Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 26 (Mosem, Calathine, Regan)

Calathine wyślizguje się z tłumu i, balansując na krawężniku, jeszcze raz przeszukuje wzrokiem morze ludzi.

Wyłapuje błysk przygaszonej czerwieni. Takiej jak kurtka Mosema.

Niestety, postać nosząca ubranie w tym kolorze, znika tak szybko jak się pojawiła. Dziewczyna nie widzi jej już więcej. Szybko tasuje opcje. Iść i szukać... Pewnie będą robili to samo, więc możemy się wyminąć. Zostać tu i czekać... Skąd będą wiedzieli gdzie akurat czekam? To powinno być charakterystyczne miejsce. Po za tym, Calathine nie wytrzyma bezruchu. Musi iść, działać, skupić się na teraz.

Jeszcze raz omiata spojrzeniem tłum i kieruje się w stronę najbliższego wieżowca.



]]^[[



Mosem, wciąż obracający w myślach wspomnienie swojego małego zwycięstwa, nie zauważa postawnego mężczyzny, przepychającego się przez tłum z naprzeciwka. Czuje tylko jak bark nieznajomego uderza go z impetem. Po sekundzie pada na ziemię, przy okazji obalając jeszcze kilka osób. Reakcja jest natychmiastowa.

Ból rozlewa się najpierw po nodze, wywołany mocnym kopnięciem. Mosem przetacza się w bok, ale but kogoś innego wbija się w jego bok. Mężczyzna próbuje złapać atakującego, ale okazuje się zbyt wolny. W zamian udaje mu się złapać najbliższą kostkę i ściągnąć jej właściciela na ziemię. Błyska zielona bransoletka. A ten, który rozpoczął zamieszanie, łapie złodzieja za barki i z łatwością go podnosi, a potem wbija w chodnik. Mosem nie ma czasu na żadną reakcję. Przez zasłonę bólu zauważa, jeszcze, że tłum się rozstępuje.

Nie poradzi sobie bez Stali.

Wyślizguje się z poluźnionego uścisku i odpycha od chodnika, tak żeby wylądować w przysiadzie. Cofa się o krok, ale nie ma nawet sekundy wytchnienia. Czuje tylko jak wielkie ręce oplatają go w klatce piersiowej, a potem zbijają z nóg.

Płyta chodnikowa wbija się w jego kręgosłup. Powietrze ucieka mu z płuc, a przed oczami ciemnieje.

Nie ma z nim szans.

Potężne kopnięcie wyrzuca go w powietrze. Znowu uderza w ziemię. Czuje jak coś ciepłego i lepkiego zaczyna spływać po tyle jego głowy. Zaczyna odpływać. Muszę... Muszę... Wstać... Przeżyć...

Na razie nikt go nie atakuje. Uda mu się. Ma sekundę na skupienie.

Nie.

Myśl, ale zdająca się nie pochodzić od niego, przedziera się przez puszysty dym i wbija w sam oścień umysłu. Jakaś moc, splątana, pachnąca elektrycznością, przepływa przez jego ciało i miesza z adrenaliną.

Mosem zrywa się na nogi i dobywa noża. Błyskawicznie łapie go w dwie ręce i wyciąga przed siebie. Idealnie naprzeciw kolejnej szarży. W jego oczach rozbłyska determinacja, a ich kolor staje się mlecznobiały. Przeciwnika dzieli tylko ułamek sekundy od nabicia się na coraz gorętsze ostrze. Ale wtedy, szybciej niż mrugnięcie okiem, mężczyzna przechyla się i chwyta nadgarstki Mosema. Ten czuje jak jego palce powoli rozluźniają się pod miażdżącym uściskiem.

Nóż upada na ziemię, znacząc chodnik ciemnymi, wypalonymi śladami. Właściciel, po sekundzie, do niego dołącza. Ale tym razem nie może sobie pozwolić na ból. Ta siła wciąż krąży w jego żyłach.

Zrywa się na nogi i błyskawicznie wyciąga linę, wciąż owiniętą wokół jego talii. Odskakuje w tył i, wkładając w to całą swoją energię, zamachuje się kolejną bronią. Sznur naciąga się, kiedy mężczyzna wykonuje ciasny piruet, a kolec świszczy w powietrzu. Mosem kończy obrót krokiem w stronę przeciwnika i gwałtownym wymachem. Urządzonko przecina dzielącą ich odległość i... Przelatuje za daleko, uderzając w miejsce gdzieś za jego głową. Mimo to wielki mężczyzna wybałusza oczy.

Lina owija się wokół jego szyi i zaplata, łapiąc go w pętlę. Mosem natychmiast wykorzystuje okazję. Zapiera się i ciągnie sznur z całej siły.

Powoli, krok po kroku, zaczyna się cofać. Używa do tego całej nowej mocy. Jego przeciwnik unosi dłonie do liny, próbując ściągnąć sznur, albo chociaż go rozluźnić. Oczy zdają się coraz bardziej wychodzić z orbit, kiedy pętla zaciska się coraz ciaśniej i ciaśniej. Paznokcie zdzierają się, a dłonie zaczynają krwawić, drapiąc stalową linę.

Nie, nie. Nie!

Znowu myśli, ale nie jego. Mimo to, Mosem czuje, że mają rację. Nie musi go zabijać.

Spogląda mężczyźnie prosto w oczy i powoli rozluźnia splot. Ten łapie z trudem wielki haust powietrza i zaczyna ciężko dyszeć. Wzrok ma rozbiegany, a palce nerwowo zaciskają się i rozwierają na linie. Zielona obręcz błyszczy na jego nadgarstku. Zdecydowanie Upadły.

Mosem nagle się orientuje, że ta dziwaczna moc zniknęła. Ból napływa do jego ciała powolną falą, ale pojawia się też coś czego nie było wcześniej. Czarny krążek na jego ramieniu rozgrzał się tak bardzo, że pali w skórę. Jakby na potwierdzenie jego myśli, urządzenie miga błękitnym światłem.



]]^[[



Regan widzi jak osiłek odrzuca na bok Mosema, obalając jeszcze kilka osób. Rebeliant przepycha się do miejsca, w którym upadł. Widzi, że ktoś wymierza kopniaka w bok czarnowłosego mężczyzny, więc wbija metalową pięść w jego brzuch. Zasłania się przed ciosem innego człowieka, prawdopodobnie łamiąc mu palce, po czymś zbija go z nóg ciosem na odlew. Natychmiast wraca do pozycji wyjściowej i przygotowuje się do obrony, ale czuje jak liczne ręce łapią go za kołnierz, barki i odciągają go w tył. Zapiera się na ugiętych nogach jeszcze chwilę, ale niemal od razu traci równowagę i, nie mając żadnych możliwości ruchu, wpada w wyciągnięte ramiona.

– Wąsaty! Co ty tu robisz!? – Głos zdaje się znajomy, ale Regan nie może mu ufać, nawet jeśli ten wie kim jest.

Rebeliant próbuje się obrócić, ale wciąż tkwi w żelaznym uścisku.

– Mówię do ciebie! – Krzyczący wydaje się zdyszany... – Po co żeś tu przylazł? – ...i jakby przestraszony?

Mężczyźnie wreszcie udaje się oprzeć stopy o ziemię. Bardzo powoli prostuje kolana, ale trzymający go ludzie od razu ściągają w dół.

– Puśćcie go.

Regan wreszcie rozpoznaje ten głos. To głos Matowego.

Rebeliant otrząsa się i staje prosto. Rozprostowuje i zwija w pięść metalową dłoń, po czym odwraca się do dyplomaty. Pomyśleć jak żałośnie wyglądał wtedy, leżąc na ziemi z rozbitym nosem i krwią zalewającą twarz.

Teraz mężczyzna, mimo zalążka paniki migoczącego w oczach, wygląda imponująco. Wyprostowany, w czarnej kamizelce wyszywanej złotą nicią i pasujących rękawicach, poprawiając rondo kapelusza.

Wysoki, ostry dźwięk przecina powietrze.

– Jasna cholera! – Krzyczy Czysty, wskazując w stronę bójki, z której odciągnęli Regana. – To któryś z twoich?!

Zapytany błyskawicznie się odwraca, ale zauważa tylko rozedrgany tłum i kłęby pary buchające w górę. W jego myślach pojawia się jedno imię: Calathine.

Natychmiast wybiega w stronę placu, łapiąc się lampy, żeby nie wpaść w poślizg na gładkich płytkach. Cal, co ty, do cholery, robisz?!

Przepycha się między kolejnymi ludźmi, kiedy w jeden z dalekich wieżowców wbija się ognista kometa, ale nie wypada po drugiej stronie.

Musi się tam jakoś dostać. Jak najszybciej. Przyśpiesza do sprintu. Zdąży.

Musi zdążyć.

Ona jest ostatnim co mu zostało.



]]^[[



Nad głową Calathine przelatuje wstęga ognia i dymu. To Gwiazda... Ale skąd?

Powinna tam pobiec? Reszta też tam będzie? Czy raczej stwierdzą, że lepiej trzymać się z daleka?

Nie daje sobie dużo czasu na zastanowienie. Zaczyna energicznie przepychać się w stronę rozbitego wieżowca.

Kilka chwil później ciężko dyszy. Poruszanie się pod prąd, w takim tłumie jest wyczerpujące. Dziewczyna ociera czoło i wciska się w lukę między dwoma kobietami. Kiedy odtrąca je na boki, odwracają się, ale nic nie mówią. Na ich twarzach widać przerażenie. Uciekają.



]]^[[



Mosem czuje jak ta sama, splątana elektrycznością, moc wypełnia go znowu. Ułamek sekundy później jakaś postać wbija się w niego od boku. Jest rozgrzana do przerażającej temperatury, ale mężczyzna tego prawie nie czuje.

Postać, z pędem który powinien połamać im obydwu kości, wzbija się w powietrze, pchając przed sobą Mosema. Ten zauważa, że płomienie liżą mu skórę, ale jej nie przypalają. Próbuje się poruszyć, strząsnąć z siebie przeciwnika, ale przez opór powietrza nie jest w stanie poruszyć nawet małym palcem. Lecą jeszcze dalej i wyżej. Wreszcie udaje mu się unieść wzrok na Gwiazdę, która go zabrała ze sobą.

Smukły mężczyzna o szerokiej szczęce oraz oczach spętanych wściekłością i szaleństwem na raz. Zagryza zęby, widząc jego spojrzenie.

Wbijają się w ścianę z grubego, kuloodpornego szkła. Wpadają do środka, zmiatając stoły, krzesła i siedzących ludzi.

Uszy Mosema przecinają wrzaski i tupot wielu par stóp. Urządzonko na jego ramieniu miga coraz wolniej i wolniej. Gwiazda wyhamowuje na drewnianym parkiecie. Podłogę znaczą szerokie, wypalone ślady, ale czarnowłosy mężczyzna wciąż nie czuje gorąca, ani bólu kości, które już dawno powinny być połamane.

– Skąd?! – Szaleniec odrzuca go na podłogę. – Skąd masz taką siłę?! – Doskakuje do niego i wbija kolano w jego mostek. – Żaden człowiek! Żaden Skalany i żaden Czysty! – Uderza w jego twarz pięścią rozgrzaną tak bardzo, że otaczają ją płomienie. – Nie powinni potrafić tego przeżyć!

Mosem przewraca się na bok i zrzuca z siebie Skazańca. Przetacza się, omijając o centymetry kolejne uderzenie i zrywa się na równe nogi.

– Nie mam pojęcia. – Wyciąga i rozkręca linę nad głową. – Ale nie jest moja.

Przeciwnik próbuje go dopaść, Skacząc, ale jakby słabiej. Kiedy czarnowłosy mężczyzna odsuwa się w bok, ten drugi opada tylko kilka metrów dalej. Mosem błyskawicznie uderza kolcem w jego plecy. Natychmiast zwija linę i uderza jeszcze raz.

Szaleniec zwija się z bólu, ale po chwili rozbłyskuje gorącym światłem.

Oślepiony Mosem osuwa się na ziemię, a sznur pada na podłogę. Czuje jak Skazaniec znowu skacze, porywając go w powietrze. Przebijają się przez kolejną grubą szybę, a wtedy mężczyzna czuje pchnięcie. Zaczyna spadać.

Po ułamku sekundy odzyskuje wzrok. Jego dłonie unoszą się przed nim, targane wiatrem, a trochę dalej widać ścianę wieżowca, jasną od świateł. Wyciąga się całym ciałem, próbując sięgnąć jej chociaż końcami palców, chociaż opuszkami.

Musi złapać ścianę. Musi przeżyć.

Jeszcze bardziej się wyciąga i wreszcie...

Potężne szarpnięcie zdaje się rozciągnąć wszystkie jego kości i mięśnie, ale żadne z nich nie pęka z trzaskiem. Mosem zawisa na ścianie budynku, trzymając szeroki parapet, pod stopami mając przepaść, a nad głową szaleńca o niemożliwej mocy.

Urządzonko na jego ramieniu rozbłyska ostatni raz, kiedy wciąga się na gzyms.

Skupia się na pomieszczeniu za szybą, przez długie sekundy próbuje złapać oddech i otrząsnąć się z szoku. Wtedy ktoś go popycha, leciutko, niemal czule. Ten dotyk płonie, przypalając jego skórę.

Mosem krzyczy z bólu, traci równowagę i spada, ale po uderzeniu serca gwałtowne szarpnięcie za nogę utrzymuje go w powietrzu. Obraca się i zawisa, z kostką utkwioną w rozdwojeniu mocnej, blaszanej rynny. Przed jego oczami rozciąga się przepaść. Słyszy kroki. Powolne, spokojne, wyważone.

Skazaniec staje na skraju gzymsu i spogląda w dół. Gorąco aż od niego bije.

– Siła nie jest twoja, ale przeżyłeś przeciw mnie tak długi pojedynek. – Następuje rozgrzanym butem na koniec stopy przeciwnika. – Postawiłeś mi się i nadal żyjesz. – Przygniata jego palce do szerokiej śruby, trzymającej rynnę na ścianie. – Więc okaż mi teraz swoją własną siłę, a pozwolę ci żyć.



]]^[[



Regan unosi spojrzenie, kiedy z wieżowca wybija się kolejna wstęga ognia. Cal... Wytrzymaj. Biegnę.

Odrzuca barkiem kobietę z zieloną bransoletką na nadgarstku i wybija się dalej. Już niedaleko, powinien tam być za kilka minut. Proszę. Przeżyj do tego czasu. Proszę, muszę zdążyć!

W jego głowie migają twarze wszystkich, których utracił, wszystkich u których boku walczył i wszystkich, których kochał.

Czerwona, Skośny. Duży i Podwójna. A teraz jeszcze Przekora?

Nie. Nigdy się na to nie zgodzę.



]]^[[



Calathine nie ma szans na dostanie się do środka. Dziesiątki, jeśli nie setki, spanikowanych ludzi wylewają się przez główne wejście. Dziewczyna nie da rady przepchnąć się przez nich wszystkich...

Rozgląda się, szukając innej, lepszej drogi. Musi gdzieś tu być... Boczne wejście dla dostawców, drabinka dla elektryków albo drzwi do piwnicy dla hydraulika. Musi tu być cokolwiek!

Rebeliantka sama nie wie dlaczego tak jej zależy na dostaniu się do samego serca wydarzeń. Ciało zadecydowało zanim zdążył to zrobić umysł.

Dziewczyna wydostaje się za róg i od razu dostrzega schody na górę. Blaszana konstrukcja, pozwalająca dostać się na wysokość czwartego piętra. Na samej górze widać drzwi.

Calathine sprawdza czy jej nóż wciąż tkwi w pochwie i zaczyna wbiegać po schodach.



]]^[[



Obcas posuwa się o jedną czwartą centymetra w przód, niemalże stapiając czubek buta i przeszywając całe ciało Mosema dreszczem bólu. Gorąco nie pozwala mu już myśleć jasno.

Chce użyć Stali.

Chce otworzyć się na jej potęgę i oddalić ból, chociaż na krótką chwilę.

Pragnie znowu użyć Spektrum, mimo przysięgi, którą sobie złożył i mimo Ceny, która stanie się nie do zniesienia.

Czuje jak ciężar jego własnego ciała wyrywa mu biodro ze stawu. Dłonie, niemogące znaleźć oparcia, drapią i wbijają paznokcie w gładką ścianę wieżowca. Stopa, wciąż utkwioną w rozwidleniu rynny, już dawno, całkowicie straciła czucie. Żółć napływa mu do gardła.

Mosem opada z sił. I nie jest w stanie sięgnąć po jedyny możliwy ratunek. Nie da rady skupić się na tyle by emocje przekuć w moc, a potem z niej skorzystać.

Umrze tutaj.

Po tak długim czasie...

Umrze, bo jeden szaleniec został obdarowany zbyt wielką mocą. Umrze bo nie jest w stanie uniknąć zamordowania przez kogoś, kto myśli, że Mosem jest dla niego równym przeciwnikiem.

Życie przesuwa mu się przed oczami.

Ciemne lata, spędzone w śmieciach i szlamie. Długotrwałe hartowanie i całe dnie spędzone pod wpływem Stali, tylko po to żeby nie pamiętać o głodzie. Używanie tej siły żeby pomagać jedynej osobie, której mógł ufać. Świadomość, że każdy Skalany człowiek jest też splamiony w duszy.

Mężczyźni, kobiety i dzieci, którzy przemijali wraz z ostrzem noża, albo jedną twardą i ostrą myślą.

Wyszarpywanie się coraz bliżej i bliżej powierzchni... Aż do momentu, w którym stanął, odrzucając tak wiele jak tylko potrafił.

Do tej chwili, w której miał porzucić Spektrum i żyć jakby nigdy nie skosztował mocy. Jakby potrafił sobie poradzić bez niej.

Jego ciało działa szybciej niż myśl. Dłoń sięga do zapiętej kabury i wyszarpuje z niej pistolet. Prostuje rękę i wymierza w ułamku sekundy.

Strzał.

Odrzut wypycha go w stronę ziemi daleko w dole i wykręca mu nogę. Rynna trzeszczy niebezpiecznie i drga kilka razy. Mosem, też dygocząc, unosi wzrok. To tylko kawałek metalu...



]]^[[

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro