Rozdział 29 (Mosem, Regan, Calathine)
Z lufy pistoletu unosi się stróżka dymu.
Ze stopy Mosema również. Skazaniec uśmiecha się jadowicie, wciąż zgniatając jego but.
– Pocisk? – Wykrzywia twarz i parska śmiechem. – Z pistoletu?! – Mężczyzna przenosi ciężar ciała na blaszaną rynnę i zwisającego z niej Srebrnego. – Myślisz, że możesz mnie tym zranić?!
Mosem zagryza zęby i wypala znowu. I znowu.
Pociski zgniatają się w połowie drogi, a następnie, przez chwilę zawisając w powietrzu, zaczynają się podtapiać.
Mężczyzna nie dba o to, że przeciwnik ma pole siłowe. Musi strzelać, trafić wystarczającą ilością kul w jeden punkt. Taką zasłonę można przerwać. To jego szansa, nawet jeśli Skazaniec patrzy na niego z szerokim uśmiechem, całkowicie ignorując grad ołowiu.
Rynna chybocze się coraz bardziej i bardziej, na ułamki sekund podrzuca go w górę, tylko po to, żeby znów mógł opaść, zakleszczając się kostką, już dawno pozbawioną czucia.
Nie ma szans. Pociski są zbyt rozsiane, a on nie potrafi skupić ognia.
Klik.
Ostatni nabój wylatuje daleko, daleko w górę. Spust przeskakuje z charakterystycznym dźwiękiem, kiedy Mosem próbuje wystrzelić kolejny raz.
Koniec. Magazynek jest pusty.
– To wszystko co masz? – Skazaniec układa palce w pistolet i udaje, że w niego wymierza. – Nic więcej?
Srebrny wykrzywia usta i pokonuje przemożną chęć zamknięcia oczu. Mam jeszcze jedno. Ostatnią możliwość.
– Dlaczego nie używasz Spektrum, mały Skalany? – Oczy mężczyzny, mimo tego, że cały płonie, rozpalają się entuzjazmem. – Widzę, że masz moc. Czyści nigdy nie są tak zniszczeni. Żyją na powierzchni, cali biali w świetle. Ale ty... Należysz do mroku. Dlaczego się przed tym bronisz? – Unosi dłonie i zaciska pięści. – Użyj swojej mocy, pokaż mi ogień, który płonie w twoim wnętrzu! – Zniża głos niemalże do szeptu. – Wyzbądź się wszystkich ograniczeń, które sobie postawiłeś. Teraz tylko Spektrum może ocalić ci życie.
Mosem zawisa na rynnie, nie mając siły patrzeć w górę. On... Ma rację. To moja ostatnia deska ratunku.
Nie.
Ten głos, który nie jest jego, rozlega się w myślach.
Zwalcz tę pokusę. Odetnij wszystko, co cię łączy z podobnymi do niego. To nie uratuje ci życia, a odbierze je. Już na zawsze.
Jego ręce znów zadziałały bez udziału woli. Z pochwy wyszarpnęły nóż, rozgrzały ostrze elektrytem. Jedna dłoń zacisnęła się na rynnie, a druga wyciągnęła w górę, niemal do parapetu.
Zamach, czyste cięcie.
Mosem zaczyna spadać, a chwyt na blasze się rozluźnia. Jego lewą nogę, powyżej kostki, rozdziera niemożliwy do zniesienia ból. Krzyczy, kiedy krew zabarwia spodnie, aż do połowy piszczela, ciemną czerwienią.
Tracąc przytomność, czuje jeszcze, że coś parzącego zaciska się na jego drugiej kostce i pociąga w górę.
– To inny typ siły – syk Skazańca gra w jego uchu. – Doceniam go, więc pozwolę ci żyć.
]]^[[
Regan unosi spojrzenie, kiedy niebo przecina smuga ognia. Calathine... Czy to możliwe, żeby skoczyła jeszcze jeden raz?
Ale kometa nie wbija się w kolejny wieżowiec, tylko wylatuje daleko, aż za horyzont. Rebeliant staje w miejscu i zadziera głowę do góry. Co teraz? To na pewno była ona?
Mężczyzna zatrzymuje się w miejscu gdzie stał. W zamyśleniu spogląda na wieżowiec, przebijający powoli ciemniejące niebo jasnym, stalowym szpikulcem. Podkręca wąsa, naciąga rękawice mocniej na dłonie. Nagle uświadamia sobie coś jeszcze.
Nie tylko Cal zniknęła.
Mosema też nigdzie nie ma.
Regan szybko się rozgląda, ale wie, że nie było go z nim przez ten cały czas... Aż od momentu tej bójki. Co się z nim stało? Może to dlatego Cal skoczyła?
Zdezorientowany, okręca się na pięcie i rusza z powrotem. Znajdzie Matowego. I zobaczy co się tam właściwie mogło stać.
]]^[[
Kolejne blaszane stopnie przesuwają się pod stopami młodej Skalanej, dla niepoznaki ubranej w tutejsze ubrania. W jej dłoni błyszczy ostrze, w każdej sekundzie mogące wzmocnić się elektrytem. Wreszcie zatrzymuje się na górze, przy stalowych drzwiach i szarpie za klamkę. Wiatr rozrzuca jej włosy na wszystkie strony i smaga nogi poniżej rąbka spódniczki, kiedy próbuje dostać się do środka.
Zamknięte.
Calathine poprawia bluzę i rozgrzewa nóż. Przepala zamek, po czym wsuwa się do środka. Teraz tylko musi wejść wyżej. Wzdycha. Jeszcze więcej schodów.
Korytarz jest całkowicie pusty, tylko jarzeniówki wzdłuż ścian rzucają pewne światło na podłogę. Rebeliantka przechodzi aż do końca korytarza, gdzie stoją drzwi, a jej mocne buty stukają przy każdym kroku. Szarpie za klamkę. Są otwarte.
Kiedy wtyka głowę do środka, widzi, że to klatka schodowa. Taka z mnóstwem schodów. Na oko, uderzyli w jakieś piętnaste piętro. A teraz jestem na czwartym.
Wzdycha i zaczyna się wspinać.
]]^[[
Tępe uderzenie w tył głowy przywraca mu przytomność. Kiedy tylko Mosem otwiera oczy, jego ciało zalewa okropny ból. Przede wszystkim w lewej nodze, trochę powyżej kostki. Czuje jak cieknie z niej krew, ale nie ma siły, ani nawet odwagi, na nią spojrzeć.
Jasne światło, tuż nad jego głową, oślepia. Mężczyzna mruży oczy żeby nie musieć się z nim mierzyć. Powieki są zbyt ciężkie. Zamykają się, a on nie potrafi ich powstrzymać.
Znowu traci przytomność.
]]^[[
Regan prostuje się i staje na palcach, żeby zobaczyć czy dyplomata pozostał w tym samym miejscu. Nie. Oczywiście, że nie.
Rebeliant rozgląda się i próbuje wyłapać z tłumu jakąś znajomą twarz. Cholera. Nikogo tak nie znajdę!
Przed jego pole widzenia wylatuje strużka dymu. Opiera się o słup latarni. Jest jeszcze gorzej niż myślał. Cena znowu zaczyna się pokazywać, a całą drużyna przepadła. Jasna cholera. Co teraz? Obraz przed jego oczami zaczyna się rozmywać. Co teraz? Nogi miękną, a ramiona robią się bezwładne. Kolejne szare nici wylatują mu przed oczy. Co teraz?! Mężczyzna ześlizguje się po słupie i opada na ziemię. Co teraz?! Co teraz?! Co teraz?!
Dym zasłania mu już całe pole widzenia. I wciąż bucha ciężkimi kłębami.
]]^[[
Calathine, mocno zdyszana, otwiera drzwi prowadzące do korytarza dwunastego piętra i spogląda do pokoju oddzielonego tylko szklaną bryłą drzwi. Zmusza się do wyjścia z klatki schodowej. Coś... Coś jest nie tak. Im bliżej podchodzi, tym lepiej to widzi.
Biuro jest zmasakrowane, stoły leżą porozrzucane jak zabawki, a podłogę, ściany i meble znaczą ciemne wypalone ślady. Wielkie okna, wypadające wprost na przepaść w dole, są otwarte na oścież, a ich okiennice poznaczone sądzą. A wśród tego wszystkiego leży postać, obficie skąpana w szkarłacie.
Znajoma postać. Kurtka w kolorze przygaszonej czerwieni, wysokie brązowe buty. Czarne włosy, poprzetykane srebrem. Mosem.
Dziewczyna naciska klamkę. Zamknięte. Jeden błyskawiczny, nerwowy ruch. Nie wystarcza. Rebeliantka uderza w zamek jeszcze raz. Otwiera drzwi mocnym pchnięciem i dopada do leżącego mężczyzny. Podnosi go i zaczyna iść w stronę korytarza, ale jest ciężki. Bardzo ciężki.
Calathine nie przeniesie go na dół sama. A przynajmniej nie w rozsądnym czasie. Wykrwawi się! Szybko. Musi myśleć i działać szybko. Najszybciej jak potrafi.
Podbiega do okna i wychyla się. Za daleko. Ocenia odległość do ziemi. Żadnych szans.
Wreszcie odwraca się na pięcie, podnosi Mosema jeszcze raz i bierze kilka głębokich oddechów. Spektrum zaczyna zbierać się w jej piersi, wywołując uczucie śmiesznej lekkości. Stawia krok do przodu, a jej skóra zaczyna lśnić. Drugi krok. Po jej nodze przesuwa się mały płomień. Wybicie się, skok.
Potężna siła wypycha ją prosto przed siebie. Mija wcześniejsze wieżowce i wylatuje w powietrze, niezasłonięte już niczym. Gwiezdny Pył spala się powoli, wywołując na jej skórze kolejne ogniste języki, a ją samą pchając dalej. Dużo dalej.
]]^[[
Przez dym przebija się jasny rozbłysk światła. Regan próbuje odruchowo zasłonić oczy, a jego mechaniczne dłonie wydają z siebie twardy zgrzyt. Czuje ukłucie na wewnętrznej stronie łokcia. Wstaje, otrzepuje ubranie i spogląda za kolejną Gwiazdą.
Musi wrócić do kryjówki. Jeżeli Cal nie była tamtą kometą, to jest tą.
Obraca się i brnie przez tłum.
]]^[[
Calathine zaczyna opadać, ale siła pchająca ją w przód wciąż jest silniejsza od grawitacji. Jest tuż nad dachami budynków. Wyciąga nogi, zagryzając zęby i pewniej łapiąc bezwładnego mężczyznę. Napina stopy w oczekiwaniu na uderzenie, wyciąga palce w górę i przygotowuje się do przyjęcia impetu na pięty.
Mocne buty uderzają w dachówki i zrywają je z dachu. Dziewczyna czuje, jak jej nogi przecinają błyskawice bólu, ale nie może przestać. Gwiezdny Pył pchałby ją dalej i dalej, a ona nie miałaby żadnej kontroli. Musi wyhamować tutaj.
Kolejne gliniane płytki łamią się pod jej piętami, zapartymi o szczyt długiego budynku. Ale dach za chwilę się skończy. Rebeliantka zdecydowanie zwolniła, ale jeszcze nie wystarczająco. Nie zatrzyma się przed alejką. Nawet jeśli to tylko kilka metrów... Mosem może tego nie przeżyć.
Co teraz? Zaprzeć się mocniej i wierzyć w zawiśnięcie przy samym końcu, czy przestać hamować i liczyć na to, że pęd wystarczy żeby wrzucić ich na kolejny dach?
Ten dylemat Calathine rozwiązuje w ułamki sekund. Nie ma wystarczająco czasu, żeby się zastanawiać. Podrywa stopy do góry.
Resztki zaczerpniętego Spektrum wypychają ją dalej. Szeroka na pięć metrów alejka miga pod nią. Dziewczyna natychmiast spuszcza nogi z powrotem. Ostatnie płomyki na jej skórze gasną, kiedy zahacza butem o gzyms budynku. Przewraca się, raniąc sobie odkryte kolana, ale udaje jej się uratować Mosema przed uderzeniem w głowę. Rebeliantka szybko zsuwa na mały taras, niedaleko w dole.
Spogląda na ulicę, ponad dwa metry niżej. Nie zejdzie tam, musząc targać ciało. Kolejny Skok nie wchodzi w grę. Jest zbyt zmęczona. Obraca się i wyciąga nóż. Kiedy tylko ostrze się rozgrzewa, uderza w drzwi. Wiekowa krata przepala się w ułamek sekundy. Rebeliantka otwiera drzwi kopnięciem i wtacza się do środka. Już ciężko dysząc, przechodzi przez pełną szaf sypialnię i wychodzi na korytarz. Tutaj drewniana podłoga jest przykryta czerwonym dywanem.
– Irene? – Jakiś kobiecy głos, zupełnie nieznajomy, dobiega zza pleców Calathine. – Co zrobiłaś z włosami? – Poruszenie, a potem gwałtowne wciągnięcie powietrza. – Kto to jest?!
Irene. Dziewczyna zna to imię. On należało do...
– Nieważne! – Rebeliantka zaciska powieki, wiedząc, że musi zdać się na ich łaskę. – Potrzebujemy lekarza! Natychmiast!
– Potrzebujecie?!
– Pomóż mi, do cholery! – Calathine obraca się, chcąc oddać Mosema w inne ręce. Jest już taka zmęczona... – Musicie go operować! Teraz!
– Oczywiście! – Młoda kobieta, w stroju służącej, obraca się na pięcie i wybiega w stronę pokoi. – Zejdź na dół! – Rzuca przez ramię.
Dziewczyna, stopień po stopniu, pokonuje schody z rzeźbioną poręczą. Wreszcie, już na dole, kładzie mężczyznę na sofie i siada obok. Bierze głębokie wdechy, skupiając wzrok na jednym z czerwonych kafelków podłogi.
– Irene! – Znowu ten głos.
Calathine przymyka oczy. Nie jestem Irene, do cholery. Ona zniknęła dawno temu.
– Wstawaj! Lekarz powinien tu być za kilka minut! – Służąca podchodzi do rebeliantki i potrząsa jej ramieniem. – Irene! Co mu jest?!
Zabiję ją, jak jeszcze raz tak mnie nazwie. Jakby sam ojciec nie wystarczył... Dziewczyna czuje, że zaczyna odpływać, ale zbiera się w sobie.
– Jakiś chuj mu odciął nogę, ślepa jesteś? – Mrucząc, wywraca oczami. Czuje, że robi się śpiąca.
Drzwi frontowe otwierają się gwałtownie, uderzając z trzaskiem w ścianę.
– Przyszedł!
– Przestań się drżeć... – Calathine czuje, jak opływa ją mrok, zabierając przytomność gdzieś daleko, daleko...
]]^[[
Mosem budzi się, czując, że przeszywający ból w lewej stopie zelżał. A raczej tym poszarpanym, przypalonym kikucie, który po niej został. Z jakiegoś powodu czuje dziwaczny spokój, całkowicie niepasujący do sytuacji.
Mężczyzna z urządzeniem, pełnym soczewek na oczach nachyla się nad Skalanym. Skalpel wycina kolejną krwistoczerwoną wstęgę, ale ból nie jest tak dotkliwy jak powinien.
Puszysta mgła zaczyna na niego napierać, spowalniać myśli i rozmazywać wzrok. Mosem jeszcze przez chwilę się opiera, ale wreszcie oddaje się temu spokojowi. Zamyka oczy.
]]^[[
Regan, dobre dwie godziny później, wtyka klucz w zamek. Otwiera drzwi i próbuje pchnąć. Zamknięte. A przecież właśnie je otworzył.
Ściąga rękawice i upycha je do kieszeni.
Drzwi były otwarte zanim przyszedł. Przekręcenie klucza je znowu zamknęło. Ktoś był w środku pod ich nieobecność.
Mężczyzna gwałtownym ruchem łapie za klamkę i wskakuje do środka. Natychmiast przetacza się w bok, pod ścianę i omiata pokój spojrzeniem. Pusto.
Niemożliwe.
Zaczyna skradać się w stronę kuchni.
– Wąsaty, przyjacielu. – Gładki głos dobiega ze środka. – Czemu węszysz we własnej kryjówce?
– Mętny. – Rebeliant prostuje się i wsuwa do kolejnego pomieszczenia. – Skąd miałeś klucz?
– Zdobyłem. – Dyplomata, w swojej czarnej kamizelce ze złotymi ozdobami, macha ręką. – Ale to nie ważne. – Zakłada nogę na nogę i uśmiecha się lekko. – Gdzie jest ten wasz złodziej? Upadli uznają, że jest wolny.
– To... Dobre wieści – stwierdza powoli Regan. – Ale nie mam pojęcia gdzie jest on, ani Przekora.
– Cóż takiego mam ci powiedzieć? – Mętny wstaje, wyciągając dłoń z kluczem. – Jak wrócą, to musisz ich poinformować. Nawiasem mówiąc: dobrze by było, gdybyś nie opuszczał Czystego Miasta w najbliższym czasie. Nie wiemy, czy nie masz czegoś wspólnego z tymi... Wydarzeniami w naszej dzielnicy. Wiesz, musimy dbać o bezpieczeństwo własnych ludzi.
– Ja podejrzany? – Rebeliant dębieje. – Przecież to ja zostałem zaatakowany.
– Będziesz to tłumaczył przed resztą naszych. Ja jestem tylko drobnym informatorem. – Kłania się i odwraca do drzwi. – Dziękuję za gościnę, ale muszę się już zbierać. – Uśmiecha się lekko, wymuszenie. – Do zobaczenia, Wąsaty.
]]^[[
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro