Rozdział 7 (Herk i Irene)
Druga para pancernych drzwi zatrzaskuje się za nimi. Irene, mimo zielonego płaszcza, trzęsie się z zimna. W pomieszczeniu nie ma prawie żadnych mebli, oprócz szerokiego biurka i niskiej szafki. Za blatem siedzi kobieta z włosami zafarbowanymi na ciemny pomarańcz. Grubo obrysowane oczy ciskają gromy. Irene poprawia włosy i prostuje się, patrząc wyzywająco. Nie podoba jej się, że tu są.
Herk kładzie ukochanej dłoń na ramieniu, jakby próbując uspokoić.
- Witam Południe. Skierowali nas tutaj, więc myślę, że uda się kupić Kostkę?
- Musimy sprawdzić magazyn... Clev. - Skina na stojącą przy drzwiach strażniczkę i wskazuje na drzwi za biurkiem. Ta spełnia polecenie i po chwili wraca z sześcianem jasnego metalu. Wzdłuż jego boków biegną pasy błękitnego światła.
- Czterdzieści pasków - stwierdza Południowa. Herk uśmiecha się przepraszająco i przeczesuje włosy.
- Niestety nie jesteśmy w stanie zapłacić zwyczajnymi metodami...
- Nie sprzedam nic na kredyt. - Kobieta przerywa mu zdecydowanie. W jej oczach widać burzę.
- ...dlatego pomyślałem o wymianie - kończy arystokrata. - Spójrz, to świetny karabin. Nawet Deraan go używają.
- Pokaż to tutaj - rozkazuje kobieta.
Herk zdejmuje broń z ramienia i kładzie przed nią.
- Hm... Naładowana? Sprawna?
Ogląda karabin ze wszystkich stron, zagląda nawet do wnętrza lufy. Sprawdza magazynek, przeładowuje i wymierza gdzieś ponad ich głowami. Klik.
Zabezpieczony spust przeskakuje z cichym dźwiękiem, nie czyniąc nikomu krzywdy.
- Porządna broń, energetyczna, nie to co te wasze błękitne piszczałki. Nabita, wygląda na sprawną. Myślę, że mogę ją wziąć. - zdejmuje dłoń że spustu i odkłada ją na szafkę. - Tylko, że sama spluwa nie wystarczy. Na moje oko jest warta nie więcej niż trzydzieści trzy.
- Trzydzieści trzy? To jakiś żart? - Herk robi krok do przodu, ale natyka na pistolet wymierzony prosto w czoło.
Irene boi się poruszyć, więc tylko wpatruje się w lufę.
- Czy wyglądam jakbym chciała żartować? - Głos Południowej jest spokojny. Zbyt spokojny.
Herk wbija spojrzenie w jej umalowane oczy.- Trzydzieści pięć.
Kobieta zastanawia się chwilę. Naprawdę długą chwilę. Arystokrata zaczyna się pocić, ale nie daje po sobie nic poznać. Wreszcie pistolet opada.
- Zgoda. Trzydzieści pięć.- Irene? Możesz tu podejść?
Kobieta w zielonym płaszczu kiwa głową. Podchodzi, groźnie patrząc w stronę biurka. Herk z uśmiechem wyciąga z kieszeni płaszcza kartę. Pięć złotych pasków błyszczy w świetle lampy. Płaci i zabiera Kostkę.
– To wszytko?
Irene rzuca kobiecie jadowite spojrzenie. Ich oczy się spotkają. W tym momencie głowa Południowej wybucha. Rozpryskuje fontanną krwi i włosów, przy okazji brudząc ich ubrania.Herk stoi oniemiały przez ułamek sekundy, ale niemal od razu rzuca się w stronę Irene. Seria energetycznych pocisków chybia o centymetry. Arystokrata, nadal w biegu, łapie Irene za połę płaszcza i ciągnie do wyjścia. Kolejne strzały rozrywają podbite ściany szopy, rysując w powietrzu zielone smugi. Wypadają na korytarz, mijając odźwierną i przeciskając się przez niedomknięte drzwi. Druga strażniczka już zdążyła uciec. Herk wyciąga laskę i wypycha drzwiczki, żeby mogła przejść. Nie widać ich... Pewnie po drugiej stronie.
Wybiegają na ulicę. Płaszcz plącze się na nogach kobiety, utrudniając ucieczkę. Nadal nie słychać pościgu. Mijają drzewko i wyskakują na główną ulicę. Tłum ich spowalnia, ale też kryje. Oczywiście, jeżeli Deraan po prostu nie otworzą ognia.
Ludzie odsuwają się, krzyczą lub wyklinają. Niektórzy nawet próbują się na nią zamachnąć. Ale w tej wrzawie słychać wreszcie pościg. Walące o chodniki ciężkie buty i szczękanie ekwipunku. Irene, chociaż wydaje się to nie możliwe w tym tłoku, jeszcze przyspiesza. Moc, żarzaca się w jej brzuchu jak przygasające węgielki, dodaje sił.
Kiedy wreszcie wydostają się na luźniejszą przestrzeń, Herk wciąga ją w boczną uliczkę. Biegną do jej końca i chowają się za stertą porzuconego tutaj badziewia. Mężczyzna od razu klęka, wyciągając z kieszeni Kostkę. Irene bez zastanowienia podnosi jego laskę i wymierza strzelbę w wyjście zza rogu. Słyszy jego posapywanie.
- To... Potrwa kilka minut. Nie mamy klucza.
Irene ryzykuje spojrzenie do tyłu. Arystokrata siedzi na brudnej ziemi i przyciska dłoń do rozłożonego na boki urządzenia. Jego czoło przecinają bruzdy, a brwi marszczą ze skupieniem.Kobieta wraca do patrolowania uliczki. Robi to, mimo, że jeżeli się pojawią, strzelba nie wystarczy.
- Długo jeszcze?- Jeszcze... chwilkę - sapie przez zacięte zęby.
Cisza. Spokój. Coś, bardziej odczucie, niż konkretna myśl, każe jej rozniecić płomień w brzuchu. Przyzywa moc, a ta rozjaśnia jej włosy światłem. Natychmiast ją gasi, bo nie może pozwolić na ujawnienie swojej pozycji. Będę gotowa.
Dalej cisza i spokój.
Huk wystrzału. Nagle przez śmieci przelatuje pocisk. Znaleźli uciekinierów.
- Pośpiesz się!
- Robię co mogę!
Irene słyszy jak biegną, uderzając ciężkimi butami o chodnik. Są coraz bliżej i bliżej. Jestem gotowa. Jeszcze chwilę.
- Przepraszam, Herk.
Rzuca się przez róg, rozpalając moc najmocniej jak potrafi. Jej włosy i skóra stają się gorące, rozświetlają się Spektrycznym blaskiem. Upada na ziemię, świecąc tak mocno, że musi wypalić im źrenice.
Ale wcale ich nie oślepia.
Hełmy na to nie pozwalają. Karabiny wymierzone w jej głowę...Kobieta zdaje sobie ze swojego błędu, niestety zbyt późno.Ktoś pociąga ją od tyłu i świat rozmywa się w szarości.
]]^[[
Mgła otacza ją ze wszystkich stron. Ktoś, najpewniej Herk, ciągle trzyma ją za ramiona od tyłu. Jego palce nie poruszają się, ale bije z nich przyjemne ciepło. Kobieta zauważa to bez udziału woli, ani myśli. Gęste opary przyduszają ją i nie pozwalają się poruszyć. Po sekundzie otoczenie znowu się zmienia, robi się ciemniejsze.
]]^[[
Irene prawie upada na szarawe płyty chodnika. Na szczęście Herk łapie ją za rękę i przytrzymuje. Wokół jest ciemno, zbyt ciemno. Jej oczy nie są w stanie się przyzwyczaić mimo lamp, wiszących gdzieś nad nią. Mruga kilka razy, nadal próbując przebić półmrok wzrokiem. Chyba są w jakiejś bocznej uliczce, podobnej do tej, z której się przenieśli. Rusza w stronę wylotu, ciągnąc mężczyznę za sobą. Ten natychmiast pojmuje, o co chodzi i zaczyna biec.
Mijają kolejne uliczki, biegnąc na oślep. Słyszą za sobą ciężkie buty żołnierzy i ich krzyki. Nie znają drogi, więc wybierają na chybił trafił. Kolejne uliczki przesuwają się przed, przyzwyczajonymi już, oczami Irene. Dalej, dalej, nie mogą nas dogonić. Kobieta ma wrażenie, że pościg jest tuż za nimi. Wreszcie dobiega ich zgiełk z ulicy. Co prawda dla Irene bardzo dziwny, wypełniony nietypowymi piskami i zgrzytami, ale ona nie ma wątpliwości.
- Tam. Słychać dużo ludzi. - Wskazuje na jedną z metalowych ścian, otaczających ich ze wszystkich stron. Herk tylko kiwa głową.
Ulica ciągnie się naprawdę długo, bez żadnych skrętów, szczególnie dla Irene w jej cienkich butach. Różne większe śmieci osuwają się pod jej stopami, a podeszwy zaczynają przesiąkać od śluzu. Kobieta, chociaż wolałaby nie wiedzieć, czuje, że to nie woda. Ciekawe jak duże musi być, coś co zostawia tego aż tak dużo.
Zaczyna się robić trochę mniej miejsca, a wieżowce zdają się przysuwać do siebie. Jeszcze dalej, dalej.
Ściana. Ale można jeszcze skręcić, nawet w dobrą stronę. Kilka sekund gorączkowego biegu i natykają na kolejną ścianę, pomalowaną czerwoną i szarą farbą. Są w ślepej uliczce.
Kobieta przez kilka cennych sekund tępo wpatruje się w mur. Farba, chociaż nałożona nierówno i bez wielkiej wprawy, tworzy wyraźny obraz: drapieżny ptak z charakterystycznym grzebieniem, szczerzący wściekle dziób. Krańce jego skrzydeł zostały odznaczone czarną farbą, a wzdłuż kręgosłupa przebiega czerwona błyskawica, aż po koniec, złożonego, ostro zwężonego ogona. Pod nim wymalowano nieznaną jej frazę:„Skalani przyczajeni w ciemnościach, podnoszą się z pyłu, jak eneniks".
- Chodź. - W głosie Herka słychać panikę, jak bite szkło, ale nie traci czasu i ciągnie ją z powrotem. Błyskawicznie wracają do długiej ulicy. Otwiera drzwi do pierwszego napotkanego budynku i wbiega do środka.
- Piwnica! Szybko!
Irene przeskakuje do środka i zbiega po schodkach. Korytarz rozdziela się na dwie odnogi, wbiega w prawą. Krótki korytarzyk, pięcioro drzwi. Doskakuje do pierwszych i szarpie klamkę, ale nie odnosi żadnego rezultatu. Kolejne uchylają się odrobinę, ale stanowczo za mało, żeby się przecisnąć. Na górze rozlegają się uderzenia i krzyki. Kolejne zamknięte. Czwarte w ogóle nie mają klamki. Piąte zabite na cztery spusty. Kobieta rozgląda się gorączkowo. Z powrotem, na prawo!
Herk biegnie tuż obok niej, ściskając strzelbę. Już tylko sekundy dzielą ich od pościgu. Przemoknięte buty Irene ślizgają się w kurzu, ocierając jej stopy do krwi. Są, kolejne pięcioro drzwi. Pierwsze zamknięte. Drugie powoli przesuwają się na zardzewiałych zawiasach.
- Pomóż! - Irene ciężko dyszy, próbując poszerzyć szczelinę.
Herk przestaje ciągnąć klamkę ostatnich drzwi i podbiega do niej.
Otwór robi się coraz większy. Wreszcie jest wystarczająco szeroki. Kobieta wślizguje się do środka. Dokładnie w tym samym momencie, słychać trzask drzwi od piwnicy. Herk też wskakuje do środka i szybko zamyka ich w malutkim pomieszczeniu.
Ciężkie kroki słychać coraz bliżej, żołnierze przesuwają się szurając i szarpiąc za klamki. Arystokrata zasadza się w kryjówce i nie spuszcza wzroku z wejścia. Irene gorączkowo rozgląda w poszukiwaniu czegokolwiek, co może poprawić ich sytuację. W mroku nic nie znajduje.
Deraan są tuż przed nimi. Wchodzą do korytarza. Szarpią pierwsze drzwi, któryś przestrzela zamek i wchodzi do środka. Ułamki sekund dzielą ich od śmierci. Czas spowalnia dla Irene.
Ich drzwi, bardzo bardzo powoli, zaczynają się otwierać. Herk przymierza się do strzału. Ciężkie drewno pokonuje kolejne minimetry, a ona nie jest w stanie nic zrobić. W szparze zaczyna się pokazywać sylwetka żołnierza. Wyciągnięty karabin, czarna, gładka zasłona hełmu. Ciemny mundur z dwoma pasami na ramionach. Palec na spuście. Już prawie. Drzwi przesuwają się dalej, ukazując go całego. I w tym momencie czas wraca do normy.
Na żołnierza wpada, z boku, jakaś postać. Błysk wzmocnionego ostrza, fontanna krwi. Strzały, tak głośne, że Irene chwilowo traci słuch. Ta postać porusza się niesamowicie szybko. Po czasie mrugnięcia okiem, kolejne porozcinane ciało upada przed drzwi. Słychać jeszcze wrzaski i wystrzały, ale wszystko milknie po chwili, ścięte energetyczną bronią.
Irene nadal nie potrafi się poruszyć. Herk wciąż celuje w wejście. Ta postać, potwór który zamordował cały oddział w pojedynkę, wychyla się zza drzwi. Strzał.Herk wypala, celując prosto w głowę osłoniętą hełmem.
I pudłuje. Pocisk wbija się gdzieś w ścianę za plecami celu, wybijając w tynku sporą dziurę. Ten człowiek błyskawicznie wskakuje do ich kryjówki i unieruchamia arystokratę, jednocześnie przystawiając mu ostrze kosy do gardła. Na jego ramionach, pod ubraniem, pęcznieje siatka żył.
- Odłóż strzelbę. Powoli. - Głos ma złowrogi i ochrypły.
Herk, nie mając wyboru, kładzie broń na podłodze.
- Najmniejszy ruch i umrzesz - syczy wojownik. Arystokrata kiwa żałośnie głową, w jego oczach zaczynają zbierać się łzy. - Ty z tyłu. Podejdź bliżej i wyrzuć całą broń. Masz trzy sekundy.
Irene patrzy z przerażeniem na zakrzywione ostrze kosy, ale może się poruszyć. Gramoli się na nogi i klęka obok Herka. Ten mężczyzna spogląda na nią z góry, marszcząc brwi.
- Broń. Raz.
- Nic nie mam! - Jej strach osiąga poziom zenitu, kiedy oprawca potrząsa gniewnie ostrzem. Na brodzie arystokraty pojawia się plamka krwi. Łzy spływają strumieniem po jej policzkach. - Naprawdę nic!
Herk też, jakby w odpowiedzi, zaczyna łkać.
- Obydwoje? - W głosie dobiegającym zza hełmu słychać nutkę łagodności. - Możecie iść? Musimy stąd spadać.
Irene podnosi się chwiejnie na poobcierane nogi, a mężczyzna pomaga wstać Herkowi. Przekłada kosę przez rzemień na plecach i ciągnie ich dwójkę na górę.
Ulica jest pusta, niemal zbyt spokojna. Lampy przygasają, dając jeszcze mniej światła. Mijają kolejne uliczki, mężczyzna bez zawahania wybiera następne identyczne skręty, ciągnąc ich za sobą. Biegną naprawdę szybko. Irene ledwo nadąża z przestawianiem stóp. Wreszcie wciskają się za jakiś kontener i siadają na zimnym chodniku.
Ciężko jest złapać oddech. Mężczyzna ociera czoło i zdejmuje hełm. Ma zwyczajne rysy, nudne do bólu, mysie włosy, ale coś innego przyciąga uwagę. W obydwu kącikach jego ust przymocowano metalowe urządzonka, podłączone do bijących zielonkawym blaskiem rurek. Teraz słychać jego chrapliwy oddech. Irene rzuca na niego przerażone spojrzenie. To są mieszkańcy Skalanego Miasta? Też tak skończę?
Całkowicie ignoruje ich miny i przekręca coś w płytce na karku.
- To... Dlaczego was gonili?
Irene wymienia spojrzenia z Herkiem.
- Wszystko zaczęło się od przyjęcia...Kobieta streszcza wydarzenia z ostatnich kilku dni, starając się nie pominąć niczego ważnego. Po opisie rozwiania iluzji rebeliant gwałtownie jej przerywa.
- Kim są twoi rodzice? - Pytanie wydaje się tak dziwne i niezwiązane z tematem, że Irene przerywa w pół słowa.
- Rodzice..? - Mruga kilka razy. - Nie wiem. Zostałam podrzucona do willi jeszcze jako malutkie dziecko. - Spogląda na arystokratę. Wygląda na niezbyt zadowolonego z obrotu wydarzeń. Kobieta przełyka ślinę. - Podobno moja matka umarła, a ojciec zniknął kiedy tylko mnie zabrali do środka.
- Hmm, rozumiem - mężczyzna pociera jedną z rurek przy szczęce. - Spektrum jest dziedziczne, bezpośrednio po którymś z rodziców. To znaczy, że jedno z nich miało moc.
Irene czuje jakby ktoś walnął w jej głowę kijem. Moi rodzice... Musieli być Skalani. Całe jej dotychczasowe życie było kłamstwem. Jeżeli któreś z jej krewnych używało Spektrum, ona jest Skalana od urodzenia. To nie zaczęło się na tamtym przyjęciu. Omiata wzrokiem ciemne ściany, brudną ulicę i błyszczący od szlamu metal. Od chwili narodzin należała do tego świata. Od zawsze.
- Halo? Żyjesz? - Rebeliant spogląda w jej oczy. - To prawda, jesteś Skalana. Ale nie ma w tym nic złego. - Wygląda niezbyt przekonująco z rurkami wzdłuż brody, mogącymi wypełnić się chemikaliami w każdym momencie. - Cena nie jest aż tak okropna, jak myślicie. Zabiera człowieka stopniowo, a ty żyłaś ponad dwadzieścia lat bez niej. - Kładzie dłoń w ciemnej rękawicy na swojej piersi. - Przysięgam, że jeżeli będziesz ostrożna ze Spektrum, nie staniesz się potworem. Mogę osobiście o to zadbać, jeżeli zgodzicie się do mnie dołączyć.
Herk kiwa głową z rezygnacją, na co mężczyzna uśmiecha się, z powodu płytek niezbyt szeroko, i zaczyna przeskakiwać wzrokiem po ich twarzach.
- Należę do organizacji którą nazywamy tutaj Ruchem Wyzwolenia. Nazywają mnie w niej Mętny. Mogę was zwerbować, dostaniecie broń, jedzenie i miejsce do spania. Musicie robić tylko dwie rzeczy: przejść szkolenie i mścić się na Deraan. Ja zadbam o was jak tylko będę potrafił.
]]^[[
Mętny odsuwa płachtę ciasno rozwieszoną na ścianie. Wskazuje na niskie wejście i puszcza ich przodem. Ciemny korytarzyk wydaje się bardzo długi, kiedy przemierzają go zgięci w pół. Na ścianach pojawiają się małe lampki i zapalają, kiedy je mijają. Docierają do rozwidlenia. Trzy możliwości, w tylko jednej palą się światła.
- Lewo. - Chrapliwy głos kieruje ich w jeden z ciemnych korytarzy. Po kilkudziesięciu krokach na ścianach znowu widać światełka.
- Znowu lewo. - Mętny prowadzi ich w kolejnych przejściach.- Teraz prawo.
W pewnym momencie każe im się zatrzymać. Po chwili korytarz zalewa światło. Wychodzą przez powstałe w ścianie okienko i wpadają do jasno oświetlonego schronu. Lemeth prostuje się i odwraca do nich.
- Witajcie w Podziemnej Kryjówce!
]]^[[
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro