''Piknik"
Długa różowa sukienka opina moją figurę, doskonale podkreślając moje kobiece atuty. Kupiłam tą sukienkę na bazarze, tak samo jak różowy kapelusz do kompletu. Na nogach mam dziesięciocentymetrowe czarne szpilki, a włosów wyjątkowo nie spinam, więc proste kosmyki opadają mi na ramiona. Okręcam się dookoła własnej osi z dziecięcym zachwytem, a następnie schodzę na parter, gdzie w kuchni powinna czekać na mnie Molly.
- Babciu, dlaczego zmuszasz mnie do tego cholernego pikniku? Dobrze wiesz, że nienawidzę tam chodzić, zwłaszcza że będzie tam Peyton!
- Tra la la la - podśpiewują sobie pod nosem, czym zwracam na siebie uwagę czarnowłosego.
- Pięknie wyglądasz, złotko - kwituje Molly, a następnie jej mina poważnieje, gdy wraca spojrzeniem na swojego wnuka.
- Mam gdzieś, że będzie tam Peyton. Nie mogę pozwolić, żeby Joan wiecznie była górą ty ułomie! Pójdziesz na ten piknik razem z Rachel i będziecie udawać zakochanych.
- Babciu, ona jest nawet źle ubrana! - wskazuje na mnie. Spoglądam w dół na swoją sukienkę i nie widzę powodu, dla którego miałabym jej nie ubrać na piknik. Przecież jest śliczna i doskonale się w niej czuje, nie krępuje moich ruchów i naprawdę świetnie podkreśla moje kształty.
- Niby dlaczego ? - pytam z dużą dozą dezorientacji. On sam ma na sobie granatowy garnitur, białą koszulę, której ostatni guzik jest nie zapięty. Nie ma na sobie również muszki ani krawata, więc nie wygląda jak typowy biznesmen.
- Bo ten piknik to taka trochę stypa - wyjaśnia. - Każdy tam jest ubrany na czarno lub granatowo.
- To ja będę pierwsza - śmieję się. - Nie przebiorę się, kochanie. Idę w tej kiecce.
- Dokładnie tak - wtrąca Molly. - Nikt nie będzie się podporządkowywał woli Joan. Rachel ma własny styl i idzie w tym różowym cudzie.
- Jak dla mnie w porządku - odpowiada czarnowłosy. - Ale to nie zmienia faktu, że nie chcę tam iść.
- Nie marudź! Bo powiem dziadkowi, żeby cię kultywatorem przejechał.
- A tak z ciekawości - wtrącam. - Kim jest Peyton? Skoro mam grać to powinnam być przygotowana.
- To suka - odpowiada Molly. - Była dziewczyna Rafaela, którą pogoniłam miotłą. Ta mała lafirynda jest cwana i wie jak manipulować ludźmi, ale nie przejmuj się nią.
- Wcale nie zamierzam - przyznaję szczerze. - To, co? Idziemy?
- Mhm...
- CZEKAĆ! Rachel, podaj mi prawą dłoń?- zgodnie z jej prośbą podaję jej dłoń, a ona wsuwa na mój palec serdeczny owalny pierścionek z czerwonym rubinem. - Bez pierścionka zaręczynowego ani rusz. - Rafael wywraca oczami, chwyta moją dłoń i wyprowadza z domu. Prowadzi mnie prosto do swojego hummera i pomaga mi do niego wsiąść. Nie dość, że mój wzrost to jakaś kpina to jeszcze sukienka nie pomaga w wejściu do tego giganta.
- My się jeszcze policzymy - burczy pod nosem, gdy tylko wyjeżdża z posesji.
- No co?
- No to, że muszę z tobą jechać na pieprzony piknik do tej pieprzonej rodziny, bo musiałaś robić z siebie matkę Teresę i ratować honor mojej babci przed Joan. Tylko dlaczego moim kosztem? Mam ciekawsze rzeczy do roboty niż kilkugodzinna obecność na tej pieprzonej stypie! - uderza dłonią o kierownicę, a wzrok uparcie skupia na drodze przed nami.
- Drażliwy, sztywny chłoptaś - mamroczę pod nosem.
- Kurwa - tym razem spogląda na mnie. - Po prostu nie chcę tam jechać i oglądać twarzy tych fałszywych ludzi.
- Z praktycznego punktu widzenia, sam będziesz dzisiaj zakłamaną mordą.
- W sensie?
- W rzeczywistości nie masz tak pięknej narzeczonej jaką jestem ja to po pierwsze, a po drugie możesz kłamać ile ci się żywnie podoba. Nie często zdarza się tak okazja, więc zluzuj gacie i carpe diem.
- Eh, ty i tak nic nie rozumiesz. - wzdycha, ale tym razem nie mam zamiaru tego komentować. Resztę drogi wolę pokonać w ciszy niż wkurzać sztywniaka jeszcze mocniej.
****
- Proszę, kochanie - czarnowłosy wręcza mi kieliszek z szampanem. Jesteśmy tutaj dopiero pół godziny, ale już rozumiem, dlaczego jestem źle ubrana. Rafael miał rację, co do charakteru tej uroczystości. Wszyscy mają na sobie czarne stroje, tylko ja jedna jedyna mam na sobie wyróżniającą się sukienkę.
- Przynajmniej się nie zgubię - stwierdzam. - Od razu byś mnie w tym tłumie znalazł.
- To z pewnością - śmieje się. - Joan urządza te pikniki, aby pokazać, że jest w tej okolicy kimś. Należy do dość bogatej rodziny w tych okolicach, ale niestety to głos mojej babci ma większą moc.
- Dlaczego?
- Moi dziadkowie od lat udzielają się w sprawy rolnictwa, leśnictwa, ogólnie gospodarki. Jeśli, coś się dzieje to właśnie moja babcia wie o tym pierwsza, mimo że to dziadek zawsze załatwia wszystkie sprawy. Można powiedzieć, że są oni sołtysami, pełnią tutaj rolę liderów. Sam fakt, że ja i mój ojciec prowadzimy firmę biotechnologiczną, daje nam sporą przewagę.
- Czyli Joan chce zająć miejsce twojej rodziny?
- Tak, dlatego robi wszystko, żeby odebrać nam farmę. Jak dotąd nie udało jej się. Nawet jej córka była w to zamieszana, póki moja ukochana babcia nie przejrzała zamiarów Peyton. Mieliśmy wtedy po dwadzieścia lat, a wtedy buzowały we mnie jeszcze hormony i nie myślałem racjonalnie o jej działaniach.
- Oh, rozumiem. A myślałam, że tutaj wszyscy żyją w harmonii.
- Tam gdzie są pieniądze nigdy nie będzie harmonii - spogląda prosto w moje zielone oczy i lekko się uśmiecha. - No, ale zmieńmy temat, maleńka.
- Rafael! - czarnowłosy cały się spina, a następnie chwyta mnie pod ramię i spogląda na wysoką szatynkę z dość uwydatnionym ciążowym brzuszkiem.
- Peyton - wypowiada to imię z jadem.
- A to kto? - wskazuje na mnie i z kpiną przygląda się mojej sukience.
- Jego narzeczona - odpowiadam. - Która ci zaraz zasadzi kopa między tą szparę w zębach jeśli nie przestaniesz się nabijać z mojej sukienki.
- Oh? - cofa się krok w tył. - Ale tutaj obowiązują inne stroje.
- No i? - pytam ze słodkim uśmiechem. - Ja tam wolę róż.
- Peyton, odpuść. - wtrąca Rafael. - Rachel pięknie wygląda, a co najważniejsze, wygląda w tej sukience seksowniej niż ty, gdy byłaś nago.
- Tam tam taaaam - śmieję się. - Kochanie, uwielbiam twoją szczerość. - całuję go w policzek.
- Miłej zabawy - odpowiada Peyton. - Idę poszukać swojego męża. - znika w tłumie jednolitych gości, a my zabieramy z tacy po jeszcze jednym kieliszku szampana. Przechodzimy żwirową ścieżką, która prowadzi do dużego oczka wodnego, w którym pływają kolorowe rybki. Chwila spokoju od tych dziwnych ludzi, którzy są sztywniejsi niż Rafael. A myślałam, że to już niemożliwe.
- Rafael Rivera - podchodzi do nas facet o blond czuprynie. - Kopę lat!
- Cole, hej. - prycham, ponieważ wylewność Rafaela jest porażająca. Czy on tak się wita ze wszystkimi znajomymi? Blondyn na oko jest w moim wieku, może trochę starszy, więc może to być jakiś znajomy z dzieciństwa mojego pseudo narzeczonego.
- A ta ślicznotka, to?
- Rachel - zacina się na moment. - To znaczy, moja narzeczona.
- Woooo stary! Szaleństwo! - śmieje się. - Zerwałeś nasz pakt! Złożyliśmy przysięgi o wiecznych kawalerkach.
- Mieliśmy po osiem lat - drwi. - wtedy nie wiedziało się na czym polega miłość, pożądanie, pociąg fizyczny.
- Co nie zmienia faktu, że złamałeś przysięgę.
- I dobrze - wtrącam. - Bo za niedługo złoży nową przed Bogiem.
- Ta ta - kwituje blondyn. - Za dobrze znam tego skurczybyka. Żadna laska z nim nie wytrzymuje dłużej niż dwa miesiące.
- No popatrz - poważnieję. - A ja jakoś wytrzymuję i jestem najszczęśliwszą kobietą na świecie!
------
Hej misie ❤️
Miłej niedzieli 😘
Buziole 😘
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro