Rozdział 11 (Mosem)
Trójka najemników otwiera ogień. Pierwsze zielonkawe pociski uderzają o ciężkie drzwi Placówki. Seria i przebiegają dalej. Na pewno każdy Deraan skupia się właśnie na nich. Dywersja bardzo dobra, jeśli nie idealna.
Mosem wychodzi zza straganu waląc w ziemię metalowymi butami i przygotowuje swoją linę. Do pasa ma przypięte dwa noże i pistolet. Mężczyzna zaczyna rozkręcać linę. Do jej końca są przywiązane dwie linki wciągarek, dla rebeliantów, więc jest odrobinę cięższa niż zwykle.
Raz.
Wyrównaj oddech.
Dwa.
Oczyść myśli.
Trzy.
Wymierz dobrze.
Cztery!
Krok do przodu i wyrzut. Urządzonko na końcu wylatuje w powietrze, a sama lina rozciąga się do dziesięciu, dwudziestu i jeszcze kilku metrów. Wreszcie kolec wbija się w ścianę budynku. Kilka metrów za daleko w bok, ale Mosem nie może spróbować drugi raz. Pociąga linę do siebie żeby upewnić się, że dobrze trzyma. Bierze torbę na ramię i włącza wciąganie.
W powietrzu widzi, że na opancerzonych drzwiach rozbijają się kolejne zielone iskry. Mimo późnej pory plac dookoła Placówki jest całkiem dobrze oświetlony, bo Deraan nie mogliby sobie pozwolić na takie niedopatrzenie. Sprawia to, że mężczyzna przelatujący w powietrzu jest doskonale widoczny. O ile ktoś spojrzałby w jego stronę.
Dociera do ściany i uderza o nią ciężkimi, metalowymi podeszwami. Ostre zakończenia ścian nie robią mu żadnej krzywdy. Upatrzone okno jest kilka metrów na prawo. Będzie cholernie ciężko się po tym wspinać.
Jego stopy nie będą miały oparcia jeśli spróbuje przepiąć linę dalej. Nie może się wspinać zwykłym sposobem, bo potnie sobie ręce. W torbie nie ma nic przydatnego. Nie może zejść.
Wiatr porusza jego ubraniem. Daleko na ziemi najemnicy dalej ostrzeliwują drzwi. Seria za serią. Jakiś zabłąkany pocisk wbija się w ścianę, kilka pięter niżej. Idioci.
Ale kula dosłownie wbiła się w ścianę. Mosem już wie jak się wspiąć. Wyciąga nóż i włącza wzmocnienie. Elektrytowa bateria w rękojeści rozpala się zielonym blaskiem, a ostrze zaczyna pluć iskrami, powoli rozpalając się do białości. Mężczyzna wbija ostrze w ścianę pod sobą. Kiedy stawia na nim stopę czuje jak te lekko opada. Przyciskiem na pasie uwalnia kolec i błyskawicznie przesuwa go najdalej jak jest w stanie sięgnąć. Zyskuje jakiś metr.
Dywersja wciąż działa na najwyższych obrotach, ale teraz z obydwu stron sypie się grad kul. Nie wiadomo ile jeszcze wytrzymają.
Kolejne przesunięcie. Mosem wyrywa nóż ze ściany i wbija dalej. Stoi na rękojeści przez ułamek sekundy i zawisa na linie. Jeszcze tylko dwa metry. Unosi nóż i uderza nim w ścianę. Ostrze zagłębia się w metalu, ale tylko na kilka centymetrów. Mosem wyciąga go i próbuje jeszcze raz. Nóż pluje jeszcze kilkoma iskrami, ale widocznie stygnie. Z białego przechodzi w czerwień, a potem w ciemną szarość, jak przed rozpaleniem. Bateria gaśnie po pięciu sekundach rozgrzewania ostrza do piekielnej temperatury.
Mężczyzna zostaje dwa metry od parapetu, ze stygnącym nożem w dłoni. Drugi sztylet jest zbyt delikatny żeby na nim stanąć, rękojeść pewnie złamałaby się pod naciskiem. Czyli ma tylko jedno wyjście.
Zahacza opancerzonym butem o któryś z kolców i mocno odpycha w tył, od okna. Liną robi się luźna, kiedy nie musi już go przytrzymywać. Przez ułamek sekundy jest nieważki, ale niemal od razu sznur się napręża i wyrzuca go znowu w stronę parapetu. W tym momencie wdusza przycisk i lina się wydłuża. Kolejny przycisk i kolec odczepia się od ściany. Mosem, z nagromadzoną wcześniej energią, przelatuje dwa metry i wślizguje się na parapet. Kiedy zbliża się do okna, słyszy jak huki strzałów mieszają się z jazgotem wewnątrz.
Staje pewniej i sięga do torby. Ze środka wyciąga długą rurkę z palnikiem na końcu i przykłada ją do wadliwego miejsca. Urządzenie rozgrzewa się, zaczynając przepalać kratę. Skaza się powiększa. Pół sekundy i jeden zawias jest miękki jak guma. Mosem wyciąga z torby inne narzędzie, bardzo podobne do tego, którym jubilerka Tolpena otwierała skrzynkę z łupem. Łapie nim nadpalone miejsce i odłącza zawias od okna. Służy do tego samego, ale na większą skalę. Palnikiem oczyszcza chwytaki i przyciska guzik z boku hełmu.
– Ruchy, chłopaki. Potrzebujemy siedem sekund.
Zielone błyski od razu się podwajają. Raz, dwa, trzy. Ten zawias też ulega pod temperaturą. Powtarza całą procedurę i chowa narzędzia z powrotem do torby.
– Wjeżdżajcie – rzuca do słuchawki i napiera na okno.
Wyskakuje do budynku, a pistolet w jego dłoni sam składa się do strzału. Dzwonki wydają niemiłosierny jazgot. Pusto. Mosem przesuwa się w bok.
Po dwóch sekundach do środka wpada dwójka rebeliantów. Długie ostrze w dłoni dziewczyny błyszczy, a ciężki karabin od razu zostaje wycelowany w drzwi. Nie jest źle. Snajper, wąsaty mężczyzna starszy od Mosema o kilkanaście lat, wygląda na doświadczonego. Jego metalowe dłonie nie drżą nawet odrobinę.
Zsuwają pancerne buty i wychodzą na szary, nudny korytarz. Tu też pusto. Kiedy przekradają się za róg, alarm wreszcie cichnie. Teraz w prawo, potem dwa razy lewo. Z braku punktów orientacyjnych rebelianci musieli wyuczyć się trasy na pamięć.
Przez całą drogę nie widać żywej duszy. Mijają stołówkę, przechodzą dalej.
Jest. Punkt łączności.
Rebeliantka włącza baterię przy rękojeści swojego miecza i przebija się przez drzwi. Kiedy tylko przepalone szczątki upadają na ziemię, rozlega się strzał. Deraan akurat podnoszący się z krzesła pada z kulą w głowie. Kolejny, stojący przy pulpicie umiera od strzału z pistoletu. Dziewczyna przez chwilę pochyla głowę, ale nic nie mówi.
– Dotarliśmy. – Mosem wyciąga drugą ręka nóż i staje na czatach.
Rebelianci przeciągają ciała w kąt i biorą się do roboty. Na początku Calathine niszczy stojącą na środku pokoju ściankę radiostacji. Pełne anten, pokręteł i ekranów urządzenie ląduje na ziemi w szczątkach. Potem wspólnie przeglądają szafki i przerzucają papiery na biurkach. Na korytarzu nadal nikogo nie ma, a poszukiwania idą do przodu w zawrotnym tempie. Przynajmniej z punktu widzenia Mosema.
Mija kilka minut, a oni nadal nie znajdują nic pożytecznego. Regan przepala kłódkę i otwiera drzwi znajdującej się w kącie szafy. Stojąca w środku skrzynka rozbłyska błękitnym światłem i z niskim jękiem wystrzela jakiś przedmiot. Świetlik zatacza półkole, mijając rebelianta i wbija się w ramię Mosema. Ten podskakuje, ale nie czuje bólu, tylko lekkie mrowienie. Po chwili ze skrzyni wylatują kolejne dwa pociski, przebijają się przez okno i wylatują w dal. Mężczyzna jeszcze przez chwilę patrzy w wybitą w pancernym szkle dziurę.
Odwraca wzrok i nieufnie stuka w urządzonko paznokciem. Jest idealnie czarne, okrągłe i ledwie odstaje od skóry. Kółko po jego środku błyszczy na błękitno. Pod jego palcem rozpala się jaśniej i zaczyna pulsować.
Mosem odwraca się żeby dalej patrolować korytarz.
– Nie przerywajcie. Zaraz to wyłączę.
Dysku nie da się przekręcić, ani wcisnąć. Stukanie też nic nie daje. Podważenie również nie wchodzi w grę, nie ma czasu, ani precyzji przypalać. Trudno, najwyżej umrę. Przewiązuje chustkę na ramieniu zakrywając krążek.
– Uciekamy szefie, nie damy rady dłużej. – Głos ze słuchawki charczy i ciężko dyszy.
– Rozumiem, zbieramy się – odpowiada mężczyzna, odwracając się do rebeliantów.
– Koniec czasu. Pakujcie co trzeba.
Regan skina głową i wciska do plecaka jakieś papiery, ale dziewczyna zaczyna protestować.
– Nie możemy jeszcze wracać! Musimy znaleźć to po co przyszliśmy!
– Cal, nie możemy ryzykować. – Wąsaty wskazuje na jakąś szafkę. – Bierz to co mamy i wychodzimy.
Calathine jeszcze fuczy, ale posłusznie pakuje swoją torbę. Po kilkunastu sekundach są gotowi. Korytarze nadal są puste i martwe, a oni nie spotykają nikogo po drodze. Wychodzą tym samym oknem.
]]^[[
Jakiś czas później, w którymś z ciemnych zaułków, blask zaczyna przebijać spod szmatki. Rebelianci już dawno poszli w swoją stronę, a Mosem został sam. Z tym dziwnym krążkiem przyczepionym do ramienia.
Rozcina chustkę nożem i znowu próbuje podważyć urządzonko. Pod jego dotykiem rozpala się jeszcze jaśniej i zaczyna pulsować. Niepokojąco podobnie do bomby czasowej. Mężczyzna naciska nożem jeszcze raz, ale nic już nie może zrobić. Puls przyspiesza, a blask oślepia. Mosem zamyka oczy. I tak nie ma już nic więcej do zrobienia.
Sekundę później światło gaśnie. Mężczyzna nie czuje bólu, ani nawet niczego podobnego. Nadal nie otwiera oczu.
– Obudź się dziecko. – Spokojny głos roznosi się nad uliczką. – Nie ma się czego bać.
I się budzi. Jego oczy błyszczą Stalą.
Ale nie ma nikogo mogącego zostać wzięty pod jego wpływ. Tylko zjawa unosząca się ciemną ulicą, połączona z urządzeniem na jego ramieniu srebrzystą nicią. Przemawiającą ludzkim głosem, miękkim i cierpliwym.
– Zostaw Stal, jest jeszcze dla ciebie ratunek. – Rozkłada ręce, twarde i spracowane. – Tak się składa, że możemy sobie pomóc.
– Pomóc? – Złodziej przechyla głowę. – Jak hologram może mi pomóc?
– Mogę użyczyć ci swojej wiedzy. Naprawić to co odebrała ci Cena... Przynajmniej w jakimś stopniu. – Mosem nie umie powiedzieć jakiego koloru są jego włosy i broda, ale czuje, że mogą być tylko siwe.
– A co ja musiałbym zrobić?
– Znaleźć dwóch ludzi zagubionych przed laty. Zaprowadzę cię do nich, ale już nie jestem w stanie sprowadzić ich z powrotem.
– Czyli oferujesz mi legendarne lekarstwo na skutki Spektrum za przyprowadzenie ich tutaj, mimo, że znasz drogę. – Dla mężczyzny to wydaje się zbyt nieprawdopodobne. – Skąd mam wiedzieć, że to zadziała?
Twarz hologramu rozciąga się w uśmiechu.
– To nie jest lekarstwo, a raczej ćwiczenia umysłu, ale możemy zacząć nawet teraz. – W jego głosie jest coś co każe Mosemowi uwierzyć. Może i blefuje... Ale młodszy mężczyzna nie ma wielkiego wyboru.
– Jutro – mówi tłumiąc ziewnięcie. – Dzisiaj powiedz mi jak się to wyłącza. Byle szybko, bo chcę się jeszcze dzisiaj przespać.
– Przyłóż palec do kółka. Wyruszamy jutro, nie ma czasu do stracenia.
]]^[[
Budzi go światło późnego popołudnia, wpadające przez okno. Szybko sprawdza ramię. Dysk nadal jest do niego przyczepiony. Czyli to nie był sen. On... mówił żeby go zawołać?
Po przywróceniu się do jako takiego porządku i skromnym śniadaniu, suto zaprawionym kawą, mężczyzna jest na tyle rozbudzony, że może chwilę nad tym pomyśleć. Hologram twierdzi, że potrafi zatrzymać, a nawet odwrócić to co Cena robi z ludźmi. Przypomina mu się szalona Srebrna, wyprostowana jak struna i próbująca złowić jego spojrzenie. Nie wydaje się to możliwe, ale sama okazja żeby sprawdzić może być wystarczająco cenna. Przecież nie umrę z głodu w tym czasie, co?
Przykłada palec do wciąż jarzącego się kółka i czeka. Niezbyt długo.
– Jednak przyjąłeś moją propozycję – stwierdza hologram z uśmiechem.
– Przyjąłem, ale potrzebuję więcej informacji. O tobie, o poszukiwanych.
– Rozumiem, musisz wiedzieć na czym stoisz. Pozwolisz, że zacznę od krótkiej historii?
Młodszy mężczyzna kiwa głową.
– Kiedyś, całe wieki temu, wcale nie było Straceńców. Nad tym miastem świeciło światło którego nie emitowały lampy, a ludzie byli wolni i silni. Nie jestem nikim bardzo wielkim czy szczególnym, chociaż nazwali mnie Alfą, początkiem. Zwyczajnie chcę żeby to wróciło. Żeby nie było podziału na Czystych i Skalanych. Żeby ludzie znowu żyli w zgodzie, bez bólu, otoczeni wieczną radością. – Jego głos omywa Mosema jak fale, jest pełen nadziei i tęsknoty. – Oni... moi dawni sprzymierzeńcy, będą w stanie tego dokonać. Nadal żyją, widzę ich Iskry. Musimy tylko sprowadzić ich do domu. Ty jesteś tym kto pomoże mi się do nich dostać, przypomnieć o tym miejscu i zacząć potrzebne zmiany.
Coś we wnętrzu mężczyzny się przesuwa. Jego oczy rozbłyskują blaskiem który utracił dawno temu. Pierwszy widząc to mówi z jeszcze większą pasją.
– Pomyśl, czy to nie wspaniałe? Świat w którym Deraan służą wszystkim, a ponad to porządkowi. Świat w którym szaleńcy nie zawodzą na ulicach. – Pierwszy wbija w niego wzrok. – To mój cel, a jaki jest twój?
Mogę po coś żyć? To wyobrażenie, to marzenie wydaje się być warte kolejnego dnia męki w ciemnym, szarym świecie. Przypomina sobie o dzieciach mieszkających na ulicy. O ich trudnych, krótkich życiach. Mogę zrobić to dla nich?
– Jeżeli chcesz pomóc, przygotuj się do długiej podróży i idź na północ. Urządzenie będzie cię prowadzić. – Spogląda na złodzieja uważnie. – A jeśli chcesz pomóc sam sobie, musisz zanurzyć się we własnym mroku i go zrozumieć. Każdy skrawek.
I znika, bez pożegnania. Pozostawiając po sobie coś czego Mosem nie miał już bardzo dawno. Marzenie.
]]^[[
Klucz przekręca się w zamku, zamykając drzwi mieszkania. Coś się tu kończy. Ale już zaczęło się coś znacznie większego.
Zarzuca ciężki plecak na ramiona i rusza na północ. Najbliższa stacja jest kilka minut drogi dalej.
]]^[[
Za szybą przesuwają się kolejne wieżowce. Mosem, siedząc z plecakiem pod nogami, całkowicie traci poczucie czasu. Kiedy mija kolejne Pierścienie, lampy świecą coraz słabiej, a budynki wreszcie zniżają. Krążek zaczyna ciągnąć w bok, tak mało wyczuwalnie, że niemal to przegapia.
Wysiada na najbliższym przystanku i próbuje podążyć za urządzonkiem. Nie jest to takie łatwe jak może się wydawać. W końcu, po kilku nie udanych próbach, zamyka oczy, wsłuchuje się i chwiejnie rusza przez chodnik. Po kilkunastu metrach uczucie jest łatwiejsze do wychwycenia. Po chwili jest w stanie iść z otwartymi oczami i ręką na broni. Robi się coraz zimniej, mimo to wciąż idzie.
]]^[[
Nagle, kiedy budynki przechodzą w niższe fabryki i magazyny, urządzonko cichnie. Lampy już tylko lekko się żarzą, musi być środek nocy. Mosem zatrzymuje się na środku ulicy. Co teraz?
Podchodzi do pobliskiej ławki, stawia na niej plecak i siada. Nie zważając na przenikliwe zimno zamyka oczy i zaczyna myśleć. Czego może chcieć ode mnie ten facet? „Zanurz się we własnym mroku".
Mosem odchyla głowę do tyłu i wbija wzrok w ciemne niebo nad sobą. Puka w krążek, ale już wie, że nic to nie da. Urządzonko wygląda na całkowicie martwe. Mężczyzna, wciąż zamyślony, sięga do plecaka. Po chwili grzebania bez celu jego palce natrafiają na coś twardego i sześciennego. Wyciąga Kostkę na zewnątrz i unosi ją do oczu. Miałem iść za kapsułą, ale teraz zgasła. Jeżeli to celowe, to... Powinienem tu zostać? Ale w ten sposób nikogo nie znajdę. Więc, może, muszę użyć tego. Tylko gdzie powinienem się przenieść?
„Zanurz się we własnym mroku i zrozum go".
Mosem otula się szczelniej kurtką i pozwala swoim myślą błądzić. Obracać się dookoła ostatnich dni, akcji z rebeliantami, ładnej, trójkątnej twarzy przyozdobionej skośnymi oczami, nadal strzelających kostkach w dłoni, zmiażdżonej przez łańcuch. Zadziornego spojrzenia tamtego dziecka, szalonych oczu Straceńców i, wreszcie, pustki odbijającej się echem w jego własnej piersi.
Musi, pragnie, znaleźć lekarstwo. Dla nich wszystkich. Mężczyzna mocniej zaciska palce na Kostce i przystawia do niej klucz. Przelewa do wnętrza swoją Iskrę.
]]^[[
Świat wiruje, a krawędzie rozmywają się w szarości. Skalane Miasto znika mu z przed oczu. Zostaje dym, więżący Mosema w środku.
]]^[[
Materializuje się ponad metr nad ziemią. Przy lądowaniu jego stopa prześlizguje się na mokrym betonie. Mężczyzna opada na kolano, pozostając na nogach jedynie dzięki szczęściu. Wstaje, po chwili przyzwyczajając się do śliskiego podłoża i rozgląda po nowym otoczeniu.
Błyszcząca od deszczu uliczka gdzieś na Górze. Jest pewien, że znalazł się w drugiej rzeczywistości. Wie to nie tylko dzięki panującej tu spokojniejszej atmosferze. Lampy nie zwieszają się ze stalowych kabli nad ulicą, budynki są zbudowane głównie z cegieł, nie metalu. Chodnik wygląda na czysty, a trawnik po bokach nie świeci. Do tego panuje tutaj leniwa, senna cisza.
Mosem spogląda w niebo, na księżyc. Nigdy nie byłem dobry w ocenianiu czasu w ten sposób. Według niego do świtu zostały jakieś trzy, może dwie godziny. Mężczyzna rusza w losową stronę. Jeżeli zrobiłem źle... Alfa na pewno mnie ostrzeże.
]]^[[
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro