Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 23 (Mosem, Regan, Calathine)

Mosem opiera głowę na dłoni. Mimo czterech... A może pięciu? Kubków kawy, opróżnionych niemal jednocześnie, czuje się okropnie. Jakby coś wielkiego przeżuło go i wypluło razem kilkoma ostrymi zębami.

Siedząca naprzeciwko Calathine straciła swój blask. Jej oczy wyglądają martwo, a dłonie bezwiednie błądzą po słojach drewnianego stołu. Nie próbuje nawiązać kontaktu, nie próbuje nikogo pocieszyć, nie próbuje się uśmiechnąć. Tylko siedzi, sparaliżowana, z twarzą wykrzywioną bólem i rezygnacją.

Unieruchomiona przez okrutną prawdę.

Mosem pozwala powiekom na opadnięcie. Przez to, że naprawdę jesteśmy skalani, a Cena od zawsze pochodziła z naszego wnętrza. I przez to, że to Deraan mają rację. Musimy zostać zamknięci, odizolowani od Czystych, bo po kilku pokoleniach Spektrum skazi wszystkich. A ten świat umrze powolną śmiercią, pełną cierpienia. Będziemy patrzeć, jak wszystko powoli się wali, a szaleńców jest coraz więcej...

Na tę myśl mężczyznę ogarnia złość. Bezsilna, mieszcząca w sobie pokłady rozpaczy. Ale nie jest wystarczająco silna by poruszyć otępiałego Srebrnego. Czy warto się starać? Nikt nie odwróci biegu tej rzeki i nikt nie powstrzyma Spektrum niszczącego setki ludzi, niepostrzeżenie jak trucizna.

Jego głowa ześlizguje się z dłoni, a on upada ciężko na stół. Nie ma siły się podnieść. Nie ma na to nawet chęci. Rozwiera powieki, a jego wzrok pada na Reagana, odpychającego się od ściany.

- Wstawajcie. Musimy znaleźć tego przeklętego Matowego i skończyć jazdę jak najszybciej. - Rebeliant zaciska metalową dłoń i kiwa w stronę drzwi.

Mosem, wciąż z policzkiem wciśniętym w drewniany blat i zamkniętymi oczami, przełyka ślinę.

- Po co mamy się starać skoro nasz los jest przesądzony od chwili, w której odziedziczyliśmy Spektrum? - Srebrny kosmyk ześlizguje mu się na twarz, ale go nie odsuwa. - Wszyscy oszalejemy, co do jednego.

- Nie mam na to siły, ani czasu. Bierz się do roboty, albo zostań tutaj tak długo, aż ciało nie zmusi cię do wstania, bo musimy wracać do Kryjówki. - Przenosi spojrzenie na Calathine, teraz leżącą na stole. - Prawda, Cal?

Dziewczyna mruczy coś niezrozumiałego, ale niemal natychmiast przerywa jej Mosem, przerażająco obojętnym głosem.
- Ciało? To, które kradnie mi uczucia, chociaż tego nie chcę? Które powoli prowadzi mnie do szaleństwa?

- Dobrze wiesz, że musisz się na to zgodzić! - Regan dygocze, a mechaniczne nadgarstki pracują ze zgrzytem. - Nic nie każe ci czerpać Spektrum!

Młodszy mężczyzna nie odpowiada.

Po długiej, pełnej napięcia chwili rebeliant podchodzi do Calathine i trąca ją w ramię.
- Chodźmy.

Brak reakcji.
- Cal... - Nacisk położony na tym słowie jest ciężki jak metalowy odważnik. - Chodźmy.

Dziewczyna wciąż nie pokazuje po sobie, że usłyszała.
- Cholera jasna, wstawaj! - Mężczyzna gwałtownie nią potrząsa. - Idziemy.

Rebeliantka wreszcie się prostuje i mierzy go wypranym z blasku spojrzeniem.
- Nie chcę. - Znów kładzie się na stole. - To bez sensu. Jeśli kiedykolwiek będę chciała mieć dzieci... One będą skazane na szaleństwo

Regan łapie jej ramię i stawia na proste nogi.
- Nie mam na to czasu... - Łapie klamkę, jednocześnie pchając przed sobą Calathine. – Nie wiesz czy przeżyjesz kolejny tydzień, a martwisz się tym od czego dzielą cię lata? – Otwiera drzwi, ale zatrzymuje go głos z głębi pokoju.

- Masz rację. - Mosem podnosi się i wbija w niego swoje intensywnie zielone oczy. - Muszę się zgodzić na użycie Spektrum, chociaż jedna strona „mnie" tego oczekuje, a druga próbuje się przeciwstawić. Jestem słaby, bo nie potrafię wygrać sam z sobą. Jestem słaby, bo nie umiem poradzić sobie bez mocy, która niszczy mnie od środka.

Regan chce coś powiedzieć, ale młodszy mężczyzna nie daje mu dojść do słowa.
- Wszystko co mam zawdzięczam Stali. Żyję dzięki niej... Ale nie chcę już tak dłużej żyć. - Wstaje i robi dwa kroki w ich stronę. - Dziękuję. Wyznaczyłeś mi kierunek.

Rebeliant tylko kiwa głową, z lekką dezorientacją.



]]^[[



Kiedy wychodzą na zewnątrz, wiatr szarpie ich ubraniami. Mosem naciąga kaptur i pochyla głowę. Nigdy więcej... Jeśli nie mogę być Czystym z urodzenia, będę nim z wyboru.

Spogląda na Calathine, próbującą opanować strzelające na wszystkie strony kosmyki i zmusza się do szerokiego uśmiechu. To nawet lepiej, bo nigdy nie będę cholernym arystokratą.

Mężczyzna pierwszy rusza czystym chodnikiem. Determinacja płonie wewnątrz niego, dając siłę i pewność, zupełnie inną niż ta biorącą się od Stali. Znów się uśmiecha, tym razem do tego ognia, nie niczego na zewnątrz. Od dzisiaj wszystko się zmieni... Przysięgam.

Mija chwila, nim Calathine, upiąwszy włosy, próbuje go dogonić, już z własnej woli, a Regan tylko wzdycha i zaczyna powoli iść za nimi. Grupa rusza w stronę tarczy słonecznej, wznoszącej się w połowie drogi do najwyższego punktu nieba.



]]^[[



- Hej, dzieciaki. - Regan wskazuje w głąb bocznej ulicy. - Upadli mają swoje oficjalne kwatery w tamtej części Miasta. Skręcamy, jeśli naprawdę chcemy znaleźć Matowego.

Mosem obraca się, wcześniej zajęty cichą, przerywaną rozmową z wciąż zniechęconą Cal.
- Dobrze, prowadź.

Rebeliant wchodzi w ulicę, uważnie lustrując otoczenie. Może i są niemożliwi do rozpoznania na pierwszy rzut oka, bo tutejsze ubrania to świetny kamuflaż, ale lata spędzone na walce z organizacją trzymającą żołnierzy dosłownie wszędzie, nauczyły go ostrożności. W każdym miejscu i o każdej porze. Nie zamierza pozwolić się zabić, w walce czy poza nią.

Podciąga skórzane rękawice, zauważając że budynki robią się coraz wyższe. Są już niedaleko. Najbardziej charakterystyczną cechą dzielnicy Upadłych są wieżowce sięgające nieba. Mężczyzna odchrząkuje. Wryły mu się w pamięć po tych kilku razach, kiedy leżał, otoczony zimnym błękitem, ściskając swój karabin i mierząc do kogoś na dole.

Trawniki i drzewa nikną coraz bardziej, ustępując miejsca równemu betonowi i jasnym płytkom chodników. Elektryczne lampy, porozmieszczane na wysokich stalowych słupach stają się coraz częstsze.

Ich mała grupka wychodzi za kolejny róg. W ulicy pojawiają się dwie postaci, ubrane w charakterystyczny sposób. Ciężkie buty. Ciemne, mundurowe kurtki z dwoma kolorowymi pasami na ramionach. Hełmy z ciemnymi szybami, niepozwalające dostrzec ich twarzy. Energetyczne karabiny przewieszone przez ramiona.

Patrol Deraan.

Regan zmusza się do zachowania zamyślonego wyrazu twarzy i równego kroku. Widzi, że Mosem sztywnieje na ułamek sekundy, choć żaden mięsień dokoła ust, ani oczu nawet nie drgnął. Też ich zauważył. Zdaje się, że Cal nic nie dostrzegła, będąc zbyt zaaferowana smętnym tłumaczeniem czegoś złodziejowi, ale rebeliant zna ją zbyt dobrze. Regan skupia się na jej słowach.

- ...wtedy ten słoik pęka... I to ma być takie wielkie „wow". Nie mam pojęcia co ich w tym tak kręci...

Dziewczyna gada od rzeczy... Przynajmniej brzmi to jak zwykła rozmowa. Rebeliant przenosi wzrok na żołnierzy, wciąż udając zamyślenie. Są jeszcze daleko, dzieli ich około sześćdziesiąt metrów. Deraan wydają się nie zwracać na nich uwagi, ale hełmy mają założone. To źle wróży. Większość żołnierzy, których Regan spotkał wcześniej na Górze, nie dbała o takie szczegóły. Jeszcze raz rzuca spojrzenie przez ramię.

Mosem chowa w cieniu kaptura srebrny kosmyk. Cal poprawia włosy, a rebeliant widzi w tym ruchu pewną nerwowość. Dziewczyna sięga do kieszeni bluzy. Pewnie szuka broni.

- Hej! Chodźcie trochę szybciej, bo się spóźnimy! - Regan wbija ręce w kieszenie i przyspiesza kroku. Nie odwraca się, żeby sprawdzić czy posłuchali, tylko dba o to, żeby wyglądać naturalnie. Wszystko jest na pokaz.

A żołnierze są już tylko kilkanaście metrów dalej. Nadal nie zwracają na nich uwagi. Zapach dymu. Regana, wraz z wonią, ogarnia uczucie odosobnienia. Czuje, że jest tutaj tylko w części. Tylko małym kawałkiem.

Głos Cal zaczyna dobiegać z wielkiej odległości, a Deraan wydają się być bardzo, bardzo daleko. Jego własne ciało zdaje się należeć do kogoś innego... Człowieka, który teraz jest pogrążony w lekkim, nienaturalnym śnie.

Nie jego, ale wciąż jego, oczy zauważają kolejną ciemną nić dymu. Zapach. Dociera do nozdrzy należących do tej osoby, którą nazwaliby „Regan". Ale mężczyzna się nim nie czuje. Umysł Gazowego nie zauważa, że ciało się zatrzymało. Lekkie potrząsanie. To moje ramię? Czy już nie? Powinienem potrafić nim poruszyć?

Ale nie jest pewien czy chce spróbować. Jakie ma prawo do tego kłębowiska mięśni i tkanek? I tych dwóch kawałów stali doczepionych do mięsa?

Ktoś szturcha ramię nad jedną z tych metalowych rzeczy. Ciało reaguje odruchowo. Coś twardego wbija się w skórę ponad łokciem, a drobna wypustka opiera się o zakończenie nerwu. Jego nerwu.

Przez całą rękę przechodzi dreszcz, który przywraca mu poczucie rzeczywistości. Natychmiast przesuwa suwak na pasku. Omiata otoczenie wzrokiem. Cal wyciera swoje ostrze z krwi. Mosem właśnie wbija nóż pod żebra drugiego żołnierza. Tryska krew. Mężczyzna rzuca ciało na chodnik. Podnosi się. Kiedy spogląda na Regana, w jego oczach nie widać Stali, a usta powoli rozciągają się w wymuszonym uśmiechu.

Rebeliant otrzepuje się z ostatnich dymnych nici i zaczyna biec.



]]^[[



Daleko, w jednej z jasnych ulic, Mosem opiera się o kamienną kolumnę, w całości pokrytą kolorowymi karteczkami, pełnymi krzykliwych ogłoszeń.

- Pewnie... - Mężczyzna łapie chrapliwy wdech. - Już podnieśli alarm... - Zadyszka i ból promieniujący z wąskiego rozcięcia na piszczelu nie dają mu spokoju, chociaż ze Stalą nie odczułby ich w najmniejszym stopniu. - Jak... Daleko do... Upadłych?

Calathine kręci bezradnie głową, a Regan ociera czoło z potu. Biegli naprawdę długo.

- Powinniśmy... - Rebeliant się nie śpieszy, pozwalając sobie na kilka głębokich oddechów. - Być za kilkanaście minut. Deraan, szczególnie tutejsi, nie odważą się tam wejść.

- Chyba, że w przebraniu - zauważa młodszy mężczyzna.

- Chyba, że w przebraniu - powtarza Regan.

Dziewczyna tylko kiwa głową, nadal uspokajając oddech.

- Możemy iść, Cal? - Mosem odpycha się od kolumny. Zauważa, że jedna z karteczek przykleiła się do jego ramienia.

Kolejne kiwnięcie głową.
- To ruszamy. - Ściąga ulotkę z ubrania i rozwija ją na wysokości oczu. „SPRZEDAM OPLA".

- Co to? - Dziewczyna, wytrzeszczając oczy, próbuje spojrzeć mu przez ramię.

- Nie ważne. - Mężczyzna zgniata karteczkę i rzuca ją na ziemię. - Chodźmy wreszcie.

Calathine jeszcze przez chwilę próbuje wyciągnąć z niego informacje, ale ją ignoruje.

Mijają kolejne wysokie, pomalowane jasną farbą bloki i wieżowce ze szkła przetykanego metalem. Jak coś takiego w ogóle się trzyma kupy?

Chodniki wypełniają się coraz bardziej, głównie podejrzanie wyglądającymi ludźmi. Takimi, którzy wybiją ci nóż w brzuch, jeśli tylko się spłoszą.

Mosem odpowiada na czujny wzrok wysokiego, jasnowłosego chłopaka takim samym spojrzeniem. Nie trzyma dłoni na rękojeści noża ani na kaburze z pistoletem, bo mogłoby to kogoś sprowokować. Pozwala dłoniom zwisać wzdłuż boków. Kolejny przechodzień, niski mężczyzna, podpierający się krótką laską, spogląda Srebrnemu prosto w oczy.

W tych tęczówkach jest coś dziwnego... Jego pociągłe rysy, jeszcze podkreślone podłużną, blizną na policzku, przynoszą na myśl srogie usposobienie.

Te wszystkie cechy, połączone w jedno, wywołują w mężczyźnie chęć ucieczki. Albo użycia Stali. A nieznajomy wciąż nie spuszcza wzroku.

W sekundę, przeciągającą się do nieskończoności, Mosem próbuje opanować obydwie pokusy.

Nie teraz, nie tutaj!

Ostatkiem sił powstrzymuje się przed szybkim mrugnięciem i odesłaniem mężczyzny myślą wzmocnioną Spektrum.

Rozwiera powieki tak bardzo jak tylko jest w stanie.

Jeszcze tylko trochę!

Dzielą ich trzy kroki.

Dwa.

Czuje, że od pozwolenia Stali na wpłynięcie wewnątrz dzieli go ułamek sekundy.

Jeden.

Nieznajomy spuszcza wzrok i robi dwa szybkie kroki, znajdując się za plecami Mosema. Ten wypuszcza powietrze z wyraźną ulgą. Ale poza ulgą jest coś jeszcze... Dałem radę.

Gorączkowa myśl od razu przynosi mu odpowiedź. To malutkie, gładkie uczucie... To satysfakcja. Poradziłem sobie, więc mi się uda. Zostanę Czystym.



]]^[[



Kiedy cała grupka skręca za róg, widok zapiera dech. Szeroki chodnik, po dwóch stronach otoczony trawnikiem pełnym kwiatów i wysokiej po kostki trawy, ciągnie się aż do okrągłego placyku, kilkaset metrów dalej. Za pasami zieleni stoją, wznoszące się dumnie, ogromne, rozświetlone wieżowce. Błękitne jarzeniówki wewnątrz i na zewnątrz szklanych ścian są niemożliwe do zaliczenia, przynajmniej z dołu.

Calathine obejmuje to wszystko wzrokiem, pełna podziwu, ale nie traci na to więcej niż kilkanaście sekund. To ludzie są najciekawsi. Ten barwny tłum jest inny niż wszyscy, których widziała przedtem. Plasują się gdzieś między Czystymi, przeważnie ubranymi w kolorowe płaszcze, kurtki i spódnice, w butach na szerokich obcasach oraz przesadnie stylizowanych fryzurach, a Skalanymi, używającymi mundurów, ciemnych kolorów i wszystkiego co tylko wpadnie im w ręce, z włosami obciętymi jak najkrócej, lub ukrytymi w cieniu kaptura. Ci ludzie wyglądają inaczej. Jakby losowali poszczególne części garderoby z obydwu stron.

Dziewczyna klaska językiem o policzek, widząc kobietę kryjącą łysinę pod jedną z tych jasnych, trójkątnych czapek. Przenosi spojrzenie na mężczyznę w ciemnej kamizelce z rzędem srebrnych guzików i czarnych spodniach z białym pasem po zewnętrznej stronie nogi. A potem na chłopaka w bezrękawniku podkreślającym jego umięśnione ramiona. Calathine ostentacyjnie odwraca wzrok, żeby sprawdzić czy Mosem wciąż idzie obok niej, a Regan odrobinę dalej.

Nie widzi nikogo. Ani jednej znajomej twarzy.

Wygląda na to, że się zgubiłam... Chyba?

Powoli narastająca panika każe jej skakać spojrzeniem między kolejnymi osobami. Dziewczyna podskakuje, próbując spojrzeć ponad głowami tłumu. Nigdzie ich nie widać, a ona jest praktycznie bezbronna. Ma ze sobą tylko krótki nóż, a ta okolica jest niebezpieczna. 

Cholernie niebezpieczna.



]]^[[

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro