Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

10: Triumf Voldemorta

Dwa tygodnie później

Dni spędzone w celi dłużyły się niemiłosiernie. Draco jednak czuł, że woli być zamknięty w lochu, niż pracować bezpośrednio dla Voldemorta. No właśnie... Bellatriks wspominała coś o zadaniu, które ich czeka. Jego i Severusa. Martwiło go to, on sam, na miejscu Czarnego Pana pewnie zabiłby faceta, który nagle zjawia się w jego życiu z Mrocznym Znakiem na przedramieniu.

Tylko Voldemort mógł wybierać śmierciożerców. Ten przywilej nie należał do nikogo innego. Skoro tak było, to Draco wiedział, że jego dni są policzone. Czarnoksiężnik nie był tak głupi, aby pozwalać mu żyć. Zastanawiało go jedynie to, że nie był przesłuchany. Nikomu nie zależało na tym, aby wyciągnąć od niego jakiekolwiek informacje. Nikt nawet się nie starał zrozumieć, co on tutaj właściwie robi.

Malfoy żałował, że poszedł wtedy za Severusem, jak mógł być tak naiwny, aby myśleć, że mężczyzna mu jakkolwiek pomoże? To było idiotyczne. Powinien nie rozstawać się z Ginny. Skoro jeszcze nie trafiła do lochów, to pewnie znalazła ludzi bardziej godnych zaufania. Może poszła prosto do Dumbledore'a? Tak, oboje powinni to zrobić, już na samym początku.

- Jest pan zły, panie Marshall? - Usłyszał pewnego dnia pytanie od Franka Longbottoma, siedzącego w celi obok.

Na początku nie chciał w ogóle odpowiadać. Wolał milczeć i udawać, że śpi lub najzwyczajniej w świecie ma go w nosie. Jednak nic z tego. Mężczyzna był nieustępliwy.

- Proszę odpowiedzieć. Jaka jest pana natura?

- Zupełnie przeciwna niż twoja – odpowiedział szybko i od razu tego pożałował.

Frank był już słaby. Malfoy wielokrotnie słyszał, jak go torturowano, aby wyciągnąć od niego jakieś informacje o Zakonie Feniksa. Jednak Longbottom milczał. Wyraźnie igrał ze śmiercią i swoimi oprawcami.

- Czyli sądzi pan, że jest złym człowiekiem – upewnił się lokator sąsiedniej celi. - Ale czy jest pan pewien? Nigdy nie kochał pan kobiety?

- A co ma do tego kobieta?! - krzyknął Draco stanowczo zbyt głośno. Wolał nie myśleć o Astorii, tak było mu łatwiej, po prostu nie myśleć o jej ciele, jej włosach i dotyku jej dłoni. Nie myśleć... A ten idiota miał czelność mu o niej przypominać. To było wyjątkowym nietaktem z jego strony.

- Bardzo wiele. Jeśli ktoś jest zdolny do miłości, to nie jest zły.

- Strasznie płaskie rozumowanie. Mam żonę, jeśli już musisz wiedzieć – powiedział, zastanawiając się, po co w ogóle o tym wspomina.

- Jak ma na imię?

- Astoria.

- Chciałby pan ją jeszcze kiedyś zobaczyć?

Malfoy poczuł się tak, jakby ktoś z całym impetem przekręcał mu nóż wbity w piersi. Cóż za idiotyczna, nieprowadząca do niczego rozmowa. Jakie znaczenie miałaby jego odpowiedź? Frank był w tym momencie jedną z ostatnich osób, którym miałby opowiadać o żonie. Ale przy okazji był też jedynym, który chciał go wysłuchać.

- Ja też mam żonę – stwierdził po chwili Longbottom, rozumiejąc, że nie dostanie od Malfoya żadnej odpowiedzi. - Pobraliśmy się jakieś dwa miesiące temu. Ma na imię Alicja.

Wiem – odpowiedział w myślach Draco. - Wiem, jak ma na imię i wiem, co się z nią stanie, co się z wami stanie.

- I wie pan co? - kontynuował dalej Frank. - Nie cierpię, dlatego że tutaj jestem. Cierpię, dlatego że ona jest teraz sama. Że każdego dnia zamęcza się pytaniami, czy ja w ogóle jeszcze żyję. Tym martwię się najbardziej. A pan? Panu też jest szkoda swojej żony?

Malfoy pamiętał tamten dzień bardzo dokładnie. Miał wrócić szybko z ministerstwa i iść z Astorią na zakupy. Mieli kupić sobie odświętne szaty i wybrać się do teatru. Przecież kupił jej dwa bilety na premierę z okazji urodzin. Mężczyzna nie potrafił sobie tego wyobrazić. Jak to właściwie było? Czy razem z Ginny po prostu zniknęli? Czy czas w jego świecie płynął tak samo szybko, jak tutaj? Czy to możliwe, że żona podejrzewała go o romans i ucieczkę z panną Weasley?

Nie. Astoria wierzyła w jego miłość. Do takich dupereli zdolny był Potter. Wiecznie skrzywdzone dziecko, któremu odebrano narzeczoną. Wiecznie skrzywdzone dziecko, które chciało ocalić cały świat, a nie ocaliło dziewczyny, którą kochał.

Malfoy przełknął głośno ślinę. Znów to robił. Znów obwiniał Harry'ego, a sam nie zachował się lepiej wobec Ginny. Przez głowę przeszła mu myśl, że może dziewczyna wcale nie odnalazła Dumbledore'a. Może zamordowano ją w czasie jednego z ataku śmierciożerców, może kiedyś będzie musiał wrócić do swoich czasów, stanąć przed Potterem i powiedzieć mu, że jego ukochana zginęła...

Z zamyślenia wyrwał go dźwięk otwieranych drzwi. Nie przejął się tym. Był pewien, że zamaskowani śmierciożercy znów zmierzają do Franka. Niestety, nie tym razem. Odziani w czarne peleryny mężczyźni stanęli przy jego celi.

- Już czas – odezwał się jeden z nich. - Czarny Pan na ciebie czeka. Za dwie godziny rozpocznie się twoja misja.

Serce Malfoya podeszło do gardła, kiedy otworzyli mu drzwi. Usłyszał tylko cichy głos Longbottoma: myśl o niej...

* * *

Ginny wpatrywała się w sufit. Plecy już zupełnie przestały ją boleć. Była wdzięczna Dorcas, że postarała się również o to, aby zniknęły wszelkie szepczące ślady z jej skóry. Na początku sama nie wiedziała, że Moody był aż tak bezwzględny. Przeraziła się dopiero, kiedy uzdrowicielka podała jej lusterko. Dziewczyna wolała wymazać to jak najszybciej z pamięci.

Od momentu, w którym znalazła się w kwaterze głównej, minęły dwa tygodnie. Przez kilka pierwszych dni było w porządku. Cieszyła się, że może być sama. Raz nawet wzięła się za wysprzątanie całego budynku, gdyż jak się później okazało, nie było tutaj skrzatów. W drodze wyjątku jeden z nich był pożyczany z Hogwartu, kiedy trzeba było przygotować ucztę na zebranie. To wszystko. W innych wpadkach posiłki przygotowywali członkowie Zakonu, którzy akurat pełnili dyżur w kwaterze.

Kiedy już wszystko było czyste, Ginny zaczęła się nudzić. Najczęściej odwiedzała ją Lily, uzupełniając całą garderobę o rzeczy w jej rozmiarze. Na początku dziewczyna była sceptycznie nastawiona do tych prezentów, gdyż martwiło ją to, że nie ma jak oddać pieniądzy. Jednak przyszła matka Harry'ego machnęła tylko ręką i kazała jej przestać marudzić.

Równie częstym gościem była Dorcas. Ginny miała wrażenie, że to właśnie z nią rozmawia jej się najlepiej. Bez problemu znalazły wspólny język, a uzdrowicielka z ochotą opowiadała jej o tym, co dzieje się w szpitalu i aktualnych przypadkach. Raz, zupełnie przypadkiem, wygadała się, że Molly Weasley spodziewa się kolejnego dziecka. Ginny trochę się uspokoiła, wierząc, że może nie narobiła takiego zamieszania, przenosząc się w czasie.

I choć wszystkie te spotkania wpływały na nią pozytywnie, to jednak okropnie jej się nudziło. Raz zapytała Dumbledore'a, czy może gdzieś wyjść, choćby na chwilę, jednak ten kategorycznie jej zabronił. Jak sam stwierdził, nie zamierza jej więzić, ale musi mu dać jeszcze trochę czasu.

Ginny przyjęła to z udawaną pokorą. Jednak najbladziej martwiła się o to, że straci formę. Cały czas wierzyła, że jeszcze kiedyś wróci do swoich czasów, a wtedy będzie musiała znów usiąść na miotle i od nowa spróbować zbudować swoją karierę. Dlatego też każdą wolną chwilę poświęcała na ćwiczenia siłowe i ewentualny stretching. I miała w głębokim poważaniu głupie żarty Jamesa na ten temat...

Jednak tamtego dnia Ginny nie mogła znaleźć sobie miejsca. Od rana myślała o Draco. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że mężczyzna wplątał się w jakieś tarapaty lub, co gorsze, postanowił przejść na stronę Voldemorta. Podejrzewała, że gdyby wszystko było w porządku, to byłby na tyle inteligentny, aby znaleźć Dumbledore'a i zacząć z nim współpracować.

Starając się nie zaprzątać tym głowy, wyszła z pokoju i skierowała swoje kroki do kuchni. Z tego co wyczytała na harmonogramie, wynikało, że dzisiejszy dyżur spadł na Dorcas i Remusa. Kobieta jednak nadal się nie pojawiła, co łatwo można było wytłumaczyć sobie zamieszaniem w szpitalu.

Ginny odetchnęła głośno. Wiedziała, że Lupin jest w bibliotece. Zawsze tam przesiadywał, a ona nie miała pojęcia, czego szukał. Uznała, że czas nawiązać z nim jakąś bliższa znajomość. To, że Syriusz nie miał ochoty z nią rozmawiać, to była inna historia, ale Remus... z nim nawet nie próbowała.

W ekspresowym tempie, za pomocą magii, upiekła czekoladowe ciasteczka według niezawodnego przepisu mamy i zaparzyła dwa kubki herbaty. Po niespełna czterdziestu minutach z parującymi przysmakami na tacy zeszła po schodach i udała się w kierunku biblioteki.

Kiedy sprzątała kwaterę, podarowała sobie to pomieszczenie. Uznała, że nie ma nerwów na odkurzanie wszystkich starych woluminów.

Drzwi otworzyła łokciem i w sumie nie była zaskoczona, kiedy przekroczyła próg. Znalazła się w okrągłym pomieszczeniu z wysokim sklepieniem, w którym pod sam sufit pięły się półki zapełnione najróżniejszymi książkami. Przeszła kilka metrów, a jej kroki odbijały się echem na kamiennej posadzce. Dopiero za jednym z regałów wyłonił się niewielki stolik, przy którym siedział Remus. Ledwo go dostrzegła za grubymi księgami, które studiował.

Mężczyzna był czujny. Podniósł wzrok w tym samym momencie, w którym się do niego zbliżyła. Ginny dostrzegła, jak marszczy czoło. Wyglądał na wyraźnie zmęczonego. Jego jasne włosy mocno się przerzedziły, a na twarzy i rękach przybyło nowych zadrapań. Dziewczyna nie była głupia, wiedziała, dlaczego jego oczy są tak smutne, niespełna cztery dni temu była pełnia księżyca.

Ginny zmusiła się do uśmiechu.

- Zrobiłam herbatę i ciasteczka – rzekła szybko, zastanawiając się, gdzie postawić tacę. Na blacie nie było nawet cala wolnego miejsca. - Pomyślałam, że jesteś głodny.

- Nie jestem – odpowiedział, a ona westchnęła głośno.

- Ale herbatę wypijesz? - zapytała.

Remus nie odpowiedział. Wstał z krzesła i przestawił kilka książek na podłogę, robiąc jej miejsce. Ginny z wyraźną satysfakcją ustawiła przed nim tacę i usiadła naprzeciwko. Zlustrowała go dokładnie spojrzeniem.

- Sypana? - zapytał, zerkając ukradkiem do kubka.

- Nie, z torebki - odpowiedziała, radując się w duchu, że zna tak niewielkie przyzwyczajenia młodego Lupina.

- Skąd wiedziałaś, że nie piję sypanej?

- Przy mężczyznach nazywam to kobiecą intuicją.

- A przed samą sobą? Przypadkiem? Fartem? - dociekał, a jego twarz lekko się odprężyła.

- Nie powiem ci. A może jednak skusisz się na ciasteczko? Czekoladowe, jeszcze ciepłe.

Czekolada była jedną z dwóch rzeczy, z którą Remus Lupin, którego znała, nigdy się nie rozstawał. Pierwszą oczywiście była różdżka. Uśmiechnęła się tryumfalnie, kiedy mężczyzna chwycił świeży wypiek i odgryzł kawałek. Przeżuwał go w milczeniu z podobną tylko do niego dokładnością.

- I? - dociekała.

- Mam wrażenie, że jadłem już podobne. Gideon i Fabian przynieśli kiedyś takie na święta Bożego Narodzenia.

- Niemożliwe – stwierdziła, a mężczyzna spojrzał na nią pytająco.

- Niemożliwe, że były takie same – sprecyzowała. - Ja tamtych nie robiłam.

- Też prawda.

Ginny nie mogła uwierzyć, że czuje się aż tak swobodnie w jego towarzystwie. Wiele zawdzięczała swojemu byłemu profesorowi. Miała wrażenie, że teraz może mu w pewnym sensie za wszystko podziękować. Kącik jej ust podniósł się jeszcze wyżej, kiedy Remus sięgnął po kolejne ciastko.

- Dorcas już przyszła? - zapytał po chwili. - Nigdy nie spóźniała się aż tyle czasu.

- Nie, jeszcze jej nie było. Pewnie zatrzymał ją jakiś przypadek w szpitalu.

- W takim razie wysłałaby nam wiadomość. Mam nadzieję, że nic się nie stało.

- Przestań krakać – jęknęła, upijając łyk jeszcze gorącej herbaty. Poczuła szczypanie na języku, ostatkiem silnej woli powstrzymała się przed wystawieniem go na zewnątrz.

Remusa najwyraźniej rozbawiła ta sytuacja.

- Bardzo śmieszne – jęknęła. - Powiedz mi lepiej, czego tutaj szukasz. Mogę ci pomóc i tak nie mam co robić całymi dniami.

Jego twarz w jednej chwili się napięła. Na czole pojawiły się nieodpowiednie dla jego młodego wieku zmarszczki. W ułamku sekundy zatrzasnął trzymaną przed sobą księgę, jednak Ginny bez problemu odczytała jej tytuł.

- Historia magicznych potworów? To ma jakiś związek z Voldemortem? - spytała.

- To odwaga czy głupota wymawiać jego imię?

Tak, to było dobre pytanie. Ginny sama się zaskoczyła. Owszem, od kilku lat nie miała większych obaw, kiedy sama widziała, jak najgroźniejszy czarnoksiężnik pada na jej oczach na ziemię. Ale teraz przecież było inaczej. Może przez to, że była tutaj zamknięta, nie zdawała sobie sprawy z sytuacji panującej w Anglii.

- Wybacz... - szepnęła. - Wymsknęło mi się.

- Wymsknęło?

- Remus, nie ciągnij mnie za słowa. Odpowiesz na moje pytanie czy nie?

- Nie?

- Nie, nie ma to związku z Voldemortem.

- To z czym?

Ale ona wcale nie musiała pytać. Domyśliła się bez problemu, że chodzi o jego przemianę w wilkołaka przy każdej pełni. Musiała udawać, nie mogła się zdradzić, że zna jego największy sekret.

- Nie twoja sprawa – odpowiedział. Nie zaskoczyło ją to zbytnio. - Lepiej weź już te ciastka. Zostaw resztę dla innych... i sprawdź, czy Dorcas wróciła ze szpitala.

- Wyganiasz mnie stąd?

- Nie, chcę być po prostu sam. Możesz to uszanować?

Nie odpowiedziała. Przez chwilę miała ochotę wylać na niego herbatę, którą zaparzyła. Wiedziała, czemu tak się zdenerwowała, wszystko przez to, że od dwóch tygodni nie była na świeżym powietrzu. Zaczynała się pomału dusić w zamkniętym pomieszczeniu, a tym bardziej w bibliotece. Miała wrażenie, że widzi wszystkie drobiny kurzu zebrane na książkach.

Już chciała odejść, kiedy nagle, zupełnie niespodziewanie, pojawiła się przed nią biała mgła, która po niespełna kilku sekundach przybrała kształt ogromnego orła z rozłożonymi szeroko skrzydłami. Po chwili patronus przemówił głosem Dorcas:

- Śmierciozercy zaatakowali szpital. Wszystko płonie. Poinformujcie Zakon i przybywajcie jak najszybciej...

* * *

W uszach Draco cały czas dźwięczały słowa Voldemorta. Nie miał pojęcia, co powinien zrobić. Na misję wysłano go razem z Severusem Snape'em, tylko że ten miał do odegrania trochę inną rolę. Oboje mieli niepostrzeżenie dostać się do Szpitala Świętego Munga, co w efekcie okazało się całkiem łatwym zadaniem i wzniecić tam pożar.

Malfoy miał udać się na najwyższe piętro, a jego towarzysz zająć niższy poziom. Czarny Pan miał jeden cel. Marzył o tym, aby Zakon poczuł, że przegrał. Chciał ogromnych strat w ludziach i nie obchodzili go czarodzieje będący pacjentami szpitala. Mogli być nawet czystej krwi, mogli być mu wierni, miał to gdzieś. Chciał, aby Dumbledore wiedział, że on nie zawaha się przed niczym.

I tym sposobem Draco bez problemu dostał się na piąte piętro, do sklepu i herbaciarni, która służyła odwiedzającym. Było tam dość tłoczno. Czarodzieje i czarownice piętrzyli się przy bogato wyposażonym barze i kilkunastu stolikach. Wszędzie dało się słyszeć gwar rozmów, a czasem nawet śmiech.

Malfoy odetchnął kilka razy, po czym chwycił różdżkę choć nadal nie wyciągnął jej z kieszeni. Nie mógł tego zrobić nie potrafił. Wiedział, że Severus znajduje się na drugim pietrze przy oddziale z chorobami zakaźnymi. Jeden ze śmierciożerców podobno powiedział Voldemortowi, że tam zawsze jest najmniej uzdrowicieli i personelu szpitala.

Draco wiedział, że ten pomysł jest szalony. Nie zamierzał w tym uczestniczyć. Pomimo swojego ogromnego strachu, nie chciał zabijać tylu niewinnych ludzi. Poczuł, że musi ich ostrzec. Już chciał wyjąć różdżkę, aby wzmocnić swój głos, kiedy nagle zupełnie niespodziewanie poczuł swąd spalenizny.

Czarny Pan wiedział, że nawali. Schody stanęły w płomieniach, odcinając drogę ucieczki. Nagle wybuchła panika, a Malfoy był pewny, że słyszy jakiś ironiczny śmiech jednego ze śmierciożerców. Nie wolno było mu się zawahać i teraz o tym wiedział, tylko że teraz było za późno. Płomieni nie dało się okiełznać.

Poczuł, jak zaczyna paraliżować go strach.

* * *

Ginny i Remus nie mieli czasu na przekrzykiwanie się, czy któryś z nich powinien zostać w kwaterze, czy oboje mają udać się na miejsce tego okropnego zdarzenia. Najpierw w pośpiechu powiadomili resztę członków Zakonu, a potem tak jak stali, wybiegli z biblioteki i teleportowali się pod szpital św. Munga.

To było bardzo dziwne. Budynek mieścił się w starym centrum handlowym, na którego drzwiach znajdowała się kartka: zamknięte z powodu remontu. Miało to odwrócić uwagę przechodzących obok mugoli. Teraz jednak wszystko było inaczej.

Przy wejściu tłoczyło się wielu ludzi, języki ognia wychodziły z okien. Na miejscu byli już aurorzy, którzy starali się jak mogli panować nad sytuacją. Ginny dostrzegła, że kilka osób przeszło obojętnie obok tego zamieszania. Domyśliła się, że na budynek rzucono odpowiednie zaklęcia kamuflujące.

Dziewczyna rozejrzała się energicznie, w tłoku prawie straciła z oczu Remusa. Ze spalonych zgliszczy wynoszono rannych, wielu poszkodowanych zwijało się z bólu, próbowano udzielić im jakiejkolwiek pomocy, jednak w tym momencie było to wręcz niemożliwe.

To była tragedia. Inaczej nie dało się tego nazwać. Swąd spalenizny dostał się do jej nozdrzy. Pomimo chłodnej aury i zbliżającej się zimy, Ginny miała wrażenie, że stoi w najgorętszym miejscu na świecie.

- Lily, posłuchaj mnie chociaż raz. - Usłyszała zdenerwowany głos należący do Jamesa.

Odwróciła się na pięcie. Przy jednym z poszkodowanych stała doskonale jej znana para. James trzymał swoją narzeczoną za ramiona i potrząsał nią delikatnie. Natomiast na twarzy dziewczyny malowała się determinacja. Ginny w kilku susach znalazła się przy nich. Obydwoje spojrzeli na nią ze zdziwieniem.

- Powinnaś zostać w kwaterze – odezwał się James, jednak ona zlekceważyła jego uwagę.

- O co chodzi? - spytała, kierując te słowa w stronę Lily.

- James chce, aby pozostała tutaj. A przecież tam płoną ludzie! - krzyknęła, próbując zagłuszyć syk płomieni.

- Ma rację – rzekła Ginny, spoglądając dyskretnie na jej brzuch. On musiał już tam być, musiał zacząć się rozwijać. - Lily, tutaj też jesteś potrzebna.

- A ty? Chyba nie powiesz mi, że chcesz tam wejść!

- Tylko do głównego holu, obiecuję.

Lily dała za wygraną. Zdjęła z szyi dużą chustę w drobne, różowe kwiaty i zawiązała ją na głowie Ginny, dokładnie chowając jej wszystkie włosy. Kiedy skończyła, wyjęła z kieszeni różdżkę i rzuciła zaklęcie najpierw na narzeczonego, a potem na dziewczynę. W momencie, kiedy srebrne iskry dotknęły jej piersi, poczuła przyjemny chłód.

- To da wam ochronę przed płomieniami, ale nie szarżujcie.

- Dzięki – szepnęła Ginny, po czym pobiegła w stronę wejścia do budynku.

Nie czekała na Jamesa. Nie słuchała, kiedy Lily mówiła mu, jak bardzo się martwi.

Dziewczyna minęła w biegu mężczyznę, który pomagał opuścić płonące zgliszcza jakiejś kobiecie. Ginny starała się nie myśleć, kiedy ktoś krzyknął za nią, że nie wolno tam wchodzić.

Korytarze nie przypominały tych, którymi czasem zdarzało jej się chodzić. Otaczał ją ogień i dym. Nie myślała, kiedy biegła przed siebie, torując sobie drogę różdżką. Gdyby zaczęła się zastanawiać nad tym, co robi, to pewnie uciekła by z krzykiem z płonącego szpitala.

Przez myśl przeszło jej, że kiedyś była odważniejsza. Zaśmiała się w duchu. Tak. Pewnie tak albo po prostu głupsza.

Bez większego zastanowienia przyłączyła się do ludzi, próbujących wyprowadzić rannych. Chwyciła starszą czarownicę, która z trudem trzymała się na nogach i oplotła jej rękę wokół swojej szyi. Już przy drzwiach wyjściowych ktoś uwolnił ją od ciężaru, aby mogła wrócić po kolejnego poszkodowanego.

Dym drażnił jej nozdrza. Dusiła się i kaszlała, ale nie mogła się zatrzymać. Poczuła narastającą w jej żyłach adrenalinę. Była niezmiernie wdzięczna Lily za to, że rzuciła na nią tamto zaklęcie. Nie było jej aż tak gorąco, a ogień jakby odbijał się od jej ciała. Mogła pozwolić sobie na więcej niż większość czarodziei walczących z żywiołem.

- Pierwsze piętro i parter są prawie opanowane, ale wyżej są jeszcze ranni! - krzyknął ktoś, a Ginny bez zastanowienia pognała na schody.

Wspięła się na drugie piętro, gdzie ogień sięgał niemal do sufitu. Niewiele widziała w ostrych płomieniach. Próbowała oczyścić jakoś główny korytarz. Zastanawiała się, czy jest tutaj sama. Wiedziała, że to niemożliwe, ale mimo to nie wyczuwała niczyjej obecności. Dopiero kiedy płomienie się zmniejszyły, jej oczom ukazali się kolejni uzdrowiciele i pacjenci.

Niektórzy wyraźnie krwawili. Rany na ich ciałach były ogromne i ubrania niemal całkowicie spalone i zniszczone. Nie było czasu na pogawędki i podziękowania.

Ginny przedzierała się dalej. Miała wrażenie, że kompletnie straciła orientację w terenie...

* * *

To nie był najlepszy czas dla Severusa. Wiedział, że musi wyjść cało z tej misji, a wtedy Czarny Pan na pewno mianuje go pełnoprawnym śmierciożercą. Problem jednak polegał na tym, że sprawy chyba zbyt mocno wymknęły się spod kontroli.

Pożar zajął cały szpital. Płomienie sięgały do sufitu, a on nadal był uwięziony na drugim piętrze. Przełknął głośno ślinę. Teraz już nawet nie chodziło o to, aby nikt go nie zauważył, chodziło o to, aby przeżyć. Czarodzieje byli zbyt pochłonięci tym, co się działo ze szpitalem, aby zaprzątać sobie głowę jego osobą. Poza tym w razie czego zawsze mógł okłamać, że znalazł się tutaj przypadkiem, lecząc się z jakiejś dolegliwości.

Przedzierał się przez wąskie korytarze, próbując otworzyć sobie przejście przez płomienie. Czuł na czole gorące krople potu. Szata prawie kompletnie się usmoliła, a od dołu spaliła. Severus pierwszy raz od bardzo długiego czasu poczuł, że paraliżuje go strach.

Kaszlał i charczał, wiedział, że jeśli zostanie w płomieniach jeszcze kilka minut dłużej, to prawdopodobnie się udusi.

Skręcił w inny wąski korytarz, omal nie potykając się o bezwładne, stojące w płomieniach ciało. Przełknął głośno ślinę, nie zamierzał sprawdzać, czy ten delikwent jeszcze żyje. Minął go, uważając, aby samemu się nie zapalić.

Już chciał ruszyć w kierunku schodów na niższe piętro, kiedy nagle ją zobaczył.

Stała z wyciągniętą różdżka, próbując odpędzić atakujące ją płomienie. Niezbyt wysoka, drobna sylwetka rysowała się na tle czerwonych płomieni. Severus znał dokładnie szal w kwiaty, którym związała włosy. Kojarzył też jej dżinsową luźną kurtkę. Nosiła ją jeszcze za czasów szkoły.

Lily. Najważniejsza dla niego kobieta ryzykowała życie, aby ocalić jak najwięcej istnień. Snape bez zastanowienia poskromił ogniste języki, które były najbliżej dziewczyny. Wtedy ona się odwróciła, a w jej oczach malowało się zaskoczenie.

On też się zdziwił. Miał do czynienia z zupełnie kimś innym, niż na początku mu się wydawało. Nie znał tej dziewczyny, ale jak ona śmiała założyć na siebie rzeczy Lily. Zacisnął dłoń na trzymanym w kieszeni eliksirze. Miał go przygotowanego na tego faceta, który przedstawił się nazwiskiem Marshall, gdyby miał go znów spotkać, co raczej było niemożliwe.

Dziewczyna zbliżyła się o kilka kroków. O dziwo, jej ubranie było prawie czyste, nie zwęglone z żadnej strony.

- Snape? - spytała półszeptem.

Mężczyzna jednym ruchem chwycił flakonik znajdujący się w jego kieszeni. Odkorkował go w ekspresowym tempie.

- Skąd mnie znasz? - rzucił.

Nie mogła uczyć się w Hogwarcie. Nie kojarzył jej nawet z widzenia. Mogła być starsza o kilka lat od niego, ale tak piegowatej buzi nie dało się zapomnieć.

- Ja...

Nie chciała odpowiedzieć, wyczytał to z jej oczu. Żałowała, że w ogóle zaczęła. Severus obserwował jak jej wargi zaczynają drżeć.

- Gadaj, skąd mnie znasz?!

Ale ona pokręciła tylko głową, co zupełnie wyprowadziło mężczyznę z równowagi. W ułamku sekundy zamachnął się niewielkim flakonem, a starannie uwarzona przez niego ciecz wylądowała na jej napiętej z emocji twarzy. Syknęła, po czym upadła na kolana.

Krzyczała, przyciskając dłonie do swej twarzy.

Severus jednak nie miał czasu dłużej zawracać sobie nią głowy. W ciągu kilku sekund znalazł się na schodach o zbiegł po kilka stopni. Pierwsze piętro i parter już nie płonęło, jednak swąd spalenizny nadal unosił się w murach szpitala. Snape w pośpiechu opuścił budynek. Nie zawahał się nawet wtedy, kiedy zobaczył kilkadziesiąt zupełnie zwęglonych ciał na chodniku. A to był dopiero początek. W szpitalu na pewno było jeszcze mnóstwo ofiar...

* * *

Ból nie trwał zbyt długo. Już po chwili Ginny czuła, że płynie, Jej ciało unosiło się nad podłogą i sunęła wśród dymu, kurzu, pyłu i resztek dogasających płomieni. Niewiele widziała, a z każdą chwilą wszystko podrażało się w jeszcze większej ciemności. Nie bała się. Jej ciało ogarnął zaskakujący spokój...

- Fabian, co się stało?! - krzyknęła jakaś kobieta.

- Nie wiem, tak ją znalazłem – odpowiedział jej głos mężczyzny zaskakująco blisko jej ucha. Znała go, ale nie potrafiła przypomnieć sobie skąd.

Ginny chciała się odezwać. Otworzyć oczy i powiedzieć, że wszystko jest dobrze. Tylko że nie mogła zrobić ani jednego, ani drugiego. Otaczała ją ciemność, a w gardle czuła nieprzyjemną, twardą gulę. Chciała odchrząknąć, jednak z jej piersi wyrwał się tylko cichy świst. Poczuła dziwny ból w krtani.

- Nic nie mów – powiedziała ta sama kobita. - Fabian, to nie są skutki ognia...

- A czego?

- Trzeba jej obmyć twarz, szybko – rzuciła tylko w odpowiedzi. - Jest wielu rannych... Syriusz! Chodź tutaj. Zróbcie to sami.

- Ale..?

- Bez żadnego ale.

A potem odeszła. Ginny zaczęła odczuwać chłód, całe jej ciało zastygło. Ktoś coś do niej mówił, ale ona nie słyszała. Słowa zostały zagłuszone przez krzyk.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro