Rozdział 5 - Koszmar
Lucretia
Byłam w pokoju, który przygotowali dla mnie Parkerowie. David nie wydawał się odbiegać mocno od tego, co opowiadał o nim tata. Jego obaj synowie również zapowiadali się na miłych ludzi. Moi nowi „bracia". Zaśmiałam się z brzmienia tego słowa, bo przecież miałam już braci, tylko takich, którzy nigdy się nie narodzili. Moja mama poroniła czterokrotnie, zanim donosiła ciążę ze mną, ale sama przypłaciła to życiem. Lucas byłby chyba w wieku tego starszego Parkera, Hyacintha. Prawda, tato? Jednak nie ma go, podobnie jak Leona, Lewisa i Liama. Nie ma nikogo, zostałam całkowicie sama.
Siedziałam przed lusterkiem, które ustawiłam na biurku i wpatrywałam się w swoje odbicie, zastanawiając się, czy mogę stworzyć więź z kimś, przed kim muszę ukrywać swój prawdziwy wygląd. Zdjęte soczewki już leżały w specjalnych pojemnikach z płynem. Mogłam po raz kolejny spojrzeć w swoje złote oczy, których tak nienawidziłam. Zastanawiałam się, czy moje rodzeństwo też urodziłoby się z tą dziwną zdolnością. Miałam nadzieję, że tak, może wtedy nie byłoby to tak przytłaczające, bo ktoś by mnie rozumiał i przechodziłby przez to samo.
Wzięłam szczotkę do włosów i szybko rozczesałam kasztanowe fale. Były już długie i wymagały ręki fryzjera, ale tata często zapominał o takich rzeczach. Pewnie ciocia w końcu by mnie tam zaprowadziła albo sama podcięła końcówki. Jego umiejętności ograniczały się do zaplecenia prostego warkocza. Cieszył się wtedy i mówił, że wyglądam w takiej fryzurze zupełnie jak mama. To był jej znak rozpoznawczy i często pacjenci w szpitalu, gdzie cała trójka pracowała, powoływali się na „panią z pięknym, długim warkoczem". Widywałam ją tylko na zdjęciach i we wspomnieniach taty, ale cieszyłam się, że mam chociaż to.
Rzuciłam jeszcze okiem na biurko, na którym leżały przybory szkolne, które chciałam uporządkować następnego dnia, zastanawiając się, jaka będzie moja nowa klasa. Wiedziałam, że rozmyślania nie pozwolą mi szybko zasnąć, mimo to wolałam się już położyć. Byłam dwa kroki od łóżka, kiedy usłyszałam niespodziewany odgłos otwieranych drzwi. Nieświadomie podążyłam za tym dźwiękiem i się odwróciłam. Wtedy mój wzrok napotkał ten oceaniczny, nieco zabrudzony błękit w oczach Victora. Poczułam, jak moja świadomość z ogromną siłą wyrwała się, żeby jak huragan wpaść do umysłu mojego nowego brata. Bez pukania, podobnie jak on wszedł do pokoju, nie wiedząc, co go czeka.
Widziałam, jak upada pod wpływem mojej mocy, przestraszyłam się. Czułam, że wszystko zostało zaprzepaszczone. Obiecałam przecież, że ich nie skrzywdzę, a zrobiłam to już kilka godzin po przybyciu. Coś mną targnęło i chwyciłam leżące na biurku nożyczki z zamiarem wbicia ich sobie w oczy. Płakałam i przepraszałam. Widziałam, jak David zdążył podbiec do swojego syna i trzymał go w objęciach. Ściskałam ostrze kilka centymetrów od oczu, nie mogąc wykonać ostatecznego ruchu. Tata mówił, że są piękne i niezwykłe, jak mogłam to zignorować.
– Zrób to! – usłyszałam krzyk Davida. – Zobacz, co zrobiłaś mojemu synowi! Zrób to, wyłup sobie oczy!
Miał ten wyraz twarzy, wściekły i jednocześnie przerażający. Chciałam to zrobić i błagać o przebaczenie, którego bym nie otrzymała, ponieważ krzywda została już wyrządzona. Nie wypuściłam nożyczek z dłoni, ale nie potrafiłam tego zrobić. To Victor tu wszedł, nie zrobiłam tego specjalnie, czy to się nie liczy? Łzy sprawiały, że widziałam jak przez mgłę, rozpoznałam jednak sylwetkę Davida, który wytrącił mi nożyczki z ręki, pochwycił i uniósł w górę.
– Nie potrafisz zrobić nawet tego. Nie zasługujesz na to, żeby żyć. Powinnaś umrzeć tak jak twoi bracia, matka, a potem ojciec. Szkoda, że w ogóle się urodziłaś – mówił z taką pewnością w głosie, jakby to była najbardziej oczywista prawda.
– Jesteś potworem! – krzyknął Victor, który zbliżał się do mnie na kolanach, w oczach mając pustkę, w którą kazał mi spoglądać. – Zobacz, co mi zrobiłaś! Patrz!
Odwróciłam wzrok, nie mogłam. Nie chciałam. Na głos mówili to, co od lat krążyło w mojej głowie. Potwór, dziwak, dziecko, które nie powinno się narodzić. Już to wszystko wiem, chciałam krzyknąć, ale nie zdążyłam, ponieważ poczułam na plecach chłodne, nocne, jesienne powietrze. A potem tylko spadałam, w momencie uderzenia o ziemię...
Obudziłam się spocona i przestraszona. Cała się trzęsłam. Dotknęłam swojej twarzy, która była mokra od łez. Kolejne oddechy stawały się coraz łatwiejsze, rozglądałam się niepewnie. Jeszcze nie do końca wybudzona, dopiero po dłuższej chwili, zorientowałam się, gdzie jestem, ale wcale mnie to nie uspokoiło. To nie było moje miejsce, nie czułam się tu bezpiecznie. Chciałam uciec, znaleźć się gdzieś indziej.
Chwyciłam jedyną rzecz, która mi to dawała. Następnie wybiegłam z domu, zabierając kluczyki od samochodu. Dobrze, że tamtej nocy nie było ruchu na drogach, ani że nie natknęłam się na patrol policji. Stan, w jakim się znajdowałam, nie sprzyjał bezpiecznemu prowadzeniu auta. Chciałam się znaleźć jak najszybciej i najbliżej rodziców. Wcisnęłam pedał gazu jeszcze mocniej. Po około trzydziestu minutach zahamowałam gwałtownie przed cmentarzem. Biegłam drogą, którą znałam na pamięć, nie przeszkadzała mi nawet ciemność. Upadłam na kolana przy grobie rodziców i położyłam ramiona oraz głowę na zimnym grobie. Płakałam, próbując przez łzy przekazać ogrom tęsknoty.
– Czemu nie mogę być z wami? – pytałam, walcząc z nieregularnym oddechem. – Czemu musiałam się taka urodzić? Po co mnie im oddałeś tato? Powinnam wtedy to zrobić, prawda? Wtedy mogliby się mnie pozbyć i dla wszystkich byłoby lepiej!
Czułam zimno, które w końcu zaczęło uporczywie przeszywać moje ciało. Chociaż była końcówka lata, nocami bywało chłodno, zwłaszcza że miałam na sobie cienką piżamę i leżałam na ziemi, ale czułam się spokojniejsza. Byłam w końcu przy ukochanych rodzicach. Nie obchodziło mnie wtedy nic więcej, pragnęłam, tylko żeby serce przestało mi łomotać. Nie chciałam już czuć strachu, potrzebowałam ukojenia. Czy normalne życie, to było aż tak wiele, o co mogłam prosić? Uspokoiłam się po jakimś czasie i w końcu ponownie zasnęłam, tym razem bez koszmarów. Otulał mnie chłód nocy, mojego sprzymierzeńca, utrudniającego mi widzenie. Moje chwilowe wybawienie od mocy...
Kilka godzin później usłyszałam swoje imię, powtórzone kilkukrotnie zmartwionym głosem. Rozpoznawałam go. Hyacinth? Co on tu robi? Jeszcze zanim otworzyłam oczy, ktoś zasłonił mi je dłonią. Dotknęłam jej i przesunęłam palce do nadgarstka, by wyczuć bransoletkę. Też mi dobrze znaną, bo długo ją wybierałam, aby była idealnym prezentem dla Victora. Co się dzieje?
– Lulu, nic ci nie jest? Co ty tutaj robisz? – pytał Hyacinth, zdenerwowanym głosem.
– Lucretia, dziecko! – Usłyszałam kolejną osobę, tym razem starszą kobietę. – Mieszkam niedaleko, musimy ją tam zabrać.
– Ciocia Bernadette? Ciociu to ty? – zapytałam zdezorientowana.
Victor nadal zasłaniał mi oczy, pomógł mi wstać i zaczął prowadzić w stronę samochodu, ignorując resztę, która męczyła mnie pytaniami.
– Pan Tarcza, gdzie on jest? – Przypomniałam sobie o maskotce, którą tutaj przywiozłam.
Zaczęłam znowu się denerwować i nieco uspokoiłam, dopiero gdy znalazła się w moich rękach. Przytuliłam ją mocno do siebie i pozwoliłam dalej prowadzić się Victorowi. Nagle uświadomiłam sobie, dlaczego zachowywał się tak dziwnie. Musiał wiedzieć, że nie mam soczewek i mogłaby stać się coś, czego wszyscy byśmy w różny sposób żałowali. Ciocia rzeczywiście mieszkała nieopodal, ale i tak podjechaliśmy tam wszyscy samochodami. Po tym jak weszliśmy do środka, szybko udałam się do łazienki, Victor wtedy niezauważenie wsunął mi coś do ręki. Soczewki! Uratował mnie. Czasami myślałam, że to przyjaciel, na którego nie zasługuje. Szybko je założyłam i w końcu mogłam na spokojnie przemyśleć całą sytuację.
Śnił mi się koszmar, przyjechałam tutaj pod wpływem emocji, które wywołał. A teraz znajdowaliśmy się w mieszkaniu cioci Bernadette, która nie była ze mną spokrewniona, ale dla rodziców była niczym rodzina. Pomagała tacie przy opiece nade mną. Była mentorem mojej mamy, kiedy ta zaczęła pracować w szpitalu. To u niej przebywałam po śmierci ojca, a zanim wzięli mnie, zgodnie z jego wolą, Parkerowie. Chciałam wyjść i poprosić o coś ciepłego do picia, ale usłyszałam, jak pod drzwiami kłócą się moi bracia.
– Victor, czy Lulu coś bierze? Czy wy coś bierzecie? – zapytał się zdenerwowany Hyacinth. Domyśliłam się, że Victor zaprzeczył i w jakiś sposób mu odpyskował. – Ale raczej nie spędzała całych nocy na cmentarzu – odpowiedział starszy z nich.
Poczułam ukłucie w sercu, obwiniałam się już o wiele rzeczy, a najbardziej bolało mnie, kiedy kłócili się z mojego powodu. Nie dogadywali się ogólnie, a nie chciałam, żeby sytuacja się jeszcze bardziej pogorszyła.
– Zamknijcie się oboje – powiedziałam, wychodząc z łazienki. – Zapominamy o tym, co się stało. Nic nie mówicie o tym w domu. Koniec tematu.
Poszłam do salonu, wiedziona zapachem malinowej herbaty. Ciocia już czekała tam z kocem, pod którym kazała mi usiąść. Dopiero w tamtej chwili uświadomiłam sobie, że odczuwałam przeraźliwe zimno. Uszykowała również leki i suplementy, aby spróbować, choć częściowo zapobiec jakiejś infekcji dróg oddechowych, która zapewne mnie niedługo czekała.
– Dziękuję ciociu – powiedziałam, ujmując w dłonie gorący kubek.
Spojrzała na mnie uważnie i z lekką złością, wywołaną moją głupotą. Na kolanach trzymałam Pana Tarczę, nie chciałam się z nim rozstawać nawet na chwilę. Wtedy do pokoju weszli również moi bracia, usiedli z moich obu stron i teraz cała trójka się we mnie wpatrywała, oczekując wyjaśnień. Bałam się podnieść wzrok znad kubka, żeby zobaczyć co myślą.
– Miałam okropny koszmar – powiedziałam.
– Co to było, że nie mogłaś pójść do Victora, czy zadzwonić do kogoś, włączając w to mnie? – zapytał rzeczowo Hyacinth. – Co było aż tak strasznego, że zmusiło cię do takiego zachowania?
– Nie chce o tym opowiadać – odpowiedziałam stanowczo. – Wiem, że zareagowałam zbyt gwałtownie, ale ostatnio mam tyle na głowie...
– To nie jest wystarczający powód, Lucretio – wtrąciła się ciocia. – Pamiętam, jak wymykałaś się na cmentarz prawie każdej nocy zaraz po pogrzebie twojego taty. Wtedy wiedziałam, gdzie cię szukać, ale dzisiaj jak zadzwonił do mnie Hyacinth... Przypomniało mi się, jak wtedy cierpiałaś, jak nic nie mogłam dla ciebie zrobić, przestraszyłam się, że znowu stało się coś, co...
– Ciociu, to był tylko okropny koszmar – powtórzyłam. – Nic mniej, nic więcej.
– Dobrze, że Victor mógł sprawdzić lokalizację auta w telefonie. Zrobił to zaraz, jak zorientował się nad ranem, że cię nie ma. Zadzwonił po mnie i przyjechaliśmy tu moim samochodem. Po drodze zadzwoniliśmy do pani Bernadette, żeby też jak najszybciej poszła sprawdzić, czy może cię tam nie ma. Napędziłaś nam takiego stracha Lulu...
– Przepraszam – mruknęłam. – Nie chciałam.
Tak samo jak w moim śnie, nie chciałam nikogo skrzywdzić, nie chciałam nikomu sprawić przykrości.
– Na początku nie chciałam, żebyś tam trafiła – westchnęła ciocia. – Ale widząc, jak ta dwójka się o ciebie troszczy, cieszę się, że twój ojciec podjął słuszną decyzję.
Wiedziałam, że to prawda. Często o tym myślała, zwłaszcza krótko po pogrzebie, czy potem, kiedy ją odwiedzałam i cieszyłam się, że w końcu to zrozumiała. Ostatecznie Parkerowie stali się moją rodziną i było mi z nimi dobrze. Bernadette jakiś czas później niechętnie puściła nas z powrotem do domu.
Hyacinth denerwował się, ponieważ Ginny do niego wydzwaniała, zniecierpliwiona jego nieobecnością. Victor nic nie mówił, cały czas był zdenerwowany i zaciskał pięści. Wiedziałam, że tym razem chodzi tylko i wyłącznie o mnie. Jechaliśmy razem, on prowadził, a ja siedziałam na przednim siedzeniu, tak jak wtedy, gdy pierwszy raz do nich trafiłam. Był tak podobny do swojego ojca.
– Porozmawiaj ze mną – powiedział, kiedy wymusił na mnie uszczypnięciem, bym na niego spojrzała.
– Nie chcę – mruknęłam. – Więcej tego nie zrobię.
– Lulu, co ci się śniło?
– Jedźmy do domu – powiedziałam, zmieniając temat. – Dzisiaj jeszcze obiad u rodziców.
Odwróciłam wzrok i do końca drogi spoglądałam w okno. Co miałam mu powiedzieć? Oznajmić, że śniła mi się pierwsza noc u nich. Wspomnienie, które zmieszało się z fantazją, na tyle, że nie mogłam odróżnić jednego od drugiego. Nie potrafiłabym mu powiedzieć, że w tym śnie jego ojciec wypchnął mnie przez okno, po tym, jak go zaatakowałam, ponieważ był zbyt ciekawskim dzieckiem; że usłyszałam, jakim jestem potworem, który nie powinien się nigdy urodzić. Victor za bardzo by się tym przejął, a potem obwiniał siebie, że wywołał to naszą rozmową poprzedniego wieczora.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro