Rozdział 5 (Mosem)
Znajomy mrok Skalanego Miasta otula Mosema jak gruby koc. Lampy ledwie się żarzą. Zaułek, w którym się zmaterializował, wyjątkowo jest pusty.
Nic dziwnego, jest tu za zimno nawet dla żebraków. Podmuch wiatru przenika przez ubranie, przynosząc nieprzyjemny chłód. Mężczyzna rozciera zmarznięte ramiona i rusza uliczką.
Panuje tutaj niemal całkowita cisza. Narusza ją tylko skrzypienie powyłamywanych okiennic i pluski pełzających szlamiaków. Asfalt pod nogami skrzypi od zgniatania cienkiej warstewki szronu. Ani jedno okno w wieżowcach dookoła nie zostało rozświetlone. Lampy chyboczą się na wietrze. Żadnych ludzi, nawet Dzieci Ulicy. Gdzie ja właściwie jestem?
Kostka przenosi człowieka przeważnie w miejsce, wyglądające jak to, które zobrazował w umyśle. Jednak zdarzają się wyjątki. Szczególnie w Skalanym Mieście gdzie wszystkie zapomniane zaułki wyglądają tak samo.
Mosem rozgląda się po otaczających go budynkach.
Jest. Czerwona tablica, niegdyś błyskająca dumnie neonowym światłem, teraz niemożliwa do odczytania i przechylona na jednym gwoździu. Pokryta odbijającą światło warstewką szronu.
Kotwica. To zawsze ją obiera za cel, kiedy wraca do domu. Dzięki niej powinien za każdym razem pojawiać się w tym samym miejscu. Wygląda tak samo, ale otoczenie jest inne. Więc dlaczego...
Odpowiedź nasuwa się sama. Skoro chciał pojawić się w pobliżu tablicy, wyobraził ją sobie i dobrze pamiętał... W Dolnym Mieście musiała znaleźć się druga, identyczna. A to znaczy, że może być w dosłownie każdym miejscu.
Mężczyzna przeczesuje włosy z niepokojem. Musi wrócić do domu na noc, opatrzyć rękę. Nie ma pojęcia gdzie jest, a do tego musi targać skrzynkę z łupem. Nie może spróbować kolejnego skoku, bo Kostka potrzebuje czasu na ostygnięcie.
- Cholera! - warczy, ale nie czuje gniewu. Zwyczajnie powtarza to, co zrobiłby przed zapłaceniem tak wysokiej Ceny. Teraz w jego wnętrzu jest tylko to nieswoje, ssące poczucie pustki.
- Myśl, Mose! Myśl!
Opiera się o zimną ścianę. Już dawno zatamował krwawienie, ale ból nadal mu doskwiera. Kolejny lodowaty podmuch odrobinę go łagodzi.
Oczywiście.
Jest tu o wiele zimniej niż w pobliżu jego domu, a do tego prawie nie ma tu ludzi. To znaczy, że jest na Obrzeżach. Omiata spojrzeniem uliczkę. Tak daleko na północy nie byłoby regularnych wieżowców, więc jest na południu Miasta. Z tego wynika, że musi iść na północ, tak długo, aż dotrze do znajomych rejonów albo linii szynowców. Placówka Deraan, fort z numerem, rozwiązałby wszystkie problemy z aktualnym położeniem. Prawdopodobnie do końca mojego nędznego życia.
Wychodzi z zaułku w jedyną możliwą stronę i znajduje najbliższe skrzyżowanie. Musi wyjść z tego kwartału i znaleźć jakiś znak. Bo przecinające się główne ulice biegną idealnie z północy na południe lub z zachodu na wschód.
Mosem wybiera kierunek w otaczającej go martwej ciszy, ufając jedynie instynktowi.
]]^[[
Zimno jest wyczerpujące. Jego dłonie, chronione tylko szorstkimi rękawiczkami, zrobiły się nieczułe i sztywne. Przestawianie nóg okrytych lekkimi butami robi się coraz trudniejsze.
Lina zwisająca z jego ramienia lekko się kołysze. Noga za nogą. Mijane lampy dają minimum światła. Minuty ciągną się w nieskończoność. Ale między tymi dwoma wieżowcami widać dużą przerwę, jak brama. Musi prowadzić na główną ulicę.
Zmusza się do stawiania kolejnych kroków.
Metr, po metrze, mężczyzna dociera do dziury, którą rzeczywiście okazuje się bramą wjazdową. Mosem wytacza się na główną ulicę i spogląda najpierw w jedną, a potem w drugą stronę. Nie widzi żadnego znaku, niczego przydatnego.
Zdając się tylko na instynkt, skręca w prawo.
]]^[[
Wiatr przybiera na sile. Ciemne chmury zbierają się wysoko na niebie. Powietrze wydaje się odrobinę cieplejsze, ale może to tylko wrażenie. Zimne podmuchy już nie zdają się mrozić jego kości. Jego zupełnie zimne dłonie nie czują różnicy. Szczęka pod hełmem lekko drży, a zęby szczękają.
Powoli, powoli. Przeszedł już kawał drogi, a coś z tyłu głowy każe mu myśleć, że najbliższa kolejka powinna być blisko. Jeszcze tylko kolejny krok, kolejne skrzyżowanie. Byle wytrzymać.
Nad jego głową słuchać przyjazne pohukiwanie sowy. Mężczyzna opiera dłoń o ścianę jakiegoś budynku. Zimna, ale nie zamarznięta. Zmęczony uśmiech rozjaśnia jego twarz.
Jest cieplej! Ma szczęście. Bardzo dużo szczęścia.
]]^[[
Zapał, z którym ruszył po dotknięciu ściany, już dawno znikł. Zostaje tylko twarda, zimna determinacja. Pohukiwanie, towarzyszące mu przez cały ten czas, staje się bardziej natarczywe. Nie brzmi naturalnie, zaczyna robić się ostre, piskliwe. Mosem łapię za zwisającą końcówkę liny i wciska ją za pas. Nie może się zatrzymać.
Strach przyspiesza jego krok. Miękkie buty nie wydają żadnego dźwięku. Ptaki słychać coraz głośniej, bliżej. Białe skrzydła łopoczą ponad ulicą. Mosem przypomina sobie opowieści o kościanych szponach i dziobach, dosłownie mrożących krew w żyłach.
Kolejne metry mijają, a na horyzoncie pojawia się mała budka. Ma dach z błękitnej blachy, a wzdłuż drogi biegnie nitka stalowych torów. Stacja. Dzięki stale kursującym wagonikom, będzie mógł odjechać w głąb Miasta.
Nie może biec, bo mroźnowe sowy dopadają wszystko, co przemieszcza się zbyt szybko. Jedyna, i najlepsza, rada jaką dostał na ich temat to: „Żadnych gwałtownych ruchów". Nie zmieniając kroku, bez zatrzymywania, wyszarpuje z kabury pistolet.
Pohukiwanie i bicie skrzydeł jest wręcz ogłuszające. Chmara Spektrycznych ptaków jest już bardzo blisko. Czerwone oczy łypią na niego z odległości nie większej niż kilkanaście metrów. Ale nadal nie są pewne, gdzie jest i czy może być dla nich łupem. Mężczyzna odbezpiecza broń. Na pewno nie łatwym.
Jedna z sów pikuje tuż nad ziemię i Mosem uświadamia sobie, że zrobiło mu się gorąco. Siłą woli zmusza się do nie przyspieszania. „Żadnych gwałtownych ruchów". Jeden zbyt szybki krok i po mnie. Budka jest już niedaleko, jakieś dwieście metrów dalej.
Zachowanie równego tempa wymaga coraz więcej wysiłku. Na walkę nie ma żadnych szans. Na ucieczkę, jedynie z dużą dozą szczęścia. Tylko powoli.
Przebył już połowę drogi. Asfalt jest śliski od na wpół zamarźniętej wody.
Pięćdziesiąt metrów. Stado, nadal go nie dostrzegając, wydaje się nudzić, a kolejne ptaki odłączają się w poszukiwaniu innej zdobyczy. Trzydzieści.
Dwadzieścia. Na znaku ostrzegawczym siada jeden z mroźnowych. Jego kościste szpony wgniatają metalową tabliczkę, z siłą imadła. Czerwone oczy przewiercają go na wylot. Jest w nich coś niepokojącego. Wygląda jakby dokładnie wiedział, w jak beznadziejnej sytuacji jest zmierzający w stronę budki mężczyzna.
Mosem podejmuje błyskawiczną decyzję. Staje i pozwala Stali zabarwić jego tęczówki. Zimno i zmęczenie znikają w jednej chwili. Krzyżuje spojrzenie ze Spektrycznym stworzeniem.
Skupia się i wysyła proste wyobrażenie.
Podskakuję i rozprostowuje skrzydła. Kilka mocnych machnięć pozwala wzbić się wyżej. Wystrzelam powyżej budynków i odlatuje w dal, zostawiając stado za sobą.
Ptak przeszywa go wzrokiem. Nie porusza żadnym mięśniem.
Czerwień jego oczu nadal nie zmienia koloru. Wiatr gładzi białe pióra.
Szpony skrzypią na znaku.
Mocniejszy podmuch lekko porusza ptakiem, odrywając jego spojrzenie od Stalowych oczu Mosema.
Przez bardzo długą sekundę nic się nie dzieje. W końcu mroźnowy jednym płynnym ruchem poprawia się na znaku, przechyla głowę i wydaje z siebie ostry, piskliwy krzyk.
Trzepot dziesiątek skrzydeł, pisk dobiegający z wielu zakrzywionych dziobów.
Biała chmara opada na ziemię. Mosem nieruchomieje. Tylko Stal pozwala mu nie zerwać się do biegu. Niemal czuje twarde szpony, wbijające się w skórę, ale się nie boi. Spektrum mu nie pozwala.
Po kilku sekundach ptaki cichną, tak po prostu. Wiatr piszczy w uszach. Mężczyzna uświadamia sobie, że ma zamknięte oczy. Kiedy je otwiera, świat dookoła jest śnieżnobiały. Dziesiątki krwistoczerwonych oczu odcinają się od jasnych piór i ciemnego metalu budynków. Mroźnowe otaczają go ze wszystkich stron. Nie wydają żadnego dźwięku. Zapada ta nienaturalna cisza. Jedno draśnięcie i po mnie, zamarznę.
Nie odważa się postawić kolejnego kroku. „Żadnych gwałtownych ruchów". Budka, jego bezpieczny azyl, majaczy zaledwie dziesięć metrów dalej. Jak się nie ruszę to też zamarznę.
Dreszcz przebiega po jego plecach.
Myśl, myśl!
Kropla wody spada na jego głowę.
Nerwowy skrzek rozdziera powietrze. Kolejne zimne krople moczą jego ramiona.
Grzmot przetacza się nad ulicą z siłą tarana.
W jednej chwili, setki czerwonych ślepi znikają w ogromie białych piór. Szum deszczu zostaje zagłuszony przez trzepot skrzydeł i przerażone skrzeki. Stado wzlatuje w powietrze, otwierając drogę do stacji.
Mosem zrywa się do biegu. Pistolet, nadal ciążący w jego zdrowej dłoni, wydaje się ocierać jego skórę do krwi. Jakiś zbłąkany mroźnowy rzuca się na niego, otwierając szeroko kościsty dziób. Broń rozbrzmiewa wystrzałem i martwy ptak upada na ziemię.
Pięć metrów. Jego stopy ślizgają się po mokrej ulicy. Wiatr wciska wodę do jego oczu. Mężczyzna przeskakuje przez pierwszą szynę i łapie za klamkę. Drzwi zamykają się za nim z hukiem.
Ciężko opada na ławkę i chowa pistolet do kabury. Chyba wykorzystałem cały przydział szczęścia na kolejne ćwierć wieku.
]]^[[
Wagonik, zatrzymując się, lekko szarpie do tyłu. Mosem wychodzi na zewnątrz, powłócząc nogami.
Światła powoli się rozjaśniają, oznajmiając mieszkańcom Skalanego Miasta, że nadszedł świt. Niektórzy ludzie go ubiegli. Teraz, zmierzając do pracy mijają samotnego, wyczerpanego mężczyznę, niosącego na plecach skrzyneczkę z dziwnego materiału. Nikt nie próbuje go zatrzymywać. Widoczna broń mówi im, że nie chcą mieć z nim do czynienia.
Mosem ściska pogruchotaną dłoń, starając się przestać wyglądać jak siedem nieszczęść. Ma stąd jakieś piętnaście minut spacerem, a raczej miałby w pełni sił.
Lampy z każdą chwilą rozjaśniają się coraz bardziej. Oślepiają go. Wydostaje się w boczną uliczkę i zatacza na ścianę. Świat pokrywają jaskrawe plamy kolorów. Ból miażdży jego skronie z siłą imadła.
]]^[[
Chropowata faktura drogi, kłując go w twarz, przywraca przytomność. Podniesienie się wymaga od niego więcej siły, niż byłby w stanie sobie wyobrazić.
Wdech.
Wydech.
Twarda ściana pod jego ramieniem, daje oparcie. Wraca do niego przytomność umysłu na tyle, żeby przywołać Stal.
Spektrum wlewa się w niego, wyrzucając z skołatanego umysłu zmęczenie i ból. Oczy błyszczą szarością.
Krok. Za. Krokiem.
Jego ciało się opiera, ale po chwili ulega pod naciskiem Spektrum. Mężczyzna wymaszerowuje z uliczki, sztywno, niemal robotycznie. To kilka minut spacerem.
Krok. Za. Krokiem.
]]^[[
Drzwi zamykają się z cichym zgrzytem. Mosem zrzuca z pleców skrzynkę, a potem rynsztunek.
Zimny prysznic pozwala mu wreszcie poczuć, że jest w domu. Lampy świecą jasno, kiedy usztywnia zgruchotane kostki, ale po chwili udaje się stłumić ich światło grubym kocem. Zapada w sen, kiedy tylko zamyka oczy.
]]^[[
Od razu po otwarciu oczu, wymacuje nóż w pochwie na udzie. Zaplątaną w pościel dłoń przeszywa impuls bólu. Chwila wyczekiwania.
W kryjówce panuje idealna cisza.
Rzut oka za okno. Lampy przygasły, więc musi być wczesny wieczór. Tolpen pewnie skończył już pracę, więc jest za późno żeby do niego wyjść. Zresztą wyjście z domu w obecnym stanie i tak nie ma sensu.
Mężczyzna opada na łóżko. Ssące uczucie jest silne. Bardzo silne. Spać. Po prostu się wyspać.
]]^[[
Mosem owija linę wokół pasa i zatyka noże za pasek. Skrzynka już wisi na jego plecach, a cała broń zostaje ukryta, przed niepowołanymi oczami, pod ciemną kurtką.
Wychodzi na pustą ulice, tocząc dookoła wzrokiem. Większość ludzi jest teraz w pracy, więc jego dzielnica pozostaje pusta do późnego popołudnia. Oczywiście nie licząc Dzieci Ulicy. Wzrok mężczyzny właśnie pada na jedno z nich, zbierające jakieś badziewie. Dziewczynka, widząc jego spojrzenie, niemal od razu znika za najbliższym rogiem.
Czarnowłosy mężczyzna, idąc dalej, wyciąga z kieszeni monetę. Prawie nic nie wartą, ale błyszczącą srebrzyście. Obraca ją kilka razy między palcami zdrowej dłoni. Zaraz się przyda.
Do jego uszu dobiega krzyk. Ktoś zdziera sobie gardło, bezustannym wyciem. W którejś z kolejnych uliczek widać zgarbionego mężczyznę. To on jest źródłem hałasu. Oczy ma szalone, a ubranie znoszone i podarte. Jego ręce i nogi są powykręcane pod dziwnymi kątami, a żyły nabrzmiały, pełne czegoś gęstego i ciemnego. Straceniec. Brązowy, ale złamany, przytłoczony Ceną. Nic mu już nie pomoże.
Takich jak on jest więcej. W niemal każdej dziurze widać skulonych szaleńców. Tu jeden tworzący w powietrzu iluzje losowych kształtów, tam kolejny, z którego oczu i skóry unoszą się chmury dymu. Pod zardzewiałym kanistrem siedzi sztywno, w idealnym bezruchu, kobieta, błyskająca Stalowymi oczami. Mosem pokonuje przemożną chęć spojrzenia w sam środek jej tęczówek. Jeżeli obłąkana Srebrna przejmie nad nim kontrolę, mężczyzna też wpadnie w szaleństwo.
Ale to ta pustka odbijająca się echem w jego głowie... Ona jest najrealniejszym przypomnieniem, pokazuje, że Cena już zadziałała. I że kiedyś sam będzie zawodził, siedząc na ulicy.
Wychodzi na targowisko, a raczej malutki rynek zastawiony kilkoma kolorowymi, nędznie wyglądającymi straganami. Gdzie nie gdzie ustawiono szerokie donice z fluktującymi żółtawym światłem roślinami. Obdarty dzieciak przemyka obok jednej z nich. W dłoni trzyma kilka, pewnie ukradzionych, owoców.
Mężczyzna uświadamia sobie, że nadal ściska błyszczącą monetę. Zamierza ją rzucić kolejnemu Dziecku. Pamięta jeszcze, ile zrobiłby dla jednej takiej w ich wieku.
Nagle chłopiec wywraca się, zahaczając bosą stopą o wystającą płytę. Nawet upadając, nie wypuszcza swojej zdobyczy. Postawna kobieta podbiega do niego, ciężko dysząc. Unosi ponad głowę paskudnie wyglądający nóż.
Mosem reaguje instynktownie; wyskakuje w ich stronę i przedramieniem blokuje dłoń, trzymającą nóż. Sprzedawczyni warczy coś, wykrzywiając twarz w grymasie, i łapie dziecko za kołnierz.
- Niech pani zostawi, zapłacę za owoce.
Kilka słów rzuconych pojednawczym tonem od razu uspokaja kobietę. Podaje cenę, w monetach, i wypuszcza chłopca z pełną odrazy miną, kiedy tylko dostaje pieniądze. Mężczyzna odprowadza ją wzrokiem. Kiedy ogląda się na uratowanego, ten już znika za rogiem.
Moneta zmieniła właściciela w najmniej spodziewanym momencie.
]]^[[
Mężczyzna wsuwa się w szparę między starym, ceglanym murem, a fosforyzującym na czerwono, spiczastym drzewkiem. Skrzynka mocno mu zawadza w wąskim przejściu, więc przekłada ją do sprawnej ręki.
Długi na ponad dziesięć metrów tunel jest całkowicie niewidoczny z zewnątrz i oświetlony tylko, tworzącymi gęstą ścianę po lewej, roślinami. Jak prawdziwy, stereotypowy, handlarz z czarnego rynku, co Tolpen?
Mosem wysuwa się na zadaszone, ogarnięte półmrokiem podwórko. Celujący w niego energetyczny karabin jest aż nadto wymowny.
- Kto i do kogo? - Spoglądająca na niego z góry para strażników nie wygląda zbyt przyjaźnie. Nie wspominając już o nabitej kolcami pałce tego drugiego.
- Abess, do Tolpena - Użycie tutaj pseudonimu z półświatka jest oczywistym wyborem.
Pierwszy, ten stojący z bronią palną, przygląda się nowoprzybyłemu spod zmarszczonych brwi. Drugi mężczyzna, z wczepami na odznaczonym zakolami czole, kiwa głową i kieruje się w stronę budynku.
Po kilku długich minutach wraca, błyskając energetycznym paskiem na brodzie.
- Wchodź, trzecie drzwi po lewej.
Mosem nie odpowiada, mierząc go spokojnym wzrokiem. W korytarzu przeciąga dłonią po wytapetowanej ścianie. Buty na cienkiej podeszwie nie wydają żadnego dźwięku na drewnianej podłodze. Mija siedzącego w kącie osiłka i przechodzi do kolejnego, długiego korytarza. Otwiera, bez pukania, do wyznaczonego pokoju.
W środku wszystko wygląda dokładnie tak, jak zapamiętał. Jasne światło padające na idealnie czyste biurko. Obrazy w drogich ramach na do przesady białych ścianach. Drewniane panele pod nogami i... Wielki, miękki fotel w którym znika Tolpen.
- Miło cię znowu zobaczyć, bracie.
]]^[[
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro