Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

11: Przebudzenie

Śniła jej się ciemność, a kiedy otwierała oczy okazywało się, że to wcale nie jest sen. Otaczała ją gęsta, nieprzenikniona czerń. Chciała krzyczeć – Mamo! - ale nie wiadomo, czemu krzyk wywoływał ból w jej głowie. Mimo to nie przestawała nawoływać – Mamo! Mamo! Mamo!

Bała się. Nie potrafiła tego racjonalnie wytłumaczyć, ale strach zaczął ją paraliżować.

I nagle coś w niej pękło, a wokół zrobiło się tak jasno, że znów musiała zacisnąć powieki. Co za okropne światło! Kto ją tak oślepiał? A potem zrobiło się ciemno, przeraźliwie ciemno, smoliście czarno. Było już po wszystkim...

Pamiętała dokładnie dni spędzone w Hogwarcie. Pamiętała ciepłe promienie słońca, nagrzewające zieloną trawę przy jeziorze. I głos. Ciepły, męski głos. Tylko on tam pięknie potrafił wypowiadać jej imię. Ginny, Ginny, Ginny... Tylko że ona go nie widziała. Był gdzieś daleko, w tyle, za nią. Była sama.

Kiedy nagle znalazła się w domu, w Norze, też nikogo nie spotkała. Tylko głosy. Nawołujące ją bezbarwnie. Ginny, Ginevra, Ginny... cichutkie szepty, czające się w zakurzonych kątach, wiszące obok garnków na kredensie, umierające niezauważone pod dużym, drewnianym stołem, przy którym zasiadała z całą swoją rodziną do pysznego, ciepłego posiłku, przygotowanego przez mamę.

Nagle znów robi się ciemno, tylko oczami wyobraźni jest w stanie dostrzec główną izbę w Norze. Pamięta, że kiedyś był tam duży zegar. Wokół tarczy, zamiast wskazówek, wirowały posrebrzane łyżeczki z podobizną każdego z domowników. Dawno się nad tym nie zastanawiała... Czy mama dalej obserwowała poczynania swoich dzieci? Nawet teraz, kiedy wszystkie wyprowadziły się z domu?

Głosy były coraz głośniejsze. Bardziej donośne i...obce.

Zapragnęła im odpowiedzieć. Cokolwiek. Ale nie mogła. Zagłuszał ją własny oddech. Chciała go uspokoić, by usłyszeć tamte głosy. I nagle sobie przypomniała. Dotarło do niej, kto tak głośno ją nawołuje.

- Co myśmy zrobili... Co myśmy zrobili! - wołał przerażony Draco Malfoy. Chciała go zobaczyć, ale ciemność zaczęła się zacieśniać wokół niej. - To twoja wina, bo roztrzaskałaś tę głupią kulę!

- Nieprawda – jęknęła, choć głos drżał jej tak bardzo, że sama nie wierzyła w swoje słowa. - Nie zwalaj winy na mnie!

- Co myśmy zrobili... Co myśmy zrobili! - powtarzał się męski głos. - To twoja wina, bo roztrzaskałaś tę głupią kulę! Co myśmy zrobili...

I nagle cisza. Cisza i ból.

W jednej chwili wszystko znika. Nawet ciemność. Zupełnie tak, jakby nigdy jej nie było.

Cisza, ból, ciemność.

Wszystko znika...

A ona się budzi.

* * *

Ginny macała w pośpiechu śliski, zimny materiał, na którym leżała. W powietrzu unosił się dziwny, niezbyt przyjemny zapach mieszanki potu, środków opatrunkowych i gazy. Zaczęła drżeć, czując, że jej ciałem wstrząsają dziwne dreszcze chłodu.

I jeszcze ta ciemność... Na początku kobieta pomyślała, że jest noc, a okna w pomieszczeniu osłonięto szczelnie ciężkimi kotarami, aby nie wpuścić do środka nawet najdrobniejszego światła. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że to wina grubej opaski, którą miała założoną na oczy.

Uniosła rękę, mając wrażenie, że waży ona ponad tonę i dotknęła szorstkiego materiału. Drżącymi palcami próbowała zdjąć ją z głowy, jednak w tym samym momencie czyjaś silna, ciepła dłoń chwyciła jej lodowaty nadgarstek.

- Przestań – skarcił ją głos. Był znajomy, jednak Ginny nie była w stanie go sobie przypomnieć. - Nie możesz jej jeszcze zdjąć.

- Chcę coś zobaczyć... - jęknęła zrezygnowana.

W odpowiedzi usłyszała tylko ciche westchnięcie, dochodzące gdzieś z oddali.

- Boli cię coś? - dopytywał głos, nie zwracając uwagi na jej słowa. Mężczyzna cały czas trzymał jej rękę, jakby bał się, że coś głupiego strzeli jej do głowy.

- Nie – odpowiedziała zgodnie z prawdą.

I w pewnym sensie to było najgorsze. Gdyby coś ją bolało, to wiedziałaby, że jest chora, że można coś wyleczyć, a tak? Nie czuła nic. Nawet jej psychika zdawała się być dziwnie spokojna i zrelaksowana. Jakby to wszystko, co miało teraz miejsce spotkało kogoś innego, nie nią.

- Co się stało? - zapytała w końcu, zdając sobie sprawę, że ma dziwną czarną dziurę w swojej głowie.

- Był pożar, nie pamiętasz?

Pamiętała, ale w pierwszej chwili miała wrażenie, że to wydarzenie spotkało jakąś inną Ginny. To było dziwne, zamazane. Harry, ministerstwo, podróż w czasie... nie. To nie mogło dziać się naprawdę.

Kobieta usłyszała śmiech i dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że te dźwięki wydobywają się z jej ust. Poczuła suchość w gardle. Zakaszlała, mając wrażenie, że wyczuwa w nim pył i kurz drażniący jej krtań.

- Wody... - szepnęła.

Wtedy mężczyzna puścił jej dłoń. Usłyszała dźwięk bulgoczącego napoju, wlewanego do jakiegoś naczynia. Po chwili poczuła zimne, gładkie szkoło na wysuszonych wargach. Nie kwapiła się nawet, aby ująć szklankę we własne dłonie. Pozwoliła mężczyźnie, aby poił ją małymi łykami, które wzniecały ogień w jej gardle.

Kiedy skończyła, poczuła niedosyt.

- Jestem w szpitalu? - zapytała, mając wrażenie, że jej głos brzmi teraz zupełnie inaczej. Bardziej znajomo.

- Nie – odpowiedział cierpko. - Szpital spłonął. Trochę to potrwa, zanim go odremontują.

- To w takim razie gdzie jestem?

- W moim domu.

- Ach... - jęknęła, jakby ją olśniło. Jednak po sekundzie miała wrażenie, że znów zaczyna spadać w czarną otchłań. - A kto ty jesteś?

- Nic nie kojarzysz? Nie dziwię się. Dostałaś mocny wywar przeciwbólowy i uspakajający. To otępienie trochę potrwa. Jestem Syriusz Black. Poznaliśmy się jakiś czas temu.

- Rzeczywiście... Uciekłeś z Azkabanu?

- Co? - zapytał zdziwiony. - Nie wybieram się tam. Nieważne... lepiej prześpij się jeszcze trochę. Może za kilka godzin będziesz bardziej komunikatywna.

- Nie chcę spać. Chcę wrócić do domu.

- Obiecuję ci, że zabiorę cię tam, jak się obudzisz.

- Boję się – szepnęła, nie będąc do końca pewna, czy dobrze nazwała to uczucie.

Syriusz zaczął gładzić jej ramię. Wolno i spokojne, jakby robił to codziennie. Ginny poczuła się lekka jak piórko. Zaczęła odlatywać. Daleko, daleko... niesiona przez delikatny wiatr.

- Nie bój się – szepnął głos. - Kiedyś znów będzie jak dawniej. Obiecuję.

A ona mu uwierzyła, bo i tak nic lepszego nie przyszło jej do głowy. Tylko to jej pozostało.

* * *

Kiedy Draco Malfoy otworzył oczy, poczuł się jak ryba wyjęta z wody. Z trudem udało mu się złapać oddech i zacząć samodzielnie oddychać. Czuł nieprzyjemny, rwący ból lewej ręki i skrzywił się, kiedy spróbował nią poruszyć.

Dopiero po kilku długich sekundach rozejrzał się po pomieszczeniu, w którym się znalazł. Był to niewielki, kompletnie nieznany mu pokój z pomalowanymi na żółto ścianami i białym sufitem. Nie było w nim nic prócz łóżka, małej szafki nocnej, komody i regału z książkami.

Westchnął głośno. Azkaban na pewno tak nie wygląda. Nie było też mowy, aby Voldemort wynalazł dla niego takie lokum. Szpital też odpadał.

Spróbował się podnieść, by dojrzeć widok, znajdujący się za oknem, jednak w tamtym monecie przez jego kręgosłup przebiegł dziwny, nieprzyjemny impuls. Opadł na poduszkę.

Starał się oddychać spokojnie i przemyśleć wszystko jeszcze raz. Szpital płonął. Gdyby ktoś znalazł go rannego, to od razu skojarzyłby go ze śmierciożercami i, nie zważając na stan jego zdrowia, zamknął w Azkabanie. Tylko że najpierw musieliby odkryć Mroczny Znak. A jeśli stracił lewą rękę?

Nie. Przecież cały czas czuł narastający w niej ból. W takim razie, kto położył go w tym okropnym, żółtym pokoju, przebrał w czyste rzeczy i opatrzył jego rany?No właśnie, rany... prawą ręką wyczuł, że niemal całkowicie obwiązany jest bandażami. Zaskakujące, że nie czuł żadnego bólu.

I nagle usłyszał dźwięk otwieranych drzwi. Wstrzymał oddech i zamknął oczy, jakby wierzył, że skoro on nikogo nie widzi, to i jego nie zobaczą.

- Och, obudziłeś się już? - Usłyszał kobiecy głos.

Zadźwięczał w jego uszach. Znał go. Tak doskonale go znał. Bez namysłu otworzył oczy i omal nie krzyknął. Przy jego łóżku stała wysoka kobieta, która mogła mieć około czterdziestu pięciu lat. Miała długie, brązowe włosy związane w ciasny kok na czubku głowy i piękne, duże oczy, ozdobione długimi rzęsami.

Przez ułamek sekundy Draco myślał, że patrzy na swoją żonę – Astorię, tyle że o dwadzieścia lat starszą.

- Coś nie tak? - spytała kobieta, nie ukrywając zmieszania.

Draco szybko odwrócił wzrok, starając się opanować kołatające w piersi serce.

- Co? Nie... ja tylko...

- Ach, pewnie nie pamiętasz, co się stało – rzekła. - W Szpitalu Świętego Munga wybuchł okropny pożar. Jest wielu rannych, ale nie ma gdzie ich położyć. Ministerstwo otworzyło kilka specjalnych oddziałów tymczasowych, ale to i tak niewiele w porównaniu do tych wszystkich zniszczeń. Mój mąż – Askot pracuje w Mungu. Postanowiono, że kto może, zabiera rannych do domu. Pomagają nawet zwykli obywatele.

- Rozumiem – skłamał, bo tak naprawdę miał ogromną pustkę w głowie.

Draco nie widziałby nic nadzwyczajnego, gdyby ten cały Askot wziął do domu jakąś starszą kobietę albo młodziutką dziewczynę, ale faceta z Mrocznym Znakiem na przedramieniu?

- Pamiętasz jak się nazywasz? - spytała kobieta, nalewając mu wody do szklanki.

- Tak, Draco Ma... - nie mógł powiedzieć prawdziwego nazwiska, a to, które wymyślił, w ministerstwie gdzieś mu umknęło. - Ma...

- Spokojnie – rzekła, unosząc delikatnie jego głowę, aby nie zachłysnął się, pijąc. - Ja jestem Astoria Rice – dodała.

Malfoy się zachłysnął. Chwilę trwało, zanim doszedł do siebie.

- Jeśli chcesz, mogę zawiadomić twoją rodzinę – kontynuowała. - Jesteś bardzo mocno poparzony. To cud, że w ogóle przeżyłeś. Na ostatnie piętro nie można było się dostać prawie przez godzinę.

- Na razie niech tak zostanie – oznajmił.

Kobieta wyszła z pokoju, pozostawiając go samego z myślami. Podobieństwo fizyczne i to samo imię nie mogło być przypadkiem. Rice... To nazwisko coś mu mówiło, tylko że za nic w świcie nie wiedział, gdzie je wsadzić. Rice, Rice, Rice...

Zaczął rozglądać się po pomieszczeniu z nadzieją, że znajdzie gdzieś odpowiedź na dręczące go pytania. I znalazł.

Na jednej ze ścian wisiał znajomy obraz. Przedstawiał czarownicę trzymającą na kolanach małą, może ośmioletnią dziewczynkę. Z uniesionej różdżki kobiety wydobywały się kolorowe iskry, które wyjątkowo bawiły jej córeczkę.

Identyczne dzieło wisiało w ich pokoju gościnnym. Pamiętał, jak Astoria przyniosła je pewnego słonecznego dnia do domu.

- Skąd to wzięłaś? - zapytał, nie wierząc, że jego narzeczona ma aż tak kiepski gust, aby kupić takie szkaradztwo.

- Byłam z Dafne w starym domu dziadków. Mama prosiła nas o posprzątanie, mówiła, że chce sprzedać tamten dom.

- Ach... I przyniosłaś obraz, aby mieć jakąś pamiątkę?

- Nie bądź cyniczny. Widzę, że ci się nie podoba. Lubiłam go, kiedy byłam mała. Przecież wiesz, że mieszkałam u dziadków. Wisiał w takim dziwnym pokoju, do którego nie wolno mi było wchodzić – szepnęła, a na jej policzku pojawił się delikatny, czerwony rumieniec.

- Więc ty, oczywiście, musiałaś siadać na podłodze i gapić się w niego godzinami. Może właśnie przyniosłaś do domu jakąś klątwę?

- Nie bądź śmieszny. Mogę go wyrzucić jeśli ci na tym zależy.

- Nie. Powieś go. Tylko nie w sypialni.

Malfoy próbował sobie przypomnieć, jak nazywali się dziadkowie jego żony. Astoria opowiadała o nich tak często, tak wiele im zawdzięczała. I nagle, jak grom z jasnego nieba, uderzyła w niego prawda.

Rice.

Tak, kobieta nawet wspominała, że odziedziczyła imię po babci. Astoria Rice była babcią jego żony, a pokój, w którym się znajdował, był tym, do którego dziewczynka nie miała wstępu. A co więcej obraz, na który patrzył, w przyszłości zawiśnie w jego domu.

Nie. To było dziwne. Stanowczo zbyt dziwne, aby się nad tym zastanawiać.

Mógł zginąć, tak mu powiedziała tamta kobieta. Powinien zginąć. A gdyby nawet do tego doszło, co by się wtedy stało? Co spotkałoby jego duszę, gdyby w pośpiechu opuściła ciało? Nie miał pojęcia. Nie chciał wiedzieć.

* * *

- Mamo? - zapytała zdezorientowana Ginny, kiedy nagle przebudziła się ze snu. Zamajaczyło jej w głowie, że już raz się obudziła.

Ile czasu minęło od tamtej chwili? Minuty, godziny, dni, lata, a może cała wieczność? Wciąż czuła ten sam, niezbyt przyjemny zapach. Co jej właściwie dolegało? Syriusz mówił coś o jakimś pożarze. Oczywiście...

Przypomniała sobie tamtą chwilę, w której siedziała z Remusem w bibliotece i nagle pojawił się patronus Dorcas. Szpital Świętego Munga stał w płomieniach. Pamiętała, że nie zważając na niebezpieczeństwo, wbiegła do środka i pomagała wyprowadzać rannych.

Ktoś powiedział, że na wyższych piętrach są potrzebujący. Poszła tam. Dławiła się dymem, a w gęstym pyle dostrzegła sylwetkę mężczyzny. W pierwszej chwili go nie poznała, dopiero potem zrozumiała, że ma do czynienia z Severusem Snape'em. Była głupia, była kompletną idiotką, kiedy chciała do niego podejść.

Ostrożnie poruszyła rękami i nogami. Zdawało się, że wszystko jest z nimi w porządku. Dotknęłam brzucha i piersi. Było jak zawsze. Nie czuła żadnego bólu, żadnych ran czy bandaży. Ginny spróbowała się podnieść, jednak wtedy poczuła ogromny ból. Przez chwilę nie mogła złapać tchu. To głowa, a w zasadzie twarz... opadła na poduszkę, mając wrażenie, że ktoś wbija jej tysiące małych igiełek w rozgrzaną skórę.

Kobieta dyszała ciężko, po czym zebrała się w sobie i opuszkami palców dotknęła obolałą twarz. Wydawało jej się, że nie jest tak źle. Skóra była była dziwnie tłusta, jakby posmarowana jakąś okropną mazią. Na podbródku i policzkach wyczuła kilka zadrapań, ale nic poza tym. A potem natrafiła na ciężki opatrunek zasłaniający jej oczy. Westchnęła.

I nagle usłyszała dźwięk otwieranych drzwi. Jak poparzona opuściła ręce i schowała je pod kołdrą.

- Śpisz, Ginny? - Usłyszała męski głos. Tym razem bez problemu odgadła, że należy do Remusa Lupina.

Zawahała się, zastanawiając się, czy go okłamać, udając głęboki sen. Zrezygnowała z tego pomysłu. Poczuła, że musi się dowiedzieć, co tak właściwie się stało.

- Nie – odpowiedziała cicho.

Usłyszała, jak mężczyzna kładzie tacę na stoliku, a potem przysuwa krzesło, aby usiąść obok niej. Poczuła znajome ciepło i to sprawiło, że poczuła się lepiej.

- Ile czasu minęło od pożaru? - zapytała, uznając, że to ona musi pierwsza przełamać lody.

- Niecały tydzień – odpowiedział. - Dokładnie sześć dni.

- Dlaczego nie jestem w kwaterze głównej Zakonu? Syriusz powiedział, że to jego dom.

- W sumie nie do końca ten dom jest jego. Mieszkamy tutaj razem. Dumbledore chciał, aby ktoś się tobą zajął. Wiesz, po pożarze było wielu rannych, nawet wśród członków Zakonu... - głos mu się załamał. - Ginny, to była porażka...

Przez chwilę nic nie mówiła. Nie słyszała, aby płakał, ale i tak nie mogła być pewna, że po jego policzkach nie płyną łzy. Przełknęła głośno ślinę, próbując przypomnieć sobie, czy kiedykolwiek słyszała o tym, aby w szpitalu wybuchł aż tak wielki pożar. Przecież nikt by tego nie tuszował... niestety, miała pustkę w głowie.

- Remusie – zaczęła ostrożnie. - Co się stało z moją twarzą?

I nagle atmosfera się zagęściła. Słyszała dokładnie jego przyspieszony oddech.

- Według Lily nie były to skutki pożaru tylko jakiś eliksir. Ktoś oblał ci twarz? Nie pamiętasz?

- Nie – skłamała, twierdząc, że tak będzie lepiej. - Więc kiedy zdejmie mi tę opaskę?

I znów zapadła cisza.

- Niedługo – odpowiedział, po czym niespodziewanie, dotknął jej dłoni.

- Remusie, czy ja straciłam wzrok? - Przez chwilę nie wiedziała, skąd padło to pytanie.

- Nie mów tak! - prawie krzyknął, a ona miała wrażenie, że nie pamiętała, aby kiedykolwiek był taki poruszony. - Lily wie, co robi. To potrwa jakiś czas. Może miesiąc? Ale będziesz widzieć, będzie jak dawniej.

Nigdy nie będzie jak dawniej... - pomyślała.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro