Rozdział 8 (Mosem)
– Już tak nie dramatyzuj. Mam towar. – Mosem przerywa mężczyźnie w połowie słowa.
– Nic nie powiesz bratu, tylko od razu te interesy. Czasami mnie przerażasz – wzdycha Tolpen, sięgając po coś do szuflady. – Po za tym, siedzenie tutaj jest nudne. Każdy traktuje mnie jak jakiś inny typ człowieka. Faceta, z którym można negocjować i dobić targu, ale nie porozmawiać, tak po prostu. Każdy gdzieś biegnie, a nikt nie zatrzyma się i nie rzuci chociaż słowa.
Mosem, siedzący na drugim fotelu, wzrusza ramionami i kładzie skrzynkę na stół.
– Zaczynasz brzmieć jak jeden z starych dziadów, okupujących ławki w parkach na Górze. Przestań. – Wskazuje na ladunek. – Gdzie zniknął ten Tolpena, który cieszył się każdym dobitnym targiem i skakał z radości, kiedy znalazł okazję do zarobku?
– Ty też jesteś inny, Mose – żacha się handlarz. – Kiedyś śmiałeś się głośno i krzyczałeś przy każdym przelocie na tej swojej linie. Z przejęciem opisywałeś mi to uczucie... Kiedy lecisz, wiatr targa włosy i nic nie może cię powstrzymać przed wciągnięciem się dalej i dalej...
Czarnowłosy mężczyzna przypomina sobie dawne czasy, kiedy wszystko było prostsze. Kiedy mieli już wystarczająco pieniędzy, żeby nie martwić się o jedzenie. Kiedy już dźwigneli się, razem, z dna. Kiedy prosty lot, czynność teraz tak łatwa i powtarzalna, że nie odpędzająca tej pustki w niemal żadnym stopniu, była wszystkim... Już prawie zmusza się do uśmiechu i zaczęcia przekomarzań z bratem... Ale nie potrafi. Bo od jego Ceny nie da się uciec.
– Wiesz... Po prostu nic ciekawego się u mnie nie dzieje. Każdy dzień jest taki sam, jak poprzedni.
Handlarz kładzie pilot na dłoni i coś na nim klika.
– Nie ma już po co żyć? Rozleniwiliśmy się, bo nie mamy już jasnego celu.
– Nie zaczynaj znowu, bo naprawdę zacznę myśleć, że się starzejesz.
– Jasne. – Tolpen unosi pojednawczo ręce, ale niemal od razu nachyla się nad stołem konspiracyjnie. – Ale musisz przyznać, że mam rację. Kiedyś chodziło tylko o to żeby zarabić wystarczająco pieniędzy i przy tym nie dać się zabić. Teraz, kiedy już to osiągnęliśmy, nie ma pomysłu na więcej.
Cholera. Zawsze miał gadane. Mosem wyciąga nogi i odchyla się od blatu.
– I co? Znalazłeś sobie coś?
– Ja? Ja jestem, po prostu, odrobinę samotny – wzdycha. – Chociaż sława, jak w twoim wypadku, brzmi dość dobrze.
– Sława – prycha młodszy brat i podpiera się o stół. – Taka to sława, że co drugi oprych przychodzi do mnie, jak potrzebuje coś ukraść. Sam nie wiem skąd im się to wzięło.
– Ha! Sami budowaliśmy twoją legendę! – Tolpen opada na fotel i zaczyna zamaszyście przesuwać rękami przed twarzą. – Abess, niepokonany Srebrny, złodziej, którego nigdy nie złapali, niezmordowany wojownik. I nawet nie taki drogi, patrząc na umiejętności i wyposażenie.
Tym razem Mosem chce się szczerze uśmiechnąć.
Do pokoju wchodzi kobieta w przybrudzonym, roboczym fartuchu z narzędziem o dwóch uchwytach w dłoniach. Podchodzi do skrzynki i przykłada narzędzie do zatrzasku z boku. Przeciąga wajchę szybkim ruchem, a zamek upada na blat. W środku płoną lekkim światłem zielonkawe kapsułki.
– Baterie elektrytowe dobrej jakości – stwierdza, oglądając jedną z nich przez szkiełko w mechanicznej oprawie. – Wycenić?
– Poradzimy sobie.
Kobieta skina głową i wychodzi.
Tolpen, z lekkim uśmiechem, kieruje spojrzenie na brata i wyciągając jedną z baterii.
– Dwudziestka?
– Obniżka? Przyniosłem tyle co zawsze.
– Ruch Wyzwolenia ma teraz stałe źródło elektrytu. To oczywiste, że tanieje.
– Stałe źródło? Kopalnie?
Tolpen kiwa poważnie głową.
– Jakiś rok temu odkopali dziką rudę i już cena poszła w dół. Nic nie wiedziałeś, co?
Mosem patrzy na niego bez słowa.
– Wiesz, mógłbyś mieć informacje z pierwszej ręki... Idealnie byś do nas pasował.
– Nie. – Czuje jak z tym jednym słowem opuszczają go wszystkie siły.
– Dlaczego? Nie widzisz co się dzieje dookoła? Co robi Deraan, gdzie musimy żyć?
– Po prostu nie chcę. Nie mam siły. Dwudziestka i kończymy tą rozmowę.
– Bracie... Ruch jest teraz silny jak nigdy dotąd. Zlokalizowaliśmy radiostacje, pierwsze już unieszkodliwiliśmy – tłumaczy handlarz cierpliwie. – Niedługo, może nawet za kilka lat, będziemy mogli zetrzeć Zakon z powierzchni Miasta, a ty będziesz nieocenioną pomocą. Z twoimi umiejętnościami... – Podnosi na niego iskrzące spojrzenie. – Pomożesz przechylić szalę na naszą korzyść.
– Nie. To zbyt dużo. – Czarnowłosy mężczyzna pociera ramiona dłońmi. – Nie chcę się pakować w coś tak dużego. Pożre mnie jeszcze szybciej niż Cena.
Tolpen, chociaż nie wygląda na przekonanego, z westchnieniem podaje mu giętką kartę. Dwadzieścia jaskrawo żółtych pasków błyszczy w świetle jarzeniówki. Mosem zabiera opłatę i wychodzi, nawet się nie żegnając. Nie widać po nim zdenerwowania, raczej frustrację.
Na podwórku mija strażników bez jednego spojrzenia. Musi odpocząć.
]]^[[
Wytopiona z jasnego metalu brama wita go na targu.
Sklepy zajmują w całości jeden z placów, których nie zajmuje Placówka Deraan. Gładki, otoczony przez wysokie budynki i całkiem nieźle oświetlony, jest świetnym miejscem na rozłożenie kramu. Mnóstwo sprzedawców skorzystało z okazji i wykupiło miejsca, żeby móc postawić coś stałego. Teraz, dzięki ukrytej w cieniu, ale mocno odczuwalnej dłoni półświatka, targ jest dobrze chroniony i rozplanowany.
To miejsce tętni życiem.
Mosem lubi tu przychodzić: wypić alkohol, posłuchać. Dzieci biegają tam i z powrotem ze śmiechem. Sprzedawcy nie nawołują, bo tutaj jest to zabronione. Muzykanci, niekiedy Złoci lub Świetliści, przepełniają powietrze muzyką. Młodzi mężczyźni, kobiety przechadzają się, piją, śpiewają i bawią. Starsi, dla odmiany, piją siedząc przy stolikach, w niektórych miejscach wystawionych na tarasy karczmy.
Czarnowłosy mężczyzna przeciska się obok jednej z dostawionych na słupach lamp. Kieruje się do baru, ustawionego trochę na uboczu. Odkrył go już dawno, są tu dobre drinki, a obsługa jest wyrozumiała. Przeważnie.
Otwiera drzwi i od razu wsuwa się do środka. To, że budynek nie stoi w centrum, nic nie zmienia, nadal jest tu cholernie głośno. Mosem podchodzi do lady, trzymając lewą dłoń na rękojeści noża. Lepiej mieć nóż w chorej ręce niż w żadnej. Zamawia drinka i zajmuje miejsce w kącie. Na blacie, kilkoma prostymi liniami wyryto drapieżnego ptaka. Mosem zna ten symbol – eneniksa z rozwartym dziobem – to znak rebeliantów.
Czyli jednak, jego ulubiony bar z nimi współpracuje. Wszędzie się wepchną. Odgania bezcelowe myśli, pociąga łyk i zaczyna nasłuchiwać.
– ...widzieli go na Górze? A podobno zniknął...
– ...ano, normalnie nic nie sprawdził, tylko strzelił mu w łeb i tyle...
Urywki rozmów łączą się i mieszają, przepełniając siedzącego pod ścianą dreszczem. Mężczyzna prosi o dolewkę.
–... ostatnio wybili kolejną Placówkę. Są coraz silniejsi...
– ...sensie Abess? Tak... – Rozmowa niknie w szumie sali. Mosem rozpaczliwie próbuje znowu ją wyłowić z ogólnego zgiełku, ale lekko już zamroczony umysł ma problemy ze skupieniem. Ślad po niej ginie w sekundę, żeby się już nie pojawić kolejny raz.
Nagle do jego uszu dociera huk łamanego lodu. Dźwięk jest tak głośny, że na chwilę kręci mu się w głowie. Mężczyzna rozgląda się po sali ze zdumieniem. Po chwili zaciska palce na kuflu i uśmiecha błogo. Już trochę wypiłem...
Rozmowy zaczynają plątać się w jego uszach i myślach. Mosem wlewa w siebie coraz więcej alkoholu.
Dzisiaj zamierza się upić.
]]^[[
Chłopiec czołgający się w zaroślach, o dłoniach i włosach płonących żywym ogniem. Dziewczyna zamachująca się krótkim toporkiem na gałąź wijącą się jak wąż. Mężczyzna w czerwono- białej deszczowej pelerynie. Wysoka kobieta w czarnym płaszczu, mokrym od topniejącego śniegu. Kapłan z naszyjnikiem błyszczącym opalem. Błekitnowłosy mężczyzna, w pstrokatym, połatanym ubraniu i rękawiczkach. Sen porywa go i wiruje. Kolory zalewają falą i wciągają do środka.
]]^[[
Ktoś potrząsa ramieniem, najpierw delikatnie, leżącego na stole mężczyzny. W czarnych włosach błyszczą kosmyki srebra. Dłoń szarpie go mocniej, wywołując niezrozumiałe mamrotanie. Pijany wreszcie otwiera oczy i zwraca zamglony wzrok na budzącą go kobietę.
– Co... co się dzieje?
Kelnerka prostuje się i zaczyna cierpliwie tłumaczyć.
– Upiłeś się u nas w pubie. Właśnie zamykamy, więc musisz zapłacić i iść do domu.
Mosem patrzy na nią bez zrozumienia. Mgła kłębiąca się w jego głowie wchłania słowa i nie pozwala im przejść dalej. Kobieta, wykazując się nadzwyczajną cierpliwością, powtarza wyjaśnienia.
Wyraźnie wypowiedziane słowa, już z nutką irytacji, powoli przedzierają się do niego. Jego oczy rozbłyskują zrozumieniem.
– Drinki..? Ile?
– Połówka.
Mężczyzna odchyla się na krześle, nie przewraca tylko dzięki szybkiej reakcji kelnerki i sięga po kurtkę. Palcami, które wydają się wiele za duże, wyciąga z kieszeni kartę i przykłada do wyłożonego na stół urządzenia. W milczeniu przygląda się, jak żółty pasek przepływa do wnętrza terminalu i zostaje przez niego pożarty. Po sekundzie pasek znowu się pojawia na karcie Mosema, ale węższy o połowę.
Mężczyzna jakoś naciąga kurtkę i chwiejnym krokiem wychodzi z budynku. Lampy na wysokich słupach oślepiają go jaskrawym światłem.
Kołysząca się uliczka targu znika mu z przed oczu, po czasie, którego nie jest w stanie określić. Mimo zmroczenia wie gdzie iść, bo wracał tędy dziesiątki, jeśli nie setki razy. Teraz ciemne ulice przesuwają się pod jego rozchybotanym krokiem. Nikt go nie zatrzymuje. Porządni ludzie już poszli spać, a reszta traktuje jak swojego. Nikt nie zwraca uwagi na kolejnego pijanego mężczyznę w ciemnym przejściu.
Mimo to przez otumanienie przedziera się to dziwne uczucie. Wwierca się w tył głowy. Ktoś... mnie śledzi.
Mosem odruchowo przyzywa Stal. Spektrum wlewa się w niego, pozbawiając uczuć i bólu. Ale zabiera ze sobą też tą mgłę, oblepiającą umysł. Jego myśli stają się swobodne. Tyle Stali...
Na początku nie reaguje, stara się nie zmieniać kroku. Udawane kołysanie pewnie wygląda komicznie, ale może się sprawdzi. Zataczając się, skręca w jakąś boczną uliczkę, dochodzi do jej końca i chowa za rogiem. Ściana, o którą się opiera, jest lepka od pozostawianego przez szlamiaki śluzu. Wyciąga nóż i zastyga z bronią w dłoni. Odlicza sekundy w myślach.
Kiedy dochodzi do ośmiu, zza rogu wychyla się, stąpając ostrożnie, jakaś postać. Nie wydaje przy tym żadnego dźwięku. Po chwili zauważa, że w uliczce nikogo nie ma i staje w miejscu. Prawie na wysokości przyczajonego Mosema, odwraca się plecami. Mężczyzna reaguje natychmiast, chwyta postać, przyciąga ją do siebie i opiera ostrze o szyję tuż pod kołnierzem hełmu. Czuje jak strzelają jego, nie do końca zagojone, kostki.
– Jeżeli spróbujesz czegoś, od razu zginiesz. Jestem Srebrnym, więc ból nie zrobi na mnie wrażenia. – Szept na pewno dociera do wzmocnionego słuchu. – Teraz bardzo, bardzo powoli zdejmiesz kask i powiesz dlaczego mnie śledzisz.
Postać lekko drżącymi rękami ściąga hełm i odrzuca go na ziemię. Ciemno blond włosy rozwijają się odrobinę poniżej jej ramion, drapiąc Mosema w twarz.
– Potrzebujemy cię! – Głos wskazuje na spanikowaną dziewczynę młodszą od niego o dobre kilka lat.
– Ciszej. Kto?
– Ruch Wyzwolenia! Do włamania.
– Dobrze płacą? Szczegóły potem.
– Trzydzieści pięć pasków, do tego za sprzęt. – Teraz w głosie słychać więcej przekonania, widocznie trafiła na pewny grunt. Mosem, dalej trzymając nóż przy jej gardle, włącza pole siłowe i popycha ją delikatnie do przodu.
– Musimy pogadać. Usiądźmy gdzieś.
]]^[[
Malutki skwer, z lampami przygaszonymi tak bardzo, że przestrzenie między nimi nikną w mroku, otacza ich ciszą. Alejki, wyłożone drobnymi kamykami, wyraźnie odcinają się od lekko świecącej trawy. Mosem siada na jednej ze słabo widocznych ławek. Rebeliantka siada tuż obok niego, już bez noża przy szyi.
– To od początku. Co chcecie zrobić?
– Musimy włamać się do Placówki Deraan i zniszczyć ich węzeł komunikacyjny. Przy okazji zgarnąć tyle dokumentów ile tylko się da.
Czarnowłosy gwiżdże przez zęby.
– Deraan, co? Który numer?
– Sześćdziesiątych dwa. Ale jest jeszcze jedna rzecz.
– Hm?
– Będziesz musiał zabrać ze sobą dwie osoby. Przecież nie wiesz co i jak.
– Dwójka? Przeszkoleni w cichym poruszaniu, Spektryczni?
– Przeszkoleni... – Dziewczyna lekko się czerwieni. – Gwiazda i Gazowy.
Mężczyzna marszczy brwi, całkowicie ignorując jej rumieniec. Szybko, płynie mnóstwo Stali.
– W takim wypadku potrzebuję więcej czasu. Możecie dać mi miesiąc?
Dziewczyna kręci głową.
– Maksymalnie trzy tygodnie.
– Dobrze... Zgodzę się jeżeli dostanę za to dodatkowe pięć pasków.
Rebeliantka ściąga usta w cienką linię.
– Umowa stoi.
Mosem ze zmęczonym uśmiechem i podaje jej porzucony wcześniej hełm.
– Potrzebuję waszych imion.
Dziewczyna mierzy go nieufnym spojrzeniem.
– Przekora i Wąsaty.
– Nie. – Mężczyzna wbija w nią wzrok. – Prawdziwych imion, rebelianci.
Dziewczyna przez długą chwilę nic nie odpowiada. Zaczyna rozglądać się po otoczeniu. Wreszcie marszczy lekko brwi i wstaje.
– Calathine. Drugi to Regan. – Wkłada hełm i dumnie wyprostowana odchodzi w mrok.
Mosem odprowadza ją wzrokiem. Ma imię jak jakaś arystokratka. Sam zostaje na ławce jeszcze długo po jej odejściu. Stal już nie powstrzymuje mgły.
Wreszcie z trudem się podnosi i zanurza się w ciemne uliczki.
]]^[[
Mosem otwiera oczy, czując ból porównywalny z uderzaniem taranem w głowę. Pragnienie dręczy go z porównywalną siłą. Połączenie Stali i alkoholu nigdy nie było dobrym pomysłem.
Mężczyzna wymacuje swoją łydkę pod kołdrą, żeby sprawdzić czy nóż jest na miejscu. Po zaspokojeniu ciekawości jakimś sposobem zwala się z łóżka i na pół przechodzi, na pół przeczołguje się do kuchni.
– Woda... Potrzebuję wody. – Charczenie wydziera się z zupełnie suchego gardła. Mosem dociera do kranu, chwyta kubek z szafki i odkręca kurek. Opróżnia kolejne szklanki w zabójczym tempie, więc przy którymś z kolei się zakrztusza.
Intensywnie kaszląc, osuwa się na kolana, opierając o szafkę. Po kilku minutach dochodzi do siebie i wstaje. Niemal od razu przypomina sobie o jeszcze jednej, równie ważnej rzeczy. Rzuca się do przeszukiwania szuflady.
– Kawa... Gdzie... Gdzie ja to schowałem?
Wyciąga z niej zmielone ziarna i nastawia wodę.
Po pierwszym łyku ból wreszcie słabnie na tyle, żeby mógł stanąć prosto i ocenić porę dnia. Pora obiadu. Gdyby nie ta cholerna rebeliantka, miałbym problem tylko ze zwykłym kacem. Wciąż dręczony bólem głowy, wraca do łóżka.
]]^[[
Czarnowłosy mężczyzna tonie w tłumie ludzi. Ciężka torba na ramieniu przygniata go do ziemi i utrudnia przedzieranie się przez ulicę. W pewnym momencie podbiega do jednego z ciężkich wózków i uczepia się jego tyłu. Kierowca krzyczy na niego z oburzeniem, ale nic nie może zrobić. Ludzie pierzchają spod stalowych kół, a Mosem porusza się o wiele szybciej niż byłby w stanie na własnych nogach. Torba obija się o ściankę pojazdu z metalicznym brzękiem.
Kiedy wyjeżdżają do ujścia uliczki, mężczyzna zeskakuje na ziemię i przylega do ściany. Po chwili znajduje lukę w morzu ludzi i się w nią wciska. Płynąc z prądem dociera na plac.
Tutaj jest trochę luźniej, mimo potężnego budynku i szerokiego deptaku zagrodzonego płotem, zajmujących ogrom miejsca. Sześćdziesiąta Druga Placówka, zbudowana identycznie jak każda inna poza Centrum, dźga powietrze dachem z ostrych płyt i straszy kratami w oknach. Wysokie mury również są pokryte ostrymi odłamkami, a drzwi tak ciężkie, że wytrzymałyby nawet ciągły ostrzał karabinu maszynowego. Twierdza nie do zdobycia.
Poza jedną luką. A raczej osłabionym miejscem. Pancerna krata w jednym z okien jest nadpalona i nadal nie została wymieniona. To jego wejście.
Wyciąga z torby miarkę, błyszczący na zielonkawo krążek, włącza ją i znowu chowa. Szybkim krokiem podchodzi pod sam płot i staje w miejscu. Odczekuje, aż w słuchawce rozlegnie się niski ton, po czym rusza równym rytmem w stronę krańca placu. Ignorując innych ludzi i nie zmieniając kroku, wyciąga miarkę. Dziesięć metrów, piętnaście, dziewiętnaście. Stop, dwadzieścia i dwie trzecie. Wdusza przycisk na urządzonku i znowu je chowa.
Jego lina wydłuża się do niecałych dwudziestu pięciu. Idealnie.
Powtarza całą operację jeszcze trzy razy, pod innymi kątami. Zadowolony kieruje się w jedną z bocznych uliczek. Potrzebuje jeszcze stoiska.
]]^[[
Stara, zgarbiona kobieta mierzy go nieufnym spojrzeniem. Mosem opiera się wygodniej o ladę.
– Potrzebuję twojego sklepiku. Na sześćdziesiątym drugim.
Sprzedawczyni przygląda się bez słowa, do momentu aż złodziej wyciągnie z kieszeni kartę. Starucha kiwa głową i uśmiecha drapieżnie.
– Jakieś specjalne życzenia?
– Tutaj są namiary, ustaw się między nimi. – Mężczyzna podaje jej miarkę. – Oczywiście bez rzucania się w oczy.
– Wiadomo. – Ten niepokojący uśmiech nie znika nawet na sekundę. – Kiedy?
– Za cztery dni, od przygaszenia do ranka. Do tego czasu przechowasz sprzęt, nie mogę targać tego wszystkiego w środku nocy.
Ciężka torba ląduje na blacie, a narzędzia w jej środku grzechoczą metalicznie.
Wszystko gotowe.
]]^[[
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro