Ślub to śmierć...
Ślub. Uważa się to wydarzenie za coś pięknego i niepowtarzalnego, nowy rozdział w życiu przepełniony miłością, radością... Czy zawsze? A przede wszystkim, czy dla każdego?
Nigdy nie zapomnę tego jednego wydarzenia z drugiego sierpnia. Wraz z Erwinem wyjątkowo siedzieliśmy na warsztacie, miał to być dzień odpoczynku dla całej grupy. Zero napadów, tak zwany legalny dzień.
Początkowo było naprawdę świetnie, śmialiśmy się, gadaliśmy z klientami, czasem nawet udało się zwyzywać jakiegoś debila z policji. W skrócie do godziny czternastej było pięknie. Wtedy właśnie na teren ZS'a wjechał dobrze znany mi samochód, który należał do mojego przyjaciela.
Nicollo Carbonara we własnej osobie, lecz nie sam. Jego narzeczona oczywiście również się zjawiła, to nie tak że jej nie lubię... Po prostu problem tkwił we mnie, a raczej w moich uczuciach.
-Siema bracia!- krzyknął biało-włosy uśmiechając się szeroko.
-Siema- powiedziałem równocześnie z siwo-włosym.
-Jak tam?- dodał po chwili Erwin przyglądając się dwójce.
-Dobrze... Właściwie to mamy pewne wieści- odpowiedział Carbo, był jakiś zbyt radosny.
-Bierzemy ślub- wyznała Kylie, a uśmiech z mojej twarzy zniknął w trybie natychmiastowym.
Ślub. Biorą ślub. No oczywiście... To musiało nastąpić, byli razem już za długo... Cholera jasna.
-Oficjalnie was zapraszamy, ty Erwin oczywiście w roli księdza... Oczywiście jeśli chcesz- zaśmiała się dziewczyna.
Po tych słowach moje myśli się wyłączyły. Nie słyszałem nic. Oni coś mówili, ale do mnie to nie docierało.
-David? David?!- wołanie mojego imienia przywróciło mnie do świata żywych. Spojrzałem na Carbo.
To on mnie wolał.
-Szczęścia stary na nowej drodze życia... Niech wam się powodzi- to były jedyne słowa jakie opuściły moje usta, po tym odszedłem.
Odszedłem będąc jak w transie. Ktoś mnie chyba wolał, lecz wsiadłem do mojego cheburka. To było za wiele jak dla mnie i moich myśli.
* * *
Moje zamknięcie w mieszkaniu i użalanie się nad sobą nie mogło trwać wieki... Minęły dwa tygodnie podczas których rzekomo byłem "chory". Chory byłem od dawna, ale nie w ten sposób co myśleli...
Dokładnie za pięć godzin miał odbyć się ślub Carbonary. Musiałem się tam zjawić jako dobry przyjaciel, wspierać go mimo własnego bólu. Teraz to jego szczęście było najważniejsze, ten dzień miał być dla niego najlepszym w całym życiu. A ja nie mogłem tego zniszczyć.
Słysząc dzwonek telefonu odebrałem nie patrząc na ekran, mógł to być błąd... Ale szczerze nie wiem czy nim był, jakoś nie potrafię tego ocenić.
-Halo?- mruknąłem rozglądając się za kluczykami do samochodu.
-Cześć Davidku! Jak się czujesz? Słyszałem, że byłeś chory- ten głos był zbyt znajomy. Zatrzymałem się na środku salonu wlepiając wzrok w pustą białą ścianę.
-Carbo... Już jest lepiej, dzięki- odpowiedziałem, a wtedy zauważyłem kluczyki na komodzie.
-Cieszę się, słuchaj chciałem się upewnić czy będziesz na ślubie. Wiesz nie gadaliśmy dawno i wsumie nie miałem pewności- zaczął tłumaczyć i jestem pewny, że mówiąc to drapał się po karku.
-Jasne, że będę Carbuś... Nie mógł bym przegapić tak pięknej uroczystości swojego najlepszego przyjaciela- uśmiechnąłem się lekko do własnego odbicia w lustrze.
Czując niechciane łzy w kącikach oczu, wiązałem głęboki wdech. Pomogło. Pozbyłem się łez.
-Świetnie! Wiele to dla mnie znaczy, to do zobaczenia!- jego głos był przepełniony radością. Nie czekając na moją odpowiedź rozłączył się.
-Do zobaczenia...- mruknąłem cicho czując jak pierwsze łzy spływają po moich policzkach.
Jednyną myślą było "ogarnij się". Przecież nie mogłem użalać się nad sobą w nieskończoność. Dziś miałem założyć maskę przyjaciela, który cieszy się szczęściem drugiego... Nawet jeśli gdzieś w środku przez to powoli umierałem.
To nie miało znaczenia.
Zerkając na zegarek westchnąłem. Cztery godzin i trzydzieści dwie minuty do ceremonii, która miała zakończyć moje szczęście.
Wyglądając znów jak człowiek, a nie załamany debil wyszedłem z mieszkania. Wsiadając do samochodu doskonale wiedziałem, gdzie mam pojechać. Nie było mnie tam od momentu wiadomości o ślubie.
ZS nie był daleko, dlatego też droga nie zajęła tak długo jakbym chciał. Minuty mijały będąc coraz bliżej wyznaczonej godziny...
Wysiadłem i uśmiechnąłem się widząc śmiejących się chłopaków. Wyglądali normalnie, nikt nie był jeszcze ubrany w eleganckie garnitury i niewygodne buty.
-Davidek!- krzyknął siwy uśmiechając się do mnie.
Widziałem obok niego Carbo. Z jednej strony jego widok mnie cieszył, lecz z drugiej przyprawiał o dodatkowy ból. Ból, który był powoli nie do zniesienia...
-Cześć chłopaki- uśmiechnąłem się przyjmując maskę normalności.
Zachowuj sie normalnie, a nikt nie będzie nic podejrzewał. Te słowa powtarzałem sobie w myślach, fałszywy uśmiech bolał w głębi duszy, lecz nie miało to znaczenia.
-Jak się czujesz?- zapytał Nicollo po raz kolejny tego dnia. Czy to dziwne, że te pytania sprawiały jeszcze gorsze samopoczucie?
-W porządku, już jest lepiej- odpowiedziałem unikając patrzenia w te cudowne ciemno brązowe oczy.
Gdy białowłosy chciał coś odpowiedzieć zadzwonił jego telefon, spojrzał na ekran... Odszedł mówiąc ciche "do zobaczenia chłopaki". Spojrzałem na Erwina, który z szerokim uśmiechem wymieniał się z kimś wiadomnościami. Westchąłem cicho i odszedłem w stronę biura szefa ZS'a, miałem pomysł. Pomysł, który miał wszystko zmienić.
Zasiadłem przy biurku, rozjerzałem się po pomieszczeniu. Uśmiech sam wkradł się na moją twarz, sięgnąłem leżący długopis i jakąś losową czystą kartkę. Moją głowę ogranęła pustka, mimo że chwilę wcześniej była zapełniona milionem słów, które chciałem zapisać. Siedziałem w ciszy kolejną minutę, w ręce miałem czarny długopis, a kartka dalej była czysta.
* * *
Stojąc przed miejscem wesela czułem niepokój. Ceremonia kościelna zakończyła się dobrą godzinę temu, wzrokiem błądziłem po już lekko pijanych ludziach. Z daleka widać było jak świetnie się bawią. Nigdzie nie widziałem charakterystycznej białej czupryny...
Biała koperta wyglądała coraz gorzej, lecz ze stresu gniotłem ją ciągle w dłoniach. Zawartość znajdująca się w niej miała zbyt dużą wartość dla mnie. Moje oczy ujrzały w końcu nikogo innego jak Carbonare, rozmawiał z rodzicami swojej żony... Nie chciałem przeszkadzać, lecz był to ostatni moment, aby przekazać mu kopertę.
-Hej Carbo... Nie chce przeszkadzać, ale możemy pogadać? To ważne- zmarszczył on lekko brwi słysząc moje słowa.
-Jasne, że tak... Coś nie tak David?- zapytał gdy odeszliśmy trochę od jego teściów.
-Wszystko okej... Chce ci to dać, tylko proszę otwórz to gdy mnie nie będzie w pobliżu- uśmiechnąłem się podając mu kopertę.
-Okej?- szepnął cicho przyglądając się pognieconej białej kopercie.
-Szczęścia na nowej drodze życia bracie- uśmiechnąłem się czując jak powoli łzy wypełniają moje oczy.
-Dzięki Davidku- uśmiechnął się. W idealnym momencie, gdy pierwsza łza spłyneła po moim policzku, on odwrócił się zawołany przez Kylie.
To był moment na odejście. Wsiadając do swojego samochodu wziąłem kilka wdechów na uspokojenie. Nie patrząc więcej na miejsce za mną odjechałem. Odjechałem w kierunku, którego nikt nie znał. Plan miał właśnie zostać wpleciony w życie...
* * *
Usiadłem przy stole obserwując bawiących się gości. Uśmiechnąłem się widząc świetnie bawiącą się Kylie, tańczyła roześmiana z Heidi. Chcąc wyjąć telefon z kieszeni marynarki poczułem papier. Wyciągnąłem pogniecioną kopertę, którą wręczył mi David. Właśnie... Coś długo go nigdzie nie widziałem...
Otworzyłem kopertę, teraz w rękach miałem zapisanął białą kartkę...
"Cześć Carbo!
Może to dziwne, że pisze list. To do mnie raczej nie podobne, sam jestem w szoku, że realizuję ten pomysł. Może to dziwne, ale jest to aktualnie jedyny sposoób abyś poznał prawdę... Nie jestem na tyle odważny, aby wypowiedzeć te myśli na głos patrząc ci w oczy.
Nie szukaj mnie. Nie ma mnie już na weselu, zaraz po tym jak dałem ci kopertę pojechałem. Odjechałem bez słowa, bo wiem że nikt z was by mi na to nie pozwolił. Więcej mnie nie zobaczycie, dokładnie o 19:41 mam samolot, który sprawi że zamiaszkam gdzieś w Nowej Zelandii. Jakiegoś dokładnego palnu nie mam, ale raczej dam radę. Nie masz o co się martwić.
Czeka mnie dość długa droga, która sprawi że zacznę wszystko od początku. Nie uciekam od was, uciekam od niszczącej miłości, która sprawia mi jednynie ból. Nie wiem czy dam radę utrzymać z wami kontakt, moja simka tam zapewne nie będzie już aktywna, więc jest to oficjalne pożegnanie. Chciałbym twarzą w twarz lecz było to niemożliwe.
Mam nadzieję, że będziesz szczęśliwy z Kylie i życzę wam szczerze z całego serca jak najlepiej. Niech każdy wasz dzień niesie za sobą tylko dobro. Mam nadzieję, że szybko wszyscy wyrzucicie mnie z głowy i będziecie żyć dawnym życiem. Zabraknie tylko jednego idioty, ale nie martw się na pewno ktoś znajdzie się na moje miejsce.
Mam mało czasu i mimo, że chcę powiedzieć jeszcze dużo to się powstrzymam. Kocham was wszytskich i chcę abyście żyli jak najlepiej. Będę tęsknić, lecz to nieuniknione...
Wasz Davidek <3"
Mój wzrok błądził po wszystkich już przeczytanych literach. Nie mogłem uwierzyć w to co przeczytałem... To nie mogła być prawda. Przecież by nas nie zostawił w dodatku przez jakąś miłość do dziewczyny. Coś było nie tak, ale nie wiedziałem co.
* * *
Przyjeżdzając na ZS'a dwa dni po ślubie miałem naprawdę świetny humor, podszedłem do Erwina zauważając jego dziwne zachowanie. Położyłem rękę na ramieniu siwowłosego na co on wzdrygnął się i spojrzał na mnie.
-Wszystko dobrze?- zapytałem zmartwiony jego zachowaniem.
-Carbuś... Jest chujowo- powiedział powstrzymując łzy.
-Co się stało?- byłem zdziwiony stanem chłopaka, jego oczy praktycznie nigdy nie świciły się od łez... A jednak teraz był ten rzadki moment.
-Zadzonili do mnie... Dwa dni temu był wypadek, samolot miał jakąś awarię i spadł do morza- szepnął, a łzy zaczęły swobodnie spływać mu po twarzy.
-Co z tego? I kto do ciebie zadzwonił?- nie rozumiałem go.
-Policja zadzoniła i powiedziała, że wyłowili zaledwie dziesięć ciał... Jednym z nich był Davidek..- jego głos załamał się przy wypowiadaniu imienia naszego przjaciela.
Zamarłem. Do mojej głowy wróciły słowa z listu, byłem zbyt pijany tamtego wieczora by rozważać o co chodzi... Myślałem, że to głupi żart zorganizowany przez bruneta.
-Lot do... Nowej Zelandii?- zapytałem czując jak łzy wypełniają teraz moje oczy.
Siwy nic nie powiedział, pokiwał jedynie głową na znak potwierdzenia.
-Nie możemy mu zrobić pogrzebu... Przez to, że nie jesteśmy rodziną, a jak wiesz był sam... Żaden jego krewny nie żyje- mruknął, po czym odszedł w stronę jakiegoś samochodu, który podjechał na teren warsztatu.
W tym dniu cały mój świat sie zawalił i mimo, że powinienem być szczęśliwy z powodu ślubu i nowej drogi życia... Wiedziałem, że teraz będzie o wiele gorzej... Bez Davida moje życie nie mogło być takie samo, ból spowodowany jego stratą rozrywał mi serce, a ja czułem, że nic na tym świecie nie będzie w stanie pozaklejać tych ran...
To był koniec... Wtedy też stwierdziłem, że Ślub to śmierć...
-----------------------
Ktoś tęsknił? Hshs
Pozdrawiam i Kc <3
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro