Rozdział 2 - List
David
Drogi przyjacielu,
jeśli wciąż mogę Cię tak nazywać. Od dawna wiedziałem o chorobie, która w końcu mnie pokona. Kiedy będziesz czytał ten list, ja zdążę przegrać walkę. Jesteś jedyną osobą, którą mógłbym poprosić o tak wielką przysługę. Przyznaję, trudno było mi zebrać w sobie siłę, by w końcu Cię o to poprosić. Cały czas miałem w głowie ten dzień, siedem lat temu, kiedy widzieliśmy się po raz ostatni i rozstaliśmy w dość nieprzyjemny sposób. Nigdy nie miałem Ci za złe tego, co się stało, ale nie potrafiłem wyjść z otwartymi ramionami jako pierwszy. Przepraszam za bycie okrutnym przyjacielem.
Wiem, że udało Ci się osiągnąć wszystko, o czym marzyłeś. Z uwagą i dumą śledziłem wszelkie wzmianki o Tobie. Szczerze cieszę się Twoim szczęściem i żałuje, że nie mogliśmy zobaczyć się, chociaż jeszcze jeden raz.
Moja mała Lucretia skończyła wczoraj osiem lat. Jest taką słodką dziewczynką. Proszę, zaopiekuj się nią, gdy mnie już zabraknie.
Rodzina Lucii nigdy jej nie zaakceptuje i pozbędzie się jej przy pierwszej możliwej okazji. Proszę, jesteś ostatnią opcją, która mi została. Nie musisz się jej bać, trzeba tylko pomóc jej kontrolować jej zdolności. Wiem, że to dużo, ale proszę...
Jeśli będzie trzeba, zastąp jej mnie. Niech nazywa Cię tatą, pogodzę się z tym zza grobu. Chcę, tylko żeby była bezpieczna i szczęśliwa. Nie chcę jej zostawiać. Tak bardzo nie chcę, ale niedługo umrę. Nic nie da się zrobić... Proszę, przyjmij ją. Błagam Cię...
Przepraszam i dziękuję za wszystko
Twój, mam nadzieję - przyjaciel L.
Od początku wiedziałem, kto był autorem listu. Rozpoznałem charakter pisma, który znałem już od szkoły średniej. Od samego początku przeczuwałem też, że to nie będą dobre wiadomości. Nie spodziewałem się jednak, że nagle dowiem się o śmierci przyjaciela, najlepszego przyjaciela. Opadłem na fotel w moim gabinecie i zacząłem płakać, starając się wylać z siebie całą złość i żal za lata, które straciliśmy. Ja również mogłem wyciągnąć rękę. On potrzebował mojej pomocy, a jedyną wymówką był strach i duma.
Rozstaliśmy się siedem lat temu w złej wierze, z mojej winy. Czemu zatem ten głupek mnie przepraszał?! To ja powinienem go wspierać, kiedy został sam z dzieckiem po śmierci Lucii. Uciekłem wtedy niczym największy tchórz, bo spojrzałem w oczy niewinnego dziecka, które po prostu urodziło się z tą nietypową zdolnością.
Zacząłem wyrzucać sobie, że gdybym nie był tak zarozumiały, to może zauważyłbym coś wcześniej i namówił go na leczenie, wspomógł finansowo, czy trwał przy nim w ostatnich chwilach. Nie wyobrażałem sobie, co mógł wtedy czuć. Przytłaczająca odpowiedzialność wobec córki, samotność, brak wsparcia - przede wszystkim ze strony rodziny i przyjaciół.
Zacisnąłem bezsilnie pięści, nie wiedząc, jak poradzić sobie ze stratą. Zanim poznał Lucię, to ja spełniałem obie role, chociaż początkowo nie łączyło nas nic. Nagle usłyszałem pukanie i do pomieszczenia weszła bezszelestnie moja żona, z niezbyt zadowoloną miną.
- Victor przybiegł do mnie przed chwilą. Mówi, że usłyszał, jak płaczesz i przestraszył się, że coś się stało - powiedziała chłodnym tonem, lecz jej głos stał się łagodniejszy, gdy zauważyła, że nasz młodszy syn nie kłamał. - O co chodzi?
Wskazałem głową dokumenty, które dostałem wraz z listem od przyjaciela. Martha przebiegła je wzrokiem, próbując jednocześnie ukryć, że nie do końca podoba jej się to, co widzi. Czaiło się w jej spojrzeniu pewnego rodzaju pobłażanie nad moją reakcją.
Nigdy nie darzyła jakąś szczególną sympatią ani Leonarda, ani jego żony. Uważała ich tendencję do poświęcania się dla innych za śmieszną i głupią, jednocześnie darząc ich cichym szacunkiem za zawodową drogę, jaką obrali.
- David, pozostaje pytanie, co chcesz z tym zrobić?
- Jak to co? - powiedziałem, nieco wstrząśnięty lekceważącym tonem głosu żony. - Wypełnię ostatnią wolę przyjaciela.
- Nie weźmiesz pod uwagę mojego zdania?
Mierzyliśmy się przez chwilę wzrokiem, lecz żadne z nas nie ustąpiło na tym etapie. Również kolejny tydzień opiewał w zażarte, codzienne dyskusje na ten temat, to nie chciałem się poddać i mimo wszystko walczyłem, by wymusić na żonie zgodę na opiekę nad Lucretią. W tym okresie jednak najbardziej niespokojne były nasze dzieci, które niechętnie obserwowały nieudolne próby dorosłych, by nie podnosić na siebie głosu.
Chociaż chłopcy nie znali szczegółów, domyślali się, że chodzi o coś poważnego. Zazwyczaj konflikty rozwiązywaliśmy, rozmawiając i traktując je jak problem biznesowy, który trzeba było rozpracować dla dobra obu zainteresowanych stron.
Ostatecznie dobroć, która nadal gościła gdzieś w zakamarkach serca mojej żony, zwyciężyła. Zaznaczyła jednak, że nie mam od niej oczekiwać, że będzie zastępować Lucretii matkę. Zawsze chciała mieć tylko jednego potomka, potem jednak wpadliśmy z Victorem, a teraz oczekiwałem, że przyjmie z marszu, z otwartymi ramionami pod swój dach kolejne dziecko.
Z jednej strony rozumiałem, jak ważna dla niej jest kariera, nigdy tego nie ukrywała. Dla mnie również ten aspekt życia był zawsze niezwykle istotny, ale nie mogłem pozostać obojętny, wobec tego niewinnego dziecka.
Po załatwieniu wszystkich formalności i przerobieniu mojego gabinetu na dziewczęcy pokój, nadszedł dzień, kiedy mogłem pojechać po Lucretię do sąsiedniego miasta. Do tej pory przebywała ze swoją przybraną ciotką. Ponownie dopadły mnie wyrzuty sumienia, że mieszkali tak blisko...
Na całe szczęście mój przyjaciel zabezpieczył prawnie małą, by nie trafiła do rodziny matki, która szczerze jej nienawidziła, podobnie jak Leonarda. Byłem zdenerwowany, lecz nie chciałem, żeby było to widać na mojej twarzy.
Próbowałem trzymać się w myślach wspomnienia radosnego przyjęcia wiadomości o „siostrze" przez Victora. Mój starszy syn Hyacinth w czasie rozmowy, kiedy im to przekazywałem, swoją odpowiedź wyraził wzruszeniem ramion i podkreśleniem, że liczy się tylko dla niego, żeby mu nie przeszkadzała. Nie spodziewałem się po nim innej reakcji, zaczynał już powoli żyć w swoim świecie, do którego na razie nikogo nie dopuszczał, z kolej młodszy nie raz prosił nas o rodzeństwo.
Chwytając się wyobrażeniu o moim małym sojuszniku, uśmiechnąłem się lekko i zapukałem do drzwi. Po chwili otworzyła mi kobieta w średnim wieku i przyglądała mi się przenikliwie przez moment.
Bernadette
Przeglądałam z Lucretią album ze zdjęciami i obserwowałam z uwagą. Wiedziałam, dlaczego jest tak bardzo świadoma tego, co się dzieje, Leonard ją na to dobrze przygotował, a jednak wciąż była dzieckiem. Miałam wrażenie, że jej umiejętności odebrały jej cała przyjemność z okresu dzieciństwa, nie tylko utrata matki, a potem ojca. Momentami miałam Leonardowi za złe, że nie postanowił zostawić jej pod moją opieką, ale rozumiałam jego decyzję.
Patrzyłam na jego rozpromienioną twarz, kiedy podawał Lucretii jej pierwszy stały posiłek, sama zrobiłam to zdjęcie. Bał się, że sobie nie poradzi, dlatego byłam obok w ramach wsparcia. Starał się pozostać taki przez ostatnie miesiące, chociaż zdawał sobie sprawę, że nic nie ukryje przed córką. Pamiętałam aż za dobrze ten dzień, kiedy przyszedł do mnie, blady i ze strachem w oczach. Podał mi kartkę i jeszcze zanim przekroczył próg oznajmił krótko: „Umieram, Bernadette. Ja umieram."
Był lekarzem, nie pozwoliłby się okłamać koledze po fachu, nawet całkowicie odległej od jego specjalizacji. Otworzyłam ramiona, w które wpadł i zalał się łzami. Pewnie nie podejrzewał, że Lucretię czeka ten sam los, co jego, ona też stanie się sierotą. Po dłuższej chwili otrząsnął się, podziękował za możliwość wypłakania się i mamrotał już pod nosem wstępne plany jak zabezpieczyć przyszłość Lucretii. Tak bardzo chciałam mu powiedzieć, czy to nie oczywiste, że się nią zaopiekuje, ale już wtedy czułam, że ja nie będę jego pierwszym wyborem.
Nie udało mi się ukryć rozczarowania, kiedy Leonard oznajmił mi, że poprosi o adopcję swoich przyjaciół z dawnych czasów. Gdyby się nie zgodzili dopiero ja zostałabym jej opiekunką, nie chciałam głośno krytykować jego decyzji, w końcu robił to dla dobra córki. Oni mieli już dwójkę dzieci, w tym jedno w jej wieku, w dodatku byli dobrze usytuowani i nie powinno jej u nich niczego brakować. Nie chodziło tu o status finansowy, moje zarobki spokojnie by nam wystarczyły, ale Leonard był przekonany, że rodzina Lucii uzna Lucretię za bezwartościową, skoro zdecydował się ją tam posłać.
- Jesteś pewien? Nie pamiętam, żebyście w ogóle o nich kiedykolwiek wspominali - odparłam z lekkim zarzutem. - Nawet, nie przypominam sobie ich z waszego ślubu.
- Możliwe, nie widziałem się z nimi od lat.
- To jak możesz im powierzyć własną córkę?
- Wiem, że będzie jej tam dobrze i pozostaje mi tylko nadzieja, że się zgodzą - odparł. - Wybacz mi, że sprawiam ci tym przykrość, jednak bardzo bym chciał, żebyś pozostała w życiu Lucretii, jeśli...
- Że też mogłeś w ogóle pomyśleć, że nie będzie mi na tym zależeć. - Poklepałam go troskliwie po ramieniu. - Zarówno ty i Lucia mieliście we mnie za mało wiary, jakbyście zapominali, że jesteście dla mnie jak rodzina.
Lucretia przytuliła się do mnie. Tak okazywała mi wdzięczność, za to że byłam dla niej i jej rodziców kimś ważnym. Chciała odwrócić moją uwagę od tych smutnych wspomnień i pokazała zdjęcie ze ślubu.
- Mama wtedy pięknie wyglądała - wyszeptała cicho. - Ale kiepsko zatańczyli pierwszy taniec, tata co chwila deptał jej po stopach.
- Udawaliśmy, że tego nie widzimy - zaśmiałam się. - Powiem ci szczerze, że nikt nie zakładał, że skończą na ślubnym kobiercu. To było zabawne, obserwować, jak na początku nie potrafili wytrzymać w swojej obecności nawet pięciu minut. Ile razy się nasłuchałam jak twoja mama mówiła, że nie cierpi Leonarda, a potem...
Obserwowałam, jak się w sobie zakochują, chodzą na pierwsze randki, planują wspólną przyszłość. Pomagałam im, kiedy Leonard się wprowadził obok, dzieliłam ich radość, gdy dowiedzieli się o pierwszej ciąży, a potem pocieszałam po pierwszym poronieniu i przy kolejnych. Drugie, trzecie, czwarte stracone dziecko, każde bolało równie mocno. Nikt nie wiedział, czemu tak się dzieje, Lucia w żadnym przypadku nie dotrwała dalej niż do 20-stego tygodnia ciąży. Mimo to nie poddawali się, nie tracili nadziei, aż doczekali się Lucretii.
Gdzie byli wtedy ci przyjaciele, prychnęłam z rozżaleniem w duchu. Czemu ich nie wspierali? Dlaczego nie było nikogo poza mną, komu Lucia mogłaby się zwierzać ze swoich obaw; z kim mogłaby jeszcze chociażby porozmawiać; z kim mogłaby dzielić codzienny strach i radość z każdego wyczuwalnego ruchu Lucretii, które skrupulatnie notowała?
Kiedy trafiła na porodówkę, koleżanka z tego bloku dała mi znać, że Lucia już tam jest. Wtedy u nas dużo się działo, musiałam czekać na koniec zmiany. Przebierałam się w biegu, klikałam natarczywie przycisk w windzie, chociaż wiedziałam, że przez to nie pojedzie szybciej. Dotarłam tam i wiedziałam, że jest źle, czułam to w powietrzu i słyszałam nerwowe krzyki z sali porodowej. Leonard stał, przytulając do siebie Lucretię, obserwując wszystko przez otwarte drzwi, nawet jeśli to sprzeczne z procedurami. Podeszłam w momencie, w którym lekarz spoglądał na zegarek i oznajmił czas zgonu. Leonard nie upadł tylko dlatego, że trzymał w rękach dziecko, ale i tak go podtrzymywałam. Oboje byliśmy w ogromnym szoku, nie tak to miało wyglądać. Powinnam im pogratulować i pytać, czego potrzebują, co mogę dla nich zrobić. Zamiast tego moja najtrudniejsze zadanie się rozpoczęło, musiałam być dla nich podporą. I gdzie byli wtedy ci przyjaciele?
- Tak długo nie mogliśmy zdecydować się na imię, ale Lucia zdążyła je nadać i ją pocałować, i... - wyszeptał Leonard. - Bernadette to Lucretia.
- Miło mi cię poznać kochanie. Jestem twoją ciocią. - Pogłaskałam ją po policzku, otworzyła na chwilę oczka. Uśmiechnęłam się, a potem lekko skrzywiłam, jeszcze nie miała tyle siły.
Nawet nie zauważyłam, jak mocno ściskam dłoń Lucretii, kiedy to wspominałam. Dziewczynka spojrzała na mnie i wtuliła się jeszcze mocniej. Głaskałam ją po głowie, nie chciałam się z nią żegnać, bałam się, że jej nowa rodzina spróbuję mnie od niej odsunąć.
- Nie pozwolę na to - oznajmiła zdecydowanie. - Ciociu, mama jeszcze zdążyła powiedzieć, że nas kocha - dodała jeszcze, wskazując na nieznany mi do tej pory szczegół.
Rozbrzmiał dzwonek do drzwi, zazwyczaj cieszyłam się na gości, ale tamtego dnia ten dźwięk miał wyjątkowy nieprzyjemny charakter. Z ciężkim sercem ruszyłam do drzwi, wkrótce będę musiała się pożegnać.
David
- Pan po Lucretię, prawda? Ponoć był pan przyjacielem Leonarda - zapytała, a w jej głosie usłyszałem zarzut. Domyśliłem się, że musiała znać go osobiście, a ja miałem to nieszczęście teraz na nią trafić. - Mała wie, że jeżeli będzie się działo coś złego, ma się od razu ze mną skontaktować, więc lepiej... - Ton jej wypowiedzi, był coraz bardziej agresywny, wtedy w korytarzu pojawiła się Lucretia w czarnej sukience za kolana, z pluszowym żółwiem w ręku.
- Nie trzeba go straszyć, ciociu - powiedziała po cichu, a jej głos był niezwykle spokojny i ciepły.
Bałem się, że stanie się to samo, co za pierwszym razem, kiedy się spotkaliśmy, to niepokojące uderzenie energii i poczucie, jakby ktoś włamywał się do twojej głowy, lecz nic takiego się nie wydarzyło. Wtedy miała zaledwie roczek i zwaliło mnie to z nóg, teraz jednak ku mojemu zdziwieniu nic takiego nie miało miejsca. Czułem jednak, że coś w jej wyglądzie się zmieniło, ale nie potrafiłem dostrzec co dokładnie. Drobna, ale znacząca i umykająca mi różnica.
- Jesteś już gotowa? - zdziwiła się kobieta. - Myślałam jeszcze, żeby zaprosić pana Davida na kawę, porozmawiać, powiedzieć mu coś o tobie.
- Mam już wszystko, nie ma sensu tego przedłużać. Będę dzwonić, co najmniej raz w tygodniu - powiedziała dziewczynka i podeszła do mnie, kierując wzrok w podłogę. - Miałabym tylko prośbę, chciałabym pojechać do mamy i taty na cmentarz, żeby się pożegnać. Nie będzie to dla pana problemem?
- Nie, ależ oczywiście, że nie - odpowiedziałem zaskoczony jej prośbą oraz spokojem i dojrzałością, które od niej biły. Różniła się tym znacząco od mojego, będącego w tym samym wieku Victora, z niego było istne żywe srebro.
Nie spodziewałem się, że to pójdzie tak sprawnie. Dziewczynka miała do zabrania tylko dużą walizkę z ubraniami i butami oraz karton z zabawkami, książkami i przyborami szkolnymi. Pożegnała się ze swoją dotychczasową opiekunką krótkim uściskiem, a następnie podreptała bez emocji za mną, jakby od dawna była na to przygotowana.
W samochodzie siedziała w milczeniu, dopóki nie znalazłem najbliższej kwiaciarni. Wtedy po raz pierwszy ujrzałem na jej twarzy zmartwienie, gdy niepewnie zajrzała do pluszowego, dziecięcego portfela i szukała kwiatów, na które będzie ją stać, a jednocześnie będą godne nagrobków jej rodziców. Leonard zabezpieczył ją finansowo, lecz ja miałem rozporządzać jej majątkiem, dopóki nie ukończy co najmniej szesnastu lat.
- Wybierz, co ci się podoba, ja zapłacę - powiedziałem, sam zastanawiając się, co kupić.
W końcu wyszliśmy oboje z bukietami w ręce. Lucretia wybrała lilie w różnych kolorach. Jak mi powiedziała później, dlatego, że to były ulubione kwiaty jej mamy. Ja wziąłem bukiet, który na szybko skomponowała dla mnie florystka, po tym jak powiedziałem, że idziemy na cmentarz.
Nie byłem na pogrzebie przyjaciela, szedłem za osieroconą dziewczynką, która doskonale znała drogę do miejsca ostatniego spoczynku swoich rodziców. Pochowano ich razem, tak jak chcieli i jak często z tego żartowali, kiedy jeszcze utrzymywaliśmy ze sobą kontakt.
Kwiaty trafiły do wazonu, stojącego na prostym, szarym grobie. Powiedziałem małej, że pójdę po wodę, chcąc dać jej czas na pożegnanie. Kiedy wróciłem, siedziała na ziemi i płakała. Stanąłem za nią, przysłuchując się jej łkaniu. Wiedziałem, że muszę dać jej tyle czasu, ile potrzebuje. Sam uroniłem kilka łez, dla przyjaciół, których straciłem, a nigdy nie zadałem sobie wystarczającej ilości trudu, by się pojednać.
Po kilku minutach Lucretia uspokoiła się wystarczająco, wstała, pociągając nosem i odwróciła się w moją stronę. Podałem jej chusteczkę, którą przyjęła z wdzięcznością. Podniosła na chwilę wzrok, wciągnąłem głęboko powietrze i wtedy zrozumiałem, co przez cały czas mi nie pasowało, co się w niej zmieniło.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro