Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 16 (Herk i Irene, Lemeth)

Herk ściska swój rewolwer, obserwując uliczkę pod sobą. Po jego prawej siedzi Irene, a jeszcze dalej Nożyk. Chuda kobieta nie wydaje się chować urazy za drobną potyczkę w kryjówce. Chociaż nic nie wiadomo, z tego co arystokrata widział, do każdego zwraca się z takim samym lekceważeniem. Po balkoniku prześlizguje się szlamiak, zostawiając za sobą pas czystego metalu pokrytego odrobiną szlamu. Mężczyzna na wszelki wypadek odsuwa but z jego drogi.

- Nadal masz z nimi problemy? - pyta rebeliantka drwiąco.

Herk tylko kiwa głową.

W Górnym Mieście ich nie było, więc nadal się do nich nie przyzwyczaił. Stworzonko dalej posuwa się do przodu, nie zważając na ruch, ani na nic innego, mija barierkę i bezmyślnie zsuwa się z balkoniku. Mężczyzna po chwili słyszy mokry plask, ale ma z nimi wystarczająco dużo doświadczenia. Wie, że szlamiak przeżył i niezrażony sunie dalej, pożerając brud i mniejsze śmieci.

Jakiś dźwięk przyciąga jego uwagę z powrotem na ulicę. Stukot ciężkich butów. Herk sprawdza czy miecz dobrze trzyma się w pochwie i łapie spojrzenie Irene. Ta ujmuje wygodniej karabin i uśmiecha się z otuchą.

- Ach, gołąbeczki - szepcze Nożyk z wrednym uśmieszkiem.

Patrol Deraan wychodzi zza rogu. Rebelianci czekają, aż żołnierze znajdą się bliżej uliczki. Irene wymierza, Herk ustawia rewolwer mniej więcej w ich stronę.

Kobieta wypuszcza całą serię. Pada jeden Deraan.

Strzał. Odrzut szarpie ręką arystokraty, ale pocisk wylatuje mniej więcej w stronę przeciwników. Łuska wypada, a bębenek się obraca.

Strzał. Pada kolejny żołnierz.

Nożyk wyskakuje z balkonu, jednocześnie łapiąc się gładkiej rynny po boku. Herk bierze głęboki oddech i rusza za nią. Zsuwają się po rurze i przeskakują na inny balkonik. Kobieta porusza się błyskawicznie, ale mężczyźnie jakimś cudem udaje się dotrzymać jej kroku. Przeskakują jeszcze niżej, nadal osłaniani przez Irene na górze, i wyskakują z najniższego balkoniku wprost na ulicę.

Herk ląduje w przysiadzie i dobywa swojego miecza. Karabin Irene cichnie. Jego towarzyszka rzuca się na pozostałych przeciwników. W jej obydwu rękach błyszczą długie noże. Odbija atak, jednocześnie wbijając komuś drugie ostrze w nogę. Arystokrata doskakuje do niej i zamachuje się na kobietę próbującą zaatakować ją od tyłu. Ta przechwytuje miecz i kopie go ciężkim butem w nogę. Mężczyzna upada na jedno kolano i unosi dłoń z rewolwerem.

Rozlegają się dwa wystrzały, ściszone przez tłumik. Żołnierz upada na ziemię z dziurą w piersi. Herk wbija miecz w w jej brzuch. Kiedy flaki, pomieszane z krwią zaczynają wypływać na szarą drogę, ogarniają go mdłości. Właśnie zabił człowieka. Przeciwnika.

Z trudem, na chwiejących się nogach, podnosi się i atakuje kolejnego żołnierza. Ten próbuje zatrzymać ostrze nożem, ale mężczyzna wytrąca mu go z ręki. Deraan rzuca się na niego bez broni. Rozlega się podwójny strzał.

Mężczyzna zrzuca z siebie ciało i rozgląda się dookoła. Nożyk właśnie przecina szyję ostatniego przeciwnika czystym, wyważonym cięciem. To koniec walki. Herk jak w transie ociera miecz z krwi o mundur najbliższego Deraan i rusza za kobietą. Ta podnosi karabin ostatniego przeciwnika i dołącza go do reszty wiszących na ramieniu. Prostuje się i spogląda mu w oczy, bez słowa unosi dłoń do salutu.

Pierwszy wypad dobiegł końca.



]]^[[



Wracają do kryjówki w ciężkim milczeniu. Irene wygląda jakby chciała o coś zapytać, ale brakuje jej sił. Wchodzą do wieżowca, przed drzwiami wycierając dokładnie buty. Ich kroki niosą się echem po wielkiej klatce schodowej. Nożyk otwiera drzwi i wpuszcza ich do środka. Herk od razu łapie czyste rzeczy i wchodzi pod prysznic. Jest brudny.

Strumień lodowatej wody zmywa z niego krew. Czerwone strugi spływają w dół i nikną w kanalizacji. Mężczyzna wyciąga ręce przed siebie. Woda też je oczyszcza z czerwieni. Zabiłem ludzi. Kim ja jestem?

Opiera rozgrzane czoło o zimną ścianę i zaciska zęby.

Zabójcą?

Myśl przerywa mu uderzenie w drzwi. Nożyk każe zwolnić łazienkę. Herk przygarbia się i zakręca kran. Czyste ubrania wywołują gęsią skórkę, ale on nadal nie czuje się czysty. Wychodzi, a potem pada na łóżko w pokoju.

Słyszy trzaśnięcie drzwiami i szybkie kroki. Po chwili Irene, też już przebrana, siada obok niego.

- Herk. Jak się czujesz?

Mężczyzna siada. Za plecami ma ścianę.

- Brudny. Skalany. - Te słowa rozbrzmiewają w powietrzu jak wyrok. Teraz on też należy do tego świata.

- Herk. - Kobieta odsuwa się od niego. - Ja... Ja zabiłam czterech ludzi.

- Wiem. To nic nie zmienia. - Nie czeka z odpowiedzią ani sekundy.

- Mam ich krew na rękach.

- To między nami nic nie zmienia. - Arystokrata próbuje przyciągnąć ją do siebie.

- Oni... Mogli mieć rodziny - szepcze Irene, wyślizgując się z jego ramion. - A ja mam ich krew na rękach.

- To nic nie zmienia! Też zabiłem ludzi - cedzi przez zęby. - Tylko, że ty nie musiałaś zmywać tej krwi zimną wodą!

Kobieta cofa się jeszcze dalej, jakby przestraszona, że mógłby ją uderzyć. W jej oczach widać początki łez. Arystokrata sam nie jest tego pewien. Odkrywa, że ciężko dyszy.

- Słuchaj, Irene. To dla ciebie - podkreśla słowo „ ciebie" - zostawiłem Górne Miasto i majątek ojca. To dla ciebie skonfrontowałem się z przywódcą Rebelii. I to dla ciebie znalazłem się w tym miejscu.

Kobieta podnosi głowę i zaciska dłonie na ramie łóżka.

- Ja... Ja nie prosiłam o to żebyś mnie ratował! Nie prosiłam o to żebyś się narażał! Nigdy nie chciałam stanąć z karabinem w dłoni i ludźmi których mam zabić na widoku! - Chowa twarz w dłoniach. - Nie prosiłam o ten wybór!

Irene bierze głęboki oddech i ociera łzy.

- Ale ty to zrobiłeś. Doprowadziłeś do tego, że musiałam wybierać. I do tego, że musiałam pociągnąć za spust. Mimo, że o to nie prosiłam. Nigdy.



]]^[[



Mętny idzie przez ciemne ulice krokiem zwykłego człowieka, zmierzającego w swoją stronę. Ogromna, energetyczna kosa, złożona pod płaszczem, w żaden sposób mu w tym nie przeszkadza.

Odsuwa się, widząc na swojej drodze człowieka skulonego pod ścianą. Spod jego palców wystrzelają kolorowe wzory i iluzje niestworzonych, powykręcanych istot. Rebeliant oddala się o jeszcze jeden krok od Skazańca i na wszelki wypadek przełącza suwak emitera pola. Nagle zauważa, że drogę zagradza mu ściana idealnie czystego metalu. To nie może być on.

Rurki wzdłuż jego szczęki napełniają się z cichym sykiem. Ręka sama wyrywa z pod płaszcza kosę, a nogi uginają do walki. Spektrum napełnia mięśnie poczuciem potęgi. Słuch wyłapuje huk energetycznej broni. Pocisk ześlizguje się po jego polu siłowym.

Lemeth błyskawicznie przyskakuje do ściany i uderza Skazańca w głowę. Jego wzmocnione Spektrum mięśnie wystarczą żeby pozbawić go przytomności. Ściana nie znika, a rebeliant odbiega w stronę kolejnej uliczki. Chowa się w pierwszej lepszej klatce.

Tak blisko złoża nie może po prostu wpaść za iluzję i wybić tych ludzi. Musi dowiedzieć się kim i dlaczego tu są. Nie słyszy kolejnych strzałów. Zwykli bandyci? Mętny nakazuje sobie spokój. Powolnym ruchem opiera kosę o ziemię i wygląda na zewnątrz. Pusto.

Wciąż czeka na jakikolwiek ruch. Samotny szlamiak prześlizguje się po chodniku. Po bardzo długiej chwili dołącza do niego kolejny. Na zewnątrz wciąż panuje bezwzględna cisza. Mężczyzna opiera się o ścianę, tak żeby widzieć podwórko. Odczekuje jeszcze kilkanaście sekund i odchrząkuje, na tyle, na ile pozwalają mu rurki.

- Nie wiem kim jesteście i dlaczego zastawiacie zasadzkę! - Spluwa gęstą śliną. - Ale jeżeli macie w tym inny interes, niż napad na bezbronnego mężczyznę to wyjdźcie i walczcie! - Jego chrapliwy głos nie pozostawia wiele miejsca na wątpliwości. Rebeliant znowu opiera się o ścianę i nasłuchuje.

Słyszy jakieś szepty, ale może tylko mu się wydaje. Lemeth wychyla się jeszcze raz, nabiera powietrza i krzyczy.

- Macie pięć sekund na odpowiedź! Kiedy czas się skończy... Nie chcecie wiedzieć co potrafię zrobić z tą bronią!

Zaczyna odliczać sekundy w myślach.

Jeden.

Dwa.

Cisza.

Trzy.

Straceniec wydaje się poruszyć.

Cztery.

Pięć.

Mężczyzna wypada na zewnątrz i rzuca sprintem w stronę iluzji. Nogi niosą go nienaturalnie szybko. Będąc dosłownie kilka centymetrów przed ścianą, gwałtownie skręca i wyskakuje w powietrze. Pociski uderzają w miejscu, które zajmował ułamek sekundy temu. Przetacza się po chodniku i zrywa na nogi. Od razu zauważa dwie postaci, przyczajone za kontenerem porzuconym w uliczce.

Bierze rozbieg, chemikalia dodatkowo pobudzają jego mięśnie do wysiłku. W sekundy znajduje się na przeciw ich kryjówki i wyskakuje w powietrze. Ląduje na kontenerze i przeskakuje za nich. Kosa idzie w ruch, od razu powalając jednego z przeciwników. Ostrze drugiego zostaje wyrzucone w powietrze ułamek sekundy później. Rebeliant przystawia mu ostrze do gardła. Pochyla się nad nim, trzęsącym się ze strachu. Płyn cofa się z rurek, pozwalając mu znowu mówić.

Jakiś pocisk wlatuje w jego pole siłowe, zatrzymuje się i upada zgnieciony na ziemię. Drugi pocisk przebija pole i orze mu osłonięty kombinezonem łokieć. Lemeth powala schwytanego przeciwnika drzewcem i rzuca się w stronę z której padły strzały. Potrzebuje tylko chwili żeby zlokalizować postać trzymającą długi karabin. I żeby zauważyć, że ma na ramionach dwa pasy: biały i fioletowy.

Zanim ten jest w stanie wystrzelić drugą salwę, rebeliant podbiega pod balkonik i podskakuje. Szybkim ruchem przyciąga ręce do klatki piersiowej, wrzucając się na półkę. Przetacza się pod ścianę i nadal nie wstając, odbija atak noża. Podcina nogi przeciwnika tępą stroną ostrza i zrywa się na równe nogi. Kopie żołnierza w brzuch i przystawia mu ostrze do gardła.

- Ani... - Słowa ledwo wydostają się z krtani pełnej chemicznej flegmy. - Ani rusz. - Spluwa i odczekuje kilka sekund żeby wyrównać oddech. - Zdejmij hełm i wyrzuć broń. Na pewno coś tam jeszcze masz. W końcu jesteś Deraan.

Żołnierz bardzo powoli ściąga kask, odkłada go na bok, a potem wyciąga nóż z cholewy buta. Lemeth wskazuje wolną ręką w bok, na ulicę. Najpierw nóż, błyszcząc w nikłym świetle lamp, a potem hełm, upadają na chodnik, odbijając się od popękanych cegłówek.

Rebeliant łapie żołnierza za kołnierz i zeskakuje na dół. Ciągnie go do wcześniej powalonych żołnierzy i rzuca na ziemię. Przystawia mu ostrze do gardła.

- Odpowiadaj na moje pytania albo... - mruży oczy - ich zabiję.

Mężczyzna zdobywa się na nikły uśmiech.

- Nie dbam o nich.

- Ale o siebie - ostrze przybliża się do skóry - dbasz?

Nie czekając na potwierdzenie, odsuwa kosę na bok i znów kopie go w brzuch.

- Kim oni są?

Deraan zwija się na ziemi, charcząc. Ponownie przystawienie ostrza do gardła sprawia, że nieruchomieje.

- Zwy... Zwykli najemnicy - wypluwa.

- Po co ich najęliście? Dlaczego nie wysłali więcej wyszkolonych żołnierzy?

Odpowiedź nie następuje. Lemeth unosi nogę do kopnięcia.

- Nie wiem!

- Nie wiesz po co cię tu wysłano? Nie chcę mi się wierzyć.

- Na prawdę, nie wiem!

Tym razem but uderza w żebro. Nie łamie żadnej kości, więc żołnierz wije się z bólu, ale nadal może mówić.

- Więc?

- Kazali mi - mężczyzna bierze ciężki wdech - wynająć jakiegoś Złotego. - Dyszy - I zastawić tu pułapkę.

- Na kogo?

Przesłuchiwany odsuwa się od ostrza o kilka centymetrów.

- Na nikogo... Nikogo specjalnie. - Łapie powietrze z trudem. - Na każdego z bronią. Mieliśmy stawiać iluzję... I czekać na reakcję.

Rebeliant kiwa głową i zadaje kolejne pytanie.

- W innych częściach Miasta też są takie zasadzki?

- Nie... Nie słyszałem.

- A tutaj jest was więcej, ilu?

Żołnierz łapie oddech z trudem.

- Tak, ale nie... Nie wiem ile.

Mętny kiwa głową i chwyta kosę w dwie dłonie. Podcina gardło mężczyzny szybkim, gładkim zamachem i odwraca się do reszty.

- Śpijcie w spokoju. Wy przeklęci Deraan.



]]^[[



Rebeliant przeciska się przez szyb na brzuchu. Kiedy tylko wychyla głowę z tunelu, czuje gładką lufę przy skroni.

- Imię i emblemat.

Lemeth unosi głowę tak żeby było widać rurki biegnące wzdłuż twarzy. Od razu czuje jak lufa opada, a ktoś pomaga mu wyszarpać się na zewnątrz. Pokoik jest mały, o idealnie gładkich kamiennych ścianach i potężnych stalowych drzwiach na końcu. Czterech strażników salutuje, rozpoznając mężczyznę, a ostatni zawiesza swój karabin na ramieniu i sięga do kieszeni.

- Dobrze, że czuwacie. - Mętny odwzajemnia salut i podaje najbliższemu z nich karabiny zabrane z zasadzki. - Przyszedłem sam.

Strażnik odkręca śluzę i wtyka długi pręt w szparę. Podchodzi do niego jeszcze dwóch i razem zapierają się nogami o ziemię. Po chwili drzwi uchylają się na tyle żeby mężczyzna mógł się przecisnąć. Kiwa wartownikom głową i wsuwa się w szczelinę.

Drzwi zatrzaskują się za jego plecami z hukiem.

Z najwyższego mostka, tego na którym stoi, widać wszystkie poziomy Kopalni. Na górnych podestach rozwieszono sznury lamp, a każda z nich rzuca dookoła krąg ciepłego, pomarańczowego światła. Między nimi, po drewnianych mostkach, przebiegają kolejni rebelianci z wózkami pełnymi jedzenia, wody, świeżych ubrań i wszystkiego czego mogą potrzebować górnicy pracujący na dole. Są tutaj też gońcy dostarczający listy i rozkazy na rozciągłości całego poziomu oraz żołnierze, ciągle pod bronią, pilnujący porządku.

Na niższych piętrach, tam gdzie elektryt jest wydobywany, światła nawet nie są potrzebne. Osadzający się wszędzie dookoła pył, świeci zielonym, neonowym blaskiem rozpraszając ciemności na tyle, żeby ludzie mogli pracować. Tam też jest mnóstwo wózków i gońców, ale nie widać zbytnio żołnierzy.

Lemeth ogarnia to wszystko wzrokiem i zaczepia jedną z czekających na wiadomość posłańców.

- Prowadź prosto do Helsa.

- Założyciela nie ma teraz w Kopalni - informuje dziewczyna. - Coś jeszcze?

Rebeliant łapie ją za ramiona i przysuwa jej twarz do swojej. Profesjonalny uśmiech zastyga jej na ustach.

- Myślisz, że prosiłbym o spotkanie z Założycielem w błahej sprawie?

Rebeliantka kręci głową z przestrachem.

- Każdy mówi to samo. - Przełyka ślinę i spuszcza wzrok. Wprost na rurki, biegnące wzdłuż szczęki. Jej oczy się rozszerzają. - Ja.. Wiem kim pan jest - mówi bardzo szybko - ale Założyciela na prawdę nie ma w Kopalni...

- Dobrze - wzdycha mężczyzna. - W takim razie przekaż w moim imieniu, że musicie wzmocnić obronę tego miejsca. Deraan zaczynają węszyć, więc idę zebrać kilka oddziałów i po cichu zlikwidować patrole.

Dziewczyna salutuje, emblemat Ruchu błyska na jej rękawie, i odbiega po mostku. Lemeth odwraca się i kieruje w stronę wyjścia. Ma dużo do roboty.



]]^[[

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro