyciągać błędne wnioski. Nie zależy jej na ich zdaniu.

   Przestaszyło ją nagłe pukanie do drzwi. Wzdrygnęła się, uświadamiając sobie, że straciła poczucie czasu, gapiąc się w swoje odbicie. Pukanie rozlega się ponownie.

— Co ty robisz tam tyle czasu?! — Dobiega do niej zdenerwowany głos matki. — Jeśli zaraz nie wyjedziemy, to wraz z ojcem spóźnimy się na samolot!

— Nic mnie to nie obchodzi! Możecie lecieć beze mnie, ale nie mam zamiaru mieszkać u dziadków!

— Nie zostaniesz sama w domu przez tydzień! Nawet nie ma takiej opcji!

   Elizabeth szarpnęła za klamkę, ale jak można było się spodziewać, drzwi ani drgnęły. Loren uniosła ciemną brew, widząc te daremne próby.

— Zawsze możecie zrezygnować z tej jakże romantycznej podróży — odparła przesłodzonym głosem.

   Na dłuższą chwilę zapadła cisza. Loren już wiedziała, że wygrała to starcie. Zza drzwi słyszała wyraźnie urwany oddech. Elizabeth za wszelką cenę próbowała się uspokoić i nie dawać córce satysfakcji, jednak i te próby były daremne.

— Dobrze — odezwała się w końcu, zaciskając dłonie na pasku torebki, chcąc powstrzymać ich drżenie. — Zostań sobie jeśli chcesz.

   Odeszła szybko, głośno stukając obcasami, a Loren uśmiechnęła się do swojego odbicia z zadowoleniem.

— A zgińcie gdzieś tam po drodze — szepnęła złowieszczo.

  Odczekała jeszcze pare minut, a następnie wyszła z łazienki i pobiegła do swojego pokoju. Wyjęła z torby ubrania spakowane przez matkę, i włożyła tylko te najpotrzebniejsze. Oprócz tego porozrzucała niektóre rzeczy na półce, i wyciągnęła szuflady. Wychodząc z pokoju, zostawiła otwarte drzwi. Z przestronnej kuchni zabrała jeszcze zapas jedzenia, lekko zdemolowała salon, a uciekając z domu, nie zakluczyła drzwi.

   Miała tylko nadzieję, że policja uzna to za porwanie.

~•°•~

Kilka dni później.
      
     Wysoka postać stała przed witryną sklepową. Osoby przechodzące obok nie zwracały na nią uwagi lub posyłały w jej kierunku współczujące spojrzenia. Nie dziwiła im się, była ubrana w pogniecione i pobrudzone ubrania. Każdy kto na nią spojrzał, uważał za bezdomną, ale nikt nie potrafił zaoferować jej pomocy. Uznawała ich za tchórzy i przeklinała w myślach, ale jednocześnie cieszyła się, że nareszcie jest w-o-l-n-a.

    Swoim zielonym okiem skanowała wystawę sklepu elektronicznego. Nie wiedziała, co robi, ale jakaś tajemnicza siła kazała jej zatrzymać się właśnie przed tym sklepem. W telewizorze, który stał na samym środku wystawy, leciały właśnie wiadomości. Loren nie oglądała ich już od trzech dni. Dokładnie obserwowała reportera, który opowiadał o polityce.

     Nagle jej serce stanęło, a po sekundzie zaczęło bić ze zdwojoną szybkością. Na ekranie pojawiło się czarno-białe zdjęcie jej rodziców. Bardzo dobrze je pamiętała, ponieważ zawsze stało na kominku u dziadków. W panice obróciła się i zaczęła szybko biec przed siebie.

   Nie potrafiła po nich płakać, nie uważała tego za konieczność. Po prostu bała się, tak najnormalniej w świecie bała się, co teraz będzie.

    Poruszała się ciągle przed siebie nie zwracając uwagi na otaczających ją ludzi, na których wpadała. Co chwilę któryś z przechodniów zwracał jej uwagę aby uważała, jednak ją obchodziło to tyle, co psie kupy na trawniku w parku, obok którego właśnie przebiegała. Jedyne czego chciała to pozbyć się wrażenia, że ma coś wspólnego z ich śmiercią.

    Minęło 12 godzin, a ona zaczynała siebie nienawidzić. Zdawało jej się, że ludzie wokół niej szeptają, pokazują na nią palcami, wyśmiewają, że każdy wie i obwinia ją o śmierć jej własnych rodziców. Miała ochotę krzyknąć z całych sił ,,to nie wasza sprawa!’’, ale zamiast tego starała się nie poddawać i uciec jak najdalej.

     Nie umiała zebrać myśli, czasami szumiało jej w głowie. Miała wrażenie, że ktoś ją śledzi. I ten ktoś nawet nie próbował się z tym kryć.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro