Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 38.


Mam zepsuty telefon, więc na komentarze mogę odpowiadać ze sporym opóźnieniem.

Sobotnie popołudnie rozpoczynam tą samą dawką monotonności co zwykle – wstaję o ósmej, by wziąć szybki prysznic i zjeść porządne śniadanie. Zwykle mam problemy z normalnym jedzeniem i przestrzeganiem zasad podstawowej diety. Jadam obiady o nierównych porach, czasami kolacje sobie odpuszczam.

Wszystko zmienia się pod czujnym okiem Andrew.

To przerażające, ale czasem odnoszę wrażenie, że zna mnie lepiej niż moja mama. Julie Brown łatwo jest przekonać, że zjadłam już na stołówce, bądź kolację wezmę do sypialni.

Ale z Andrew nie jest tak łatwo – wie wszystko. Skąd?

Zaraz po obfitym śniadaniu i kilku sprzeczkach z Kim – która, nie wiedzieć dlaczego, wciąż z nami mieszka – wyprowadzam Toma na spacer.

Po godzinnych namowach, Andrew zgadza się wziąć psiaka pod swoją opiekę.

I wyruszam na trening.

Do naszego spektaklu – uroczystego uwieńczenia ciężkich prób – nie zostało wiele czasu. Każda próba wyróżnia się coraz bardziej na tle poprzedniej. Z dnia na dzień – o ile to możliwe – lady d'Arquien wymaga od nas jeszcze więcej. Zwraca większą uwagę na ruchy, piruety, Bena – z racji tego, że jest jedynym chłopakiem – ale też na z pozoru błahe rzeczy. Na przykład, mimikę twarzy, która w ostatecznym rozrachunku okazuje się ważna, jeśli nie najważniejsza.

Wchodzę na salę w ostatniej chwili, tancerze czekają już w równym rządku.

- Och! Jest i primabalerina! Ustaw się złotko, o tam. – Wskazuje kierunek spiczastym podbródkiem dystyngowana dama.

Zajmuję miejsce między Benem a Annie – jedną z niewielu przyjaźnie nastawionych baletnic.

- Pozwólcie, że zaczniemy dzisiaj od krótkiej pogawędki – zaczyna starsza, acz wciąż zadbana kobieta. – Wiecie, że nasze wielkie représentation zbliża się wielkimi krokami. Wasza praca jest ważna, to od niej zależy wasz przyszły sukces, prawda? – Kiwamy głowami na potwierdzenie, co wyraźnie schlebia kobiecie. Kontynuuje: - Jednak w tym dniu dla was ważni są bliscy. Sama wiem jak bardzo brakuje mi na scenie mojego słodkiego Antonio. Mon Dieu! Miej go w opiece! – Wznosi oczy ku górze. – Zanim zaczniemy próbę, chciałabym, żeby każdy z was podyktował mi listę swoich gości... - Chwyta za swoje wieczne pióro – czarne i smukłe jak ona sama – oraz za swój obity w brązowe sukno dziennik. – Lauren, zaczynaj. – Wskazuje kierunek zamaszystym ruchem dłoni.

Tancerze wymieniają listę osób, które zjawią się w tym uroczystym dla nas dniu. A ja po każdym z wymienianych nazwisk spinam się coraz bardziej.

Jak to zabrzmi, gdy zamiast swoich bliskich, wymówię personalia na pozór obcej mi osoby?

Co powiedzą inni, gdy zaproszoną przeze mnie osobą, okaże się ich największy idol?

Czy postępuję słusznie?

- Primabalerina, a ty? – Lady d'Arqien przygląda mi się badawczo. – Znów bujasz w obłokach – karci. – Kogo zapraszasz? – Ponawia pytanie i czeka zniecierpliwiona. Mimo tej pozy, czuję, że wie, co się zaraz wydarzy.

- Nie zostawiaj mnie z tym potworem – jęczy Andrew, leżąc na kanapie i oglądając wiadomości z miasteczka. Tak między nami, ma dziwnego bzika na punkcie tego, co dzieje się w najbliższej okolicy. – Sama widzisz, że ten pies jest nieobliczalny- marudzi i groźnie łypie na niego jednym okiem. Tymczasem Tommy grzecznie siedzi jakieś dwa metry od niego i wesoło merda ogonem.

- Andrew, nie rozśmieszaj mnie, dobrze? – Zawiązuję właśnie sznurówkę swojego buta, co rusz odganiając od niej uroczego szczeniaczka.- Sam jesteś sobie winien. Daj mu no nie wiem... chociażby kawałek szynki, to zobaczysz, że cię polubi. Pogłaszcz go za uchem, czy coś. – Wykonuję ten gest dla przykładu, co od razu rozaniela Toma. – Widzisz? To nie takie trudne. Wystarczy się postarać.

Wstaję z kanapy, chwytam swoją sportową torbę i ostatni raz spoglądam na nich sceptycznie.

W takich chwilach jak te zastanawiam się jakim ojcem okazałby się Andrew. Sprawdziłby się w tej roli?

Przecież nawet opieka nad psem sprawia mu nie lada kłopot.

- Powodzenia. – Uśmiecham się zachęcająco i kieruję w stronę przestronnego korytarza.

- Holiday! – Przewracam oczyma, ponieważ dopatruję się w tym okrzyku pomocy i paniki. Nic z tego, kolego. Nie zrezygnuję z treningu tylko dlatego, że wciąż pamiętasz o kocie pani Montgomery. Mimo wszystko odwracam się na pięcie i patrzę na współlokatora pytająco. – Idziesz na trening, prawda? – Kiwam głową na potwierdzenie. – Chciałem tylko powiedzieć... Bo wiesz... - Ewidentnie nie wie jak to z siebie wydusić. Bierze głęboki wdech i omijając moje przenikliwe spojrzenie, kontynuuje: - Wspominałaś ostatnio o tym spektaklu i dałaś mi nawet zaproszenie i chciałem ci tylko powiedzieć, że przyjdę. Bardzo chętnie nawet, bo wiesz... Jeszcze nigdy nie oglądałem prawdziwego baletu i jestem ciekawy jak to jest... - Gdy kończy mówić głęboko oddycha i spogląda na mnie niepewnie.

Uśmiecham się więc całkiem prawdziwie, kiwam na potwierdzenie głową.

Ale w głowie wciąż krąży mi jedna myśl.

Jakim cudem mógłby kiedykolwiek oglądać prawdziwy balet skoro gardził nim przez tak długi czas?

Wakacje spędzone z Harrisonem pomogły w oczyszczeniu naszych zepsutych relacji.

Ale nie wymazały z pamięci najgorszej kłótni...

- Andrew Harrison – wypowiadam cicho i zawstydzona spuszczam wzrok na ziemię. Swój głos słyszę z oddali jakby przytłumiony. Za to z o wiele większą ostrością, aniżeli bym chciała, słyszę szepty wokół mnie.

Myślisz, że są razem?

Sypiają ze sobą?

Skąd się znają?

Była jego przyjaciółką z dzieciństwa...

Właśnie za to nie lubię małych miejscowości. Nasze miasteczko jest piękne, ale plotki roznoszą się tutaj tak szybko, że już po chwili jest się na językach starszych i młodszych ludzi.

Wydaje mi się, że tylko lady d'Arquien jest usatysfakcjonowana z takiego obrotu wydarzeń.

- Chanteur i primabalerina, coś takiego – mruczy pod nosem, zapisując coś w dzienniku dłużej niż zwykle.

***

Koniec treningu przyjmuję z ulgą - cała lepię się od potu. Na szczęście istnieje możliwość wzięcia szybkiego prysznicu, z której ochoczo korzystam. Gdy wychodzę z łazienki jestem jedyną dziewczyną w szatni. Ben przebiera się zawsze w innym pomieszczeniu.


Wycieram wilgotne włosy ręcznikiem, uznając, że w drodze do rezydencji Andrew na pewno mi wyschną.

Gdy ściągam ręcznik z głowy omal nie przeżywam zawału.

Na jednej z ławek siedzi zniecierpliwiony Ben i wpatruje się w drzwi od łazienki ponaglająco. Lustruje mnie spojrzenie.

Całe szczęście, że jesteś już ubrana.

- A więc zaprosiłaś Harrisona? – Zagaduje od niechcenia.

Przełykam ślinę ze zdenerwowania, mając na uwadze jego brutalne zachowanie. Nieśpiesznie podchodzę do mojej torby i bardzo powoli zaczynam się pakować, próbując ułożyć w głowie rozbiegane myśli.

Gdy do torby chowam wodę, chłopak mocno chwyta moją dłoń.

- Holi, matka cię nie uczyła, że nie ładnie ignorować swojego rozmówcę?

Spoglądam na niego spanikowana.

Jego zachowanie tak bardzo przypomina mi perypetie z Kim i Benem.

Co począć.

- Przepraszam? – Jestem w stanie wydusić.

Zaborczość w oczach mojego partnera tanecznego przygasa, poluźnia też ucisk na mojej dłoni. Jestem w stanie przełknąć gulę zdenerwowania.

- Usiądź, porozmawiamy, dobrze? – pyta miło. Na powrót staje się tym czarującym chłopcem, którego znam niemal od dziesięciu lat wspólnych treningów. Ostrożnie spełniam jego prośbę. – Widzisz, Holi. Ostatnio nasze relacje się oziębiły. Odkąd zaczęłaś mieszkać z Andrew stałaś się skryta. Nie mówisz mi o wszystkim tak jak dawniej. A przecież byliśmy przyjaciółmi, pamiętasz? Martwię się o ciebie. – Pokrzepiająco ściska moją dłoń. Patrzę na niego oszołomiona. – Wiesz... – Ścisza złowieszczo głos. – Boję się, że... Nie zrozum mnie źle, ale... - Odwraca speszony wzrok i widać, że się stresuje. – Czy Andrew robi ci krzywdę? – wydusza w końcu z siebie. – Nie mówię, że to zły chłopak. Być może źle go oceniłem. Może naprawdę się stara po tym wszystkim – dodaje znacząco. – Ale chcę dla ciebie jak najlepiej. Zależy mi na tobie. Nie bądź na mnie zła za bezpośredniość tego pytania.

Robi mi się niewyobrażalnie głupio. Czy to możliwe, że źle oceniłam Bena? Może naprawdę chce dla mnie jak najlepiej?

Przypominam sobie jednak o pewnym detalu. I nie mogę być na to obojętna.

- Poczekaj Ben, chwila. – Próbuję pozbierać chaotyczne myśli. – Kłamiesz. Rozpowiadasz w miasteczku plotki na mój temat. Ostatnio w sklepie słyszałam od twojej dziewczyny – dodaję znacząco. – że sypiam z Andrew! – mówię protekcjonalnie skrzeczącym głosem. Kumulujące się we mnie emocje wreszcie znajdują upust. – To jakiś absurd. A później ten artykuł. Podali twoje inicjały –B i M. Chcesz mi wmówić, że to wszystko to tylko głupi przypadek?

Przez krótką chwilę widzę w jego oczach coś przerażającego – mieszaninę brutalności i desperacji. Ponownie zaczynam się bać i wątpić w jego dobre intencje. Przypominam sobie o jego zachowaniu, kiedy obrażał mnie i był niemiły.

Ale zaraz potem, wydaje się, że w krótkiej nanosekundzie, ponownie staje się czarującym, miłym chłopcem. Jego uśmiech i śnieżnobiałe zęby mnie rozpraszają.

Ben, niestety, jest z rodzaju tych chłopców, których z powodzeniem polubią rodzice jego nowej dziewczyny. Jeśli chce, może być inteligentny, błyskotliwy, a komplementy wyskakują mu jak z rękawa.

- To wszytko dla twojego dobra. – Patrzę na niego z niedowierzaniem. – To ostrzeżenie. Powinnaś się od niego odsunąć. Przy nim spotka cię krzywda. Już zapomniałaś co o tobie mówił jeszcze nie tak dawno temu? Jak ciebie potraktował? Muszę ci o tym przypominać? – Patrzy na mnie spod wachlarza długich rzęs.

Jego sztuczki mącą mi w głowie.

- Andrew się zmienił. Teraz jest inny. Stara się – mówię pewnie i dobitnie.

- Nie wątpię w to, ale jak długo taki będzie?

Jego słowa sieją we mnie ziarno niepewności, ale usilnie powtarzam sobie, że nie ma racji.

- Przepraszam cię, Ben, ale muszę już iść. – Postanawiam jak najszybciej się stąd ewakuować.

Towarzystwo chłopaka wprawia mnie w stan rozdrażnienia.

- Dobrze, nie będę cię dłużej zatrzymywać. Ale zastanów się – czy Andrew jest odpowiednią osobą na tak ważnym dla nas spektaklu?

Puszcza moją dłoń, a ja czuję, że jakieś niewidzialne pęta ze mnie znikają. Ben uśmiecha się w swój uroczy, chłopięcy sposób i puszcza mi oczko. Najwyraźniej doskonale zdaje sobie sprawę ze swoich manipulacji.

- Holiday – wymawia moje imię tak jakby rozkoszował się jego brzmieniem. Jest tak inny od dawnego siebie. Co się z nim dzieje? – Mam pewien pomysł. Wiesz, że zależy mi na tobie. Wiem, że Andrew również coś do ciebie czuje, niestety... - Naprawdę? Moje głupie serce przyspiesza w wesołym oczekiwaniu. – Ale myślę, że to nie fair, że u niego mieszkasz. Powinnaś dać też szansę mi. Wiesz, wyrównana rywalizacja. Co powiesz na randkę w przyszły poniedziałek? Masz równy tydzień na zastanowienie. Jeśli uznasz po niej, że nic z tego, w porządku, zrozumiem. Choć tak między nami – myślę, że Andrew przy mnie wymięka. – Puszcza mi łobuzersko oczko. – To jak? – Ponagla mnie z odpowiedzią.

W głowie kalkuluję wszystkie konsekwencje.

Z jednej strony mam na względzie uczucia Andrew. Rzeczywiście się zmienił i widzę, że się stara. Cały czas patrzy na moją wygodę i robi wszystko, aby mnie uszczęśliwić.

Ale z drugiej to Ben był przy mnie przez te wszystkie lata, kiedy Harrisona nie było obok. Wspierał mnie, gdy tego potrzebowałam.

A Andrew ma teraz Kim.

Usprawiedliwiając się tym, że wyjście z Benem jest dla mnie czystko koleżeńskie, nie do końca pewna mówię:

- Zgoda.

___________________________________________________________________________________

Dzisiaj trochę nudno, ale nie mogę wdrożyć się w atmosferę tego opowiadania ;/ Ciężko mi się dziś pisało...

Przepraszam, że tak długo mnie tu nie było i za to, że niektórzy z Was myśleli, że to już koniec. Prawda jest taka, że wakacje do reszty mnie pochłonęły - wyjazdy, praca, no i wreszcie... Zdanie prawka ;D

Kto tak samo jak ja nie może się już doczekać perspektywy Drew? 

Wasza, Firefly ♥

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro