Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

4. Exulansis

Exulansis – nawyk unikania rozmowy na jakiś temat, ponieważ inni nie są wstanie go zrozumieć 


Gdyby dwa tygodnie temu Lucyfer dostał pytanie, gdzie widzi siebie w tym momencie, jego odpowiedzi brzmiałyby: w klasztorze, w sklepie i w ciemnej otchłani rozpaczy, którą stało się jego życie. Po krótkim zastanowieniu być może dodałby gabinet terapeutki lub psychiatry. No i wzgórze przy starej oczyszczalni, w zależności od pory dnia. W każdym razie, do czego zmierzał, na tej liście na pewno nie znalazłaby się kawiarnia przy zatłoczonej ulicy w towarzystwie pewnego skacowanego i wyjątkowo wkurwionego demona.

– To musi być jakaś pomyłka – wymamrotał Belzebub, znowu zerkając na karteczkę z adresem i Lucyfera, jakby oczekiwał, że jeżeli zrobi to odpowiednią ilość razy, ten uprzejmie zniknie.

Lucyfer z westchnieniem przesunął dłonią po twarzy. Przeszli już przez wszystkie etapy zaakceptowania tej informacji. A dokładniej mówiąc, Belzebub przeszedł.

Zaczęło się od tego, że Lucyfer wszedł do lokalu dziesięć minut przed umówioną godziną i zamówił herbatę, chcąc w spokoju uporządkować wszystkie argumenty, które sobie przygotował w obronie ludzi. Nie ułatwili mu w tym zadania, bo kelnerka była wyjątkowo niemiła (łącznie z tym, że zapytała, czy na kogoś czeka, a gdy odpowiedział, że owszem, spojrzała na niego z politowaniem) a herbata gorzka i zimna (nie miał pojęcia, jak można zepsuć tak prostą czynność jak zalanie liści wodą i wyjęcie ich, ale udało się). Po dobrych piętnastu minutach zaczął się zastanawiać, czy na pewno poszedł w odpowiednie miejsce. Po kolejnych dziesięciu nerwowo wypisywał do Szatana na Whatsapp, ale ten nawet nie odczytał wiadomości. Trudno mu się w sumie dziwić, miał pewnie nieco ważniejsze rzeczy do roboty, jak na przykład ratowanie ponad siedmiu i pół miliarda osób.

W końcu zdenerwowany Lucyfer zostawił pieniądze na stoliku i zebrał się do wyjścia. W momencie jednak, kiedy wstał z miejsca, wyjrzał przez okno i zobaczył dość niecodzienny widok. Taki, którego nie ujrzał przez co najmniej dwieście lat.

Belzebub krążył w tę i z powrotem przed lokalem, zataczając koła z takim zawzięciem, że był blisko wydeptania ścieżki na chodniku i oznaczenia jej jako szlak turystyczny. Był wyraźnie w środku ciężkiej wewnętrznej walki, bo raz na jakiś czas zatrzymywał się i prawie podbiegał do drzwi, sięgając w stronę klamki, zawsze jednak na tym etapie nieruchomiał, rzucał coś pod nosem (w sumie nie coś, ponieważ nawet z tej odległości Lucyfer rozpoznawał „kurwa" czy „ja pierdolę") i powracał na trajektorię kręgu.

Lucyfer spokojnie wycofał się i zamówił drugą herbatę.

Dziesięć minut później był w połowie artykułu o najbardziej korzystnych upięciach dla średnich włosów z leżącej nieopodal gazety, kiedy usłyszał cichy dzwonek nad drzwiami. Chociaż czekał od dłuższego czasu, jego serce i tak zabiło na alarm. Powoli przeniósł wzrok z magazynu na postać w progu lokalu.

Belzebub obrzucił go spojrzeniem podobnym do tego, które musiał mieć ateista na Sądzie Ostatecznym. Przez chwilę po prostu patrzyli na siebie. Lucyfer niepewnie się uśmiechnął i był to moment przełomowy. W żadnym stopniu nie zachęcił Belzebuba do zaprzestania zachowywania się jak debil i podejścia do stolika, skłonił go za to do ruchu w kierunku zgoła przeciwnym. Belzebub nie zauważył jednak, że już zamknął za sobą drzwi, więc w pełnym pędzie przywalił w nie czołem, odbijając się z głuchym łoskotem.

Stwierdził chyba wtedy, że już gorzej być nie może i niepewnie podszedł do stolika, rozglądając na boki. Ponieważ był to dość mały lokal, nie zajęło mu to długo zanim nie zajął miejsca naprzeciwko, odsuwając krzesło tak daleko, jak to tylko możliwe i nie próbując nawet tego ukryć. Nerwowo przyglądał się każdej rzeczy, która nie była z Lucyferem bezpośrednio związana lub nie znajdowała się w jego towarzystwie. Kiedy stało się oczywiste, że nie zamierza nic powiedzieć, Niosący Światło postanowił, że on musi wykazać się dojrzałością i rozmysłem, które nabył przez te wszystkie lata spędzone w schowku klasztornym. Ironicznie.

– Hej.

Proste, neutralnie nacechowane, nie można źle tym zacząć rozmowy. Tak przynajmniej myślał, bo jak się jednak okazuje, można. Belzebub nie tylko nie odpowiedział, ale wyglądał, jakby bardzo poważnie rozważał ewakuację. Siedzieli przez chwilę w bardzo niezręcznej cichy, dopóki Lucyfer znowu się nie odezwał:

– Zapomniałeś, jak się mówi?

Belzebub wzdrygnął się, jakby tamten na niego krzyknął. Potem odchrząknął, poprawił kurtkę, przetarł dłonie i, nie znajdując więcej bezużytecznych czynności do wypełnienia czasu, mruknął cicho:

– Umm... hej.

Wyglądał, jakby powiedzenie tego jednego słowa bardzo wiele go kosztowało i pewnie właśnie tak było. Nie zdawał sobie sprawy, ile w takim razie kosztował Lucyfera każdy przemijający rok na Ziemi, podczas którego nie tylko tracił swoje zdrowie psychiczne, ale jakąkolwiek szansę powrotu do Nieba.

Pierwszą rzeczą, którą zrobił po upadku, nie była wcale świetna zabawa i rozpoczęcie nowego życia, jak to wmawiał nie tylko Michałowi, ale i samemu sobie. Prawdę mówiąc dwadzieścia minut po prostu siedział na klatce schodowej i płakał, dopóki jakiś mężczyzna nie wyszedł z mieszkania i nie kazał mu się zamknąć. Ciężko było zignorować te żądanie, zwłaszcza że zostało wsparte groźbą zadzwonienia po policję i dość niesympatycznie wyglądającym kolegą, który wyrósł niczym druga głowa za składającym zażalenie. Obaj wydawali się ludźmi czynów. W domyśle – karalnych.

Jedną czwartą nocy spędził w ogrodzie botanicznym, a pozostałą część na dworcu kolejowym. Ogród botaniczny wydawał mu się wspaniałą opcją i na chwilę zapomniał nawet, dlaczego się tu znalazł. Przechadzał się alejkami wśród drzew, których nazw nie mógł nawet wymówić i przyglądał się ludziom, karmiących kaczki chlebem. Miał ochotę podejść do nich i powiedzieć, że chleb jest dla kaczek w gruncie rzeczy bardzo szkodliwy, ale zanim zebrał się na odwagę, po wspomnieniu pierwszego powitania na klatce schodowej, nastał wieczór i zaczęli się rozchodzić do domów. Tutaj pojawił się jego główny problem. Noc. A może nawet nie noc sama w sobie, ale widniejące na niebie gwiazdy.

Los postanowił oszczędzić mu ironii i nie widział Wenus, ale widok tysięcy świecących punktów, których nazwy i historie z nimi związane mógł wymieniać godzinami, były zbyt przytłaczające. Oglądanie gwiazd było zarezerwowane dla wieczorów z Belem, nawet jeżeli te bezpowrotnie przeminęły.

Czując kłębiącą się pod skórą panikę, zamknął oczy i przeniósł się do najbliższego otwartego w nocy budynku z dachem. Przez kolejne sto lat miał nie przebywać na zewnątrz po zachodzie słońca.

Michał naprawdę go odwiedzał, nie raz, ale wiele razy. Za każdym razem udając, że nie ma pojęcia, dlaczego ten tu siedzi. Za każdym razem namawiając go do powrotu. Nie zdawał sobie sprawę, jak bardzo, ale to bardzo Lucyfer chce wrócić. On sam o tym nie wiedział, aż do momentu, kiedy nie poszedł na szczyt w Paryżu. Wydawało mu się nawet, że wolał po prostu o tym nie myśleć, wiedząc, że nie ma w sobie dość odwagi, żeby tam wrócić. Na Ziemi był całkowicie anonimowy i nikt go nie znał, a jeżeli ktoś mówił o Lucyferze, przedstawiał go w innym, nieco mrocznym, ale nadal bardziej... szanowanym świetle. Nie jako brata Michała, nie jako kogoś, kto uciekł, ani nie przez pryzmat jego znajomości z Belzebubem.

Ale właśnie. Belzebub.

Bel nigdy nie przyszedł na Ziemię i nie prosił go, żeby wrócił.

A potem miał czelność pojawiać się na szczycie w Paryżu, ciągnąc ze sobą szczątki wszystkiego, co kiedyś reprezentował. Ledwo siedzieć, chować się za innymi i jeszcze stanąć w jego obronie, kiedy zaczepił go Michał. Cokolwiek Lucyfer widział przez te tysiące lat w Belzebubie, nie zobaczył w nim jednej rzeczy – był cholernym tchórzem. Lucyfer też nim był, ale potrafił się przynajmniej do tego przyznać. Bel coś spierdolił, sprawił że inni się czuli z tym chujowo i nigdy nie próbował tego naprawić. A dzisiaj, kiedy nadarzyła się okazja, nie potrafił spojrzeć mu w oczy.

Teraz to Lucyfer był wkurwiony.

Belzebub nerwowo zerknął na kartkę. Lucyfer miał ochotę nim potrząsnąć.

– Czy- Czy to jest ulica Sorek 18?

– A co, nie miałeś czasu sprawdzić przez te piętnaście minut, kiedy napierdalałeś koła na chodniku?

Gdzieś po tej odpowiedzi Belzebub płynnie przeszedł ze strachu do wkurwiającego wyparcia, które reprezentował aż do teraz. Lucyfer w międzyczasie zamówił gorącą czekoladę, co do której nie miał szczególnych oczekiwań. Jego towarzysz zabawiał go optymistycznymi uwagami, jaki to okropny pomysł, świat jest niesprawiedliwy, a wszyscy robią im na złość.

Lucyfer nie uważał, żeby ktoś robił mu na złość. Wręcz przeciwnie. Już na szczycie w Paryżu chciał porozmawiać, ale jego próby spełzły na niczym w zetknięciu z jednostką tak wybitną w sztuce ucieczki, że naród wybrany przekraczający Morze wyglądał jak szkolne jasełka. Różnica była taka, że w Paryżu miał jeszcze pokojowe zamiary.

– Szatan tam był. Naprawdę myślisz, że to pomyłka? – Zapytał Lucyfer, jakby to wyjaśniało wszystko.

Belzebub dla pewności odtworzył rytuał kartka-towarzysz-kartka. Z takim samym rezultatem. Rozejrzał się dookoła, szukając kogoś, kto może go uratować, ale jak na złość nawet kelnerka nie chciała się pojawić. Najwidoczniej uznała, że przedłuży czas robienia czekolady tak długo, jak to tylko możliwe. Z zasadzeniem i hodowlą kakaowca włącznie.

– Jakim cudem w ogóle się zgodziłeś? Myślałem, że wcale nie chcesz tu być? – Spróbował Lucyfer, jakkolwiek bowiem przyparcie Belzebuba go muru nie dawało mu satysfakcji, miał w sobie jakieś pokłady litości.

Jego przyjaciel zrobił tę bardzo denerwującą minę, kiedy miał ochotę powiedzieć coś ironicznego, ale resztki godności go od tego powstrzymały. Było to szokujące, bo można jednak założyć, że nie posiada takowych resztek. Jeżeli nie po kilkuset latach milczenia, to po spotkaniu z drzwiami kilka minut temu.

– Denerwował mnie tak długo, że się zgodziłem dla świętego spokoju – odparł typowym dla siebie gburowatym tonem.

Lucyfer parsknął.

– I co, masz ten święty spokój?

– A jak ci się wydaje? Siedzenie tu z tobą nie jest szczytem moich marzeń.

Niosący Światło miał ochotę powiedzieć, że kilkaset lat temu było, ale się powstrzymał.

Zagryzł wargę i przyjrzał się przyjacielowi, zastanawiając się, jak zagaić temat. Tamten zerknął na niego nerwowo, jak zwierzę, które udaje, że wcale nie zdaje sobie sprawy, że jest właśnie na muszce wiatrówki.

– Bel, czy-

– Nie.

Lucyfer zamrugał kilka razy, nie do końca rozumiejąc, czy była to odpowiedź na nadchodzące pytanie, czy raczej reakcja na próbę jego zadania.

– Nie?

– Nie.

– Ale co nie?

– Masz tę swoją minę.

– Jaką minę?

– Tę, którą masz, jak chcesz o czymś porozmawiać. – Belzebub powiedział to z takim wyrazem twarzy, jakby była to największa obelga, jaka przyszła mu na myśl.

– I wydaje ci się, że nie mamy o czym, tak? – Zapytał Lucyfer, nawet nie kryjąc swojego zdenerwowania.

Belzebub wzruszył ramionami.

– A o czym tu rozmawiać?

Lucyfer wykonał jedyną racjonalną rzecz, jaka przyszła mu do głowy. Zaczął się śmiać.

– O kurwa, ty tak na poważnie – wykrztusił po chwili, zauważając, że jego rozbawienie nie jest odwzajemnione.

Belzebub mlasnął z niezadowoleniem i pierwszy raz od wejścia do kawiarni pozwolił sobie na okazanie emocji wykraczających poza strach czy obojętność, którymi się zasłaniał. Jednakże, jako że nigdy nie może być zbyt dobrze, z całej gamy uczuć wybrał wkurwienie.

– Dobra, zaczynasz ty, od tego, jak siedziałeś tu w chuj czasu, czy może startujemy od tego, jak zjebałem wszystko w jedno popołudnie?

Niosący Światło nie był zadowolony z doboru słów i analizy sytuacji z tego punktu widzenia, ale przynajmniej otrzymał jakąś wiadomość zwrotną.

– I wydaje ci się, że to chodzi o popołudnie, a nie te wszystkie lata, kiedy się do mnie nie odezwałeś?

– A co miałem powiedzieć? Elo, mordo, pamiętasz, jak spierdoliłeś przede mną na Ziemię? Możesz już na mnie patrzeć? Bo ja na siebie tak średnio.

– Bel, to-

– Nie.

Belzebub skrzyżował ręce na piersi. Bardzo zły znak w rozmowie, jak Lucyfer sobie przypomniał. Oznaczał, że łatwiej byłoby policzyć szarańcze w plagach egipskich niż przekonać go do zmiany jakiegokolwiek debilnego założenia postanowił bronić.

Ale zauważył kolejną rzecz – nie dawał mu dojść do słowa. I jakkolwiek by go to nie denerwowało do stopnia niepoczytalności, te zachowanie również miało swoje tłumaczenie w belzebubowym słowniku. Wiedział, że nie ma racji.

– Bel, posłuchaj mnie, do-

– Nie.

– Daj mi-

– Nie.

Lucyfer naprawdę, ale to naprawdę próbował coś powiedzieć. Życzył powodzenia każdemu w takich warunkach. Miał ochotę zamknąć mu usta siłą i jedyne, co go przed tym powstrzymywało, to świadomość, że przy poziomie zachowania, które ten reprezentował, mogłoby się to zakwalifikować jako przemoc wobec dziecka. Dwulatka, który zna tylko jedno słowo, mówiąc dokładniej.

– Ja chcę-

– Nienienienie-

– Kurwa mać!

Wraz z trzaśnięciem ręką o stół wyparowały resztki cierpliwości Niosącego Światło. Przez chwilę nawet Belzebub zrobił zszokowaną minę, jakby nie zdawał sobie sprawy, jak absolutnie wkurwiający był zaledwie kilka sekund temu. Przypominał koty, które najpierw zrzucają coś ze stolika, a potem się dziwią, że się stłukło. Szybko jednak na powrót przypasował swoją maskę rozdrażnienia połączonego ze znudzeniem, chociaż miał wyraźne trudności z utrzymaniem jej, obserwując Lucyfera, który wstał z miejsca.

Kelnerka, która akurat wyszła z kubkiem czekolady, dokonała natychmiastowego zwrotu o sto osiemdziesiąt stopni, którego pozazdrościliby jej najlepsi łyżwiarze figurowi. Znikła szybko na zapleczu, chyba uznając, że nie chce być biernym uczestnikiem tej kłótni ani późniejszym świadkiem w sądzie.

Lucyfer ustalił, że skoro stracił resztki klasztornej cierpliwości, może w sumie równie łatwo porzucić dobre maniery i obchodzenie tematu dookoła.

– Może jakbyś w t e d y dał mi coś powiedzieć, to bym nie spierdolił!

Belzebub z zadowoleniem pochylił się w jego stronę, a Niosący Światło uświadomił sobie, że prawdopodobnie udawał tępego specjalnie, żeby go zdenerwować i żeby mógł wrócić, napić się i poużalać, jaką jest okropną osobą.

– To dlaczego się wypierasz, że to nie moja wina? – Zapytał triumfalnie.

– Bo to nie jest twoja wina!

– Trochę sobie zaprzeczasz.

– Może łatwiej by ci się zrozumiało na trzeźwo.

Belzebub wstał, strącając cukierniczkę, która rozbiła się na podłodze. Żaden z nich nawet na nią nie spojrzał. Kelnerka, zapewne przysłuchująca się ich rozmowie, również nie wydawała się zainteresowana jej losem, bo nawet nie wychyliła się zza drzwi.

– To – wymamrotał – jest bardzo nie twoja sprawa.

– A mi się wydawało, że jednak moja – odparł, chociaż w sumie nie do końca wiedział, na jakiej podstawie oparł takie założenie.

Stali chwilę w ciszy, wyzywając się nawzajem, żeby któryś coś powiedział. W końcu Belzebub z westchnieniem opadł na krzesło, zasłaniając twarz dłońmi. Kiedy znowu spojrzał na Lucyfera, nie wyglądał już na zdenerwowanego. Raczej na zrezygnowanego. Pokonanego. Jakby nie miał już nawet siły się denerwować.

Lucyfer widział go w podobnym stanie tylko raz. Przed salonem gier Plagi, kiedy Bel próbował go pocałować.

– Czego ty właściwie ode mnie chcesz?

Było to drugie dobre pytanie zadane dzisiaj przez Belzebuba. Zaraz po „To dlaczego się wypierasz, że to nie moja wina?". Na żadne z nich Lucyfer nie znał odpowiedzi. Potrafił za to odpowiedzieć na inne.

– Wiesz, kiedy pierwszy raz poznałem nazwisko Ewy?

Przyjaciel spojrzał na niego, zdziwiony niespodziewaną zmianą tematu. Po raz pierwszy od kiedy zaczęli rozmawiać, nie przerwał mu, ale zaprzeczył ruchem głowy.

– Na jej pogrzebie.

Pamiętał jej pogrzeb. Nie przyszło na niego zbyt dużo ludzi, co go zdziwiło, bo wydawała się bardzo wesołą osobą, taką, która łatwo zdobywa przyjaciół. Załamani starsi ludzie z przodu musieli być jej rodzicami, naturalnie. Chyba generalnie na takich wydarzeniach najłatwiej jest rozpoznać matkę. O ile w oczach wszystkich gości było to samo – żal, smutek, niesprawiedliwość – u matek można zobaczyć coś jeszcze. Złość na świat, w którym rodzice grzebią własne dzieci.

Położyła na trumnie doniczkę z pelargoniami. Lucyfer nigdy nie widział ich w takich okolicznościach. Zastanawiał się, czy to jej ulubione kwiaty.

Do cukierni zajrzał dopiero czwartego dnia swojego pobytu na Ziemi. Bardzo próbował pójść tam wcześniej, naprawdę, ale sama wizyta wydawała mu się już dość... sztuczna. Wcale nie miał ochoty tam być. Miał ochotę siedzieć na dworcu i marnować sobie życie.

Uznał jednak, że skoro przebył tak daleką drogę (metaforycznie i fizycznie, bo z dworca do cukierni był spory kawałek, a nie chciał dokonywać żadnych cudów w biały dzień i po prostu się tam przenieść), może zobaczyć, czy było warto.

Nigdy się nie przekonał.

Nie miał pojęcia, czy bał chwili, w której okaże się, że nie było, czy w głębi serca wiedział, że ta chwila już dawno nastała – kiedy spojrzał na gwiazdy w ogrodzie botanicznym. Przesiadywał w cukierni, która miała w środku kilka stolików dla klientów, ale nie zamienił z nią więcej niż podstawowych uprzejmości.

Ograniczał się więc do zwykłej obserwacji, chociaż wiedział, że musi wyglądać niesamowicie podejrzanie i niepokojąco. Bardzo próbował z nią rozmawiać, naprawdę. Powiedziałby wręcz, że próbował się w niej zakochać. Nigdy jeszcze nie próbował czegoś tak rozpaczliwie. Ale jego umysł wcale mu tego nie ułatwiał. Bo jak można normalnie funkcjonować, kiedy każda myśl opiera się na „O, Bel by tak powiedział", „Bel by się z tego śmiał", „zrobiła taką minę jak Bel". Bel, Bel, Bel i nosz do kurwy nędzy! Kiedy ona boleśnie oczywiście wcale nie była Belzebubem. Już pomijając fakt, że była człowiekiem, nie była nawet w połowie tak zabawna, mądra i uparta jak osioł.

Ale Lucyferowi ta połowa wystarczała, żeby zostać na Ziemi. Bo Ewa miała też drugą połowę, o której podświadomej faworyzacji uświadomił sobie o wiele później – nie była demonem.

– Och. Przykro mi – Belzebub wyglądał, jakby naprawdę było mu przykro, ale nie brzmiało to też, jakby chodziło mu o Ewę.

Lucyfer podjął decyzję w ciągu ułamka sekundy.

– Wiesz, że się do niej praktycznie nie odezwałem? Chcesz wiedzieć, dlaczego? – Zapytał.

Belzebub skrzywił się, najwyraźniej porzucając resztki współczucia.

– Błagam cię, nie chcę o tym słyszeć. Oszczędź mi szczegółów. Mamy ustalić, czy jesteśmy za czy przeciw rozjebaniu ludzi, tak? Jesteś za czy przeciw?

Niosący Światło rozejrzał się dookoła, wybity nagłym pytaniem.

– Przeciw? Jak każdy, kto nie jest psychopatą. A z Ewą-

Belzebub uderzył otwartymi dłońmi o stół, ponownie przerywając wypowiedź Lucyfera.

– O. Fajnie. Nie rozpierdalajmy ich. Super. Napisz Szatanowi, że mnie przekonałeś. Na razie.

Wstał od stołu, ale nie zdążył się odwrócić, bo Lucyfer złapał go za ramię, przytrzymując w miejscu.

– Posłuchaj mnie chociaż raz w życiu, do kurwy nędzy!

Belzebub nie zdążył nic zrobić, bo dzwoneczek przy drzwiach rozdźwięczał krótko, zwiastując pojawienie się nowego gościa.

Lucyfer i Belzebub znieruchomieli.

Drzwi z głuchym trzaskiem zamknęły się za postacią. Kobieta od razu ich wypatrzyła i ruszyła w stronę stolika, po drodze zgarniając serwetkę, w którą wypluła gumę do żucia. Każdy jej krok rozbrzmiewał głośnym stukaniem wysokich butów, a różowy, zwiewny płaszcz kołysał się w rytm marszu. Najbardziej charakterystycznym elementem nie był jednak ani płaszcz, ani finezyjnie upięte kręcone włosy. W tle obcasów pojawiał się inny, bardziej głuchy dźwięk. Wydawał go ogromny miecz, który przewiesiła sobie przez ramię.

Belzebub stanął przez Lucyferem i wyciągnął lewą rękę, zasłaniając go.

Dumah uśmiechnęła się lekko.

– Cześć, chłopcy. Kopę lat. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro