Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 16.


Dawno nie było jakiegoś wspomnienia 😂😊

Dochodzi godzina pierwsza w nocy, kiedy najbardziej uprzejmi goście, odjeżdżają z "naszego" podjazdu. 

Pogoda nie jest ciekawa — za oknem huczy wiatr, a woda w zatoce dziwnie się burzy. To wszystko wygląda przerażająco. Księżyc, schowany częściowo za chmurami, rzuca jasną łunę na ciemną taflę. 

Odnoszę wrażenie, że to wszystko idealnie oddaje mój aktualny stan ducha.

Podjazd skąpany jest w świetle latarenek, umiejscowionych pośród krzewów, a nawet wokół fontanny, wyrzeźbionej na wzór antyczny.

Całość wygląda niczym klatka wyjęta z jakiegoś dziwnego filmu, będącego połączeniem melodramatu i horroru.

Znikają dwa drogie samochody, choć, przyznaję, nieco mnie to dziwi. Charles i Rick pili, a patrząc na nich z okna, pokuszę się nawet o stwierdzenie, że byli już nieźle wstawieni.

Nie polubiłam ich jednak na tyle, aby w tym momencie martwić się o ich egzystencję. Andrew powinien się o to zatroszczyć, w końcu to jego goście.

Wypuszczam powietrze z ust i przymykam na chwilę powieki. Do czego mnie to doprowadziło?

Jednodniowe mieszkanie z Harrisonem zaczęło mnie zamieniać w straszną egoistkę, którą przestało obchodzić życie innych.

Czy jako osoba wierząca, nie mam obowiązku martwić się o dobro innych i pomagać w unikaniu jawnego zła?

Słyszę odgłosy z korytarza. Drzwi nie są na tyle cienkie, aby słyszeć każdy najdrobniejszy szelest, aczkolwiek jest już tak cicho, że przysłuchując się, dochodzi do mnie stukot pijackich kroków Andrew.

Następnie słyszę jak chłopak podśpiewuje jakąś przyśpiewkę, fałszując przy tym niesamowicie. To wystarczający dowód na to, że na jednej butelce whiskey się nie skończyło.

Drzwi, najprawdopodobniej do pokoju Andrew, trzaskają, a ja, nadal wzburzona, ponownie wyglądam przez okno.

Chciałabym zadzwonić do mamy i się jej wyżalić, a następnie wtulić się ufnie w jej ciało i opowiedzieć o wszystkim tym, co mnie dręczy.

Żałuję, że nie zadzwoniłam do niej wcześniej, zaraz po tym, gdy dostałam od nich sms-a, że już dotarli, ale wszystko tak szybko się potoczyło.

Koniecznie muszę zatelefonować jutro, teraz jestem już zbyt zmęczona. Nie mam siły na udawanie, że wszystko jest w porządku.

Postanawiam zejść na dół, do kuchni. Może jedzenie w nocy nie należy do zbyt chwalebnych czynów, ale szklanka soku pomarańczowego, z pewnością, ukoi moje zszargane nerwy.

Owijam się w ciepły pled i schodzę na dół. Schody skąpane są w ciemności, bo przeklęty Andrew wyłączył gdzieś światło.

Psia kość.

Z drobnymi utrudnieniami, w postaci licznych potknięć, dochodzę na dół.

Jednak moją uwagę przykuwa coś innego.

Zdjęcia.

Cała masa fotografii, rozpostarta na ścianie tuż przy kominku w salonie. Jak wiadomo tego rodzaju ilustracje odgrywają w moim życiu olbrzymią rolę. 

Teraz nic nie stoi na przeszkodzie, abym na chwilę je obejrzała. Harrison leży, pogrążony w pijackiej drzemce, a ja mam akurat odrobinę czasu.

Nic więc dziwnego, że wabiona ich dziwnym czarem, podchodzę do ów ściany jak zaczarowana.

Dostrzegam gdzieś Dianę, której brakuje jednego zęba. Dumnie się uśmiecha. Przypuszczam, że zaczął się u nas wtedy okres wypadania mleczaków — wróżki zębuszki i te sprawy.

Zaczynam się śmiać, gdy na kolejnym widzę panią Harrison, Dianę, Andrew i pana Rolanda w wałkach do włosów.

Swego czasu, mężczyźni Harrison postanowili zapuścić włosy, upodabniając się tym samym do jednego ze swoich ulubionych, rockowych zespołów.

Kobiety natomiast trzymają śmieszne wąsy, przyklejone do wykałaczki, a Andrew i pan Roland przykładają do swoich uszu kolczyki z jarzębiny.

Następnie moje spojrzenie ląduje na jednym z większych zdjęć. Uwieczniona jest na nim cała rodzina Harrison. Obok nich stoi stara, zardzewiała przyczepa kempingowa, a w tle widoczny jest ocean.

Pamiętam tamten czas. Było to wtedy, gdy Diana miała dziesięć lat, a Andrew czternaście. Pan Roland dostał w fabryce pierwszy awans w życiu. Z powodu braku pieniędzy, nigdy nie mogli pozwolić sobie na wczasy.

Radość pani Stephenie była ogromna, gdy jej mąż stanowczo odmówił odłożenia pieniędzy na lokatę i zakomunikował, że czas w końcu wyjechać.

Wynajęli jakąś starą przyczepę, mama Diany i Andrew przygotowała zapasy jedzenia, ponieważ nie mogli sobie pozwolić na jadanie w restauracjach...

I pojechali.

Pogoda była okropna, ale na każdym ze zdjęć, zawsze towarzyszył im szeroki uśmiech.

Było to dla nas uciążliwe — moim rodzicom nie brakowało nigdy pieniędzy i nie musieliśmy odmawiać sobie niedzielnych wyjazdów, kina, wspólnych wyjść do cyrku.

Olbrzymim kontrastem była rodzina Harrisonów.

Brakowało im pieniędzy na wiele rzeczy. Często mieli trudności ze spłacaniem rachunków i choć moi rodzice nigdy nie przyznali tego na głos, wiem, że niejednokrotnie pożyczali im pieniądze, chociażby na jedzenie.

Ale w tej biednej rodzinie, która bardziej snobistycznym ludziom wydawała się patologiczna, uchowało się tak wielu kochanych ludzi. 

Bardzo się cieszę, że poznałam Dianę. Życie pokazało mi, iż ludzie biedni są wartościowi.

I tak często, to właśnie w nich, kryją się niekończące pokłady miłości i dobra.

Ludzie z wyższych warstw społecznych czasem zawodzili, a Harrisonowie zawsze trwali przy nas.

Kolejne fotografie są typowe dla każdej kochającej się rodziny — zdjęcia przy choince, pozy z prezentami, Diana ubrana w jedyną wyjściową sukienkę, a nawet, Andrew z dumą trzymający na rękach kurę.

Ale jedna ilustracja szczególnie przykuwa moją uwagę.

Jesteśmy na farmie moich dziadków. Diana i ja mamy siedem lat, Andrew i John, jedenaście. Harrison trzyma w ręce gumowego buta i patrzy na niego z obrzydzeniem, J ze śmiechem opiera się o jego ramię, natomiast Diana i ja śmiejemy się wniebogłosy, udając baletnice.

Jako małe dziewczynki, za każdym razem, musiałyśmy pokazać, ile nauczyłyśmy się od lady Louise. Z tego powodu, pozując do zdjęć, wykonywałyśmy pozy z ostatniej próby baletowej.

Zaczynam się śmiać i w moich oczach pojawiają się łzy. To chyba sentyment, ale wspomnienie, które rodzi się w mojej głowie, wywołuje w moim ciele ciepłe prądy, a w duszy robi się weselej.

Tak się cieszę! Właśnie dzisiaj nadszedł dzień, w którym jedziemy na farmę moich dziadków. Będziemy widzieli prawdziwe krowy, konie i kury!

Będę mogła zbierać prawdziwe, kurze jajka, a jakby tego było mało, jadą z nami Diana i Andrew.

Cieszysz się? — Trącam przyjaciółkę łokciem.

No nie wiem. Jeszcze nigdy nie widziałam krowy, ani kury. Mama mówiła, że kura jest ptakiem... Czy to znaczy, że one latają? I w locie znoszą jajka?

Moi rodzice patrzą na siebie porozumiewawczo i zaczynają się śmiać.

Ale ty jesteś głupiutka, Di. — J patrzy na nią z politowaniem, a ja go rozumiem.

Kto może przypuszczać, że kury w locie znoszą jajka?!

John, zachowuj się. Diana nie musi tego wiedzieć, skoro jeszcze nigdy nie była na farmie — tłumaczy mój tato. To naprawdę ciepły i wyrozumiały człowiek. — Bądź cierpliwy i wytłumacz jej jak żyją kurczęta.

Ugh, no dobrze. — J wywraca oczyma i przyjmuje pozę prawdziwego znawcy. — No więc, kura to taki niby ptak, a niby nie. W sensie wygląda jak ptak i nosi jajka, ale to bardziej kura, niż ptak. To znaczy...

To po prostu kuro-ptak. Kura jest poniekąd ptakiem, ale takim jakby udomowionym i nie lata raczej. Chyba, że ma za długie skrzydła, ale babcia Molly je przycina, więc nie latają. No i noszą jajka. Dziadek Rick budował ostatnio kurnik i to takie miejsce, gdzie kury mają gniazda i noszą tam jaja.

Brzmi groźnie — zauważa Andrew z autentycznym przerażeniem. —Dlaczego wasza babcia obcina im skrzydła?

Nie skrzydła, a pióra, debilu. Holi użyła skrótu myślowego.

Dojeżdżamy właśnie na miejsce i już dostrzegam swoich dziadków.

Machają do nas przyjaźnie.

Dziadku! Babciu! — krzyczymy z Johnem, wybiegając z auta. 

Oh, moje cukiereczki! — Babcia Molly przyciąga mnie do siebie i całuje moje, pełne piegów, policzki. — Pokaż się kruszynko. Czyżbyś znowu schudła?

Przytyła, Molly, ot co! Nic dziwnego, karmią ją tym miastowym mlekiem, które mlekiem wcale nie jest. — Dziadek Rick mruga do mnie okiem. — Oh, zobacz, złotko! Przyjechali nawet Harrisonowie! Drew, kiedy wyskoczysz ze staruszkiem na ryby? Musimy pokazać ci z Johnem nasze tajne miejsce! 

Jutro jest targ. Możesz Holi zabrać Dianę. Mam tam upatrzony taki sklepik z pięknymi sukienkami. Może znajdzie się coś dla takich kruszynek jak wy.

Dziadkowie całują wszystkich na około i witają się serdecznie. Następnie tata wyciąga z bagażnika nasze walizki, a mama wręcza babci brownie, bo jak to mówi: "Z pustymi rękoma się nie przyjeżdża".

Holi. — Drew chwyta mnie za rękę. Robi mi się bardzo miło i ciepło jednocześnie i czuję jak moje policzki przyodziewa purpura.

Tak?

Bo ta sukienka... — Chłopak przełyka ślinę i odwraca z zawstydzeniem spojrzenie. — My nie mamy pieniędzy. Nie chcę mówić o tym Dianie, bo jej brakuje takich ubrań. Mogłabyś porozmawiać z babcią, żeby nie wspominała o takich rzeczach przy Di? Nie chcę, żeby narobiła sobie nadziei. Bardzo chciałbym jej coś kupić, naprawdę, ale nie mam z czego.

Nie przejmuj się, skoro babcia to zaproponowała to zapewne za Dianę zapłaci... I zanim coś powiesz, to ubrania z drugiej ręki, nie będą kosztowały fortunę. — Widzę już, że Andrew chce powiedzieć coś jeszcze. Dostrzegam również, iż chłopak jest zawstydzony swoim statusem materialnym. Ale przecież nie za pieniądze go polubiłam. Dla mnie najważniejsze jest to jaki ma charakter. — Berek! — krzyczę, więc głośno i uciekam. W ślad za mną podążają J i Diana. Być może, to odwróci uwagę Drew od tak przykrych spraw?

Przyjdźcie zaraz na werandę! Przygotuję wam zimnej lemoniady — mówi babcia, ale jej słowa znikają wśród naszych krzyków, towarzyszącym zabawie.

Całość trwa do momentu, w którym J głośno krzyczy:

Fuj, Drew, wlazłeś w krowi placek!

Krowy nie robią placków. — Chłopiec patrzy na nas z politowaniem. 

Myślimy z Johnem, że to tak na żarty, ale gdy Di i Drew nadal patrzą na nas z powagą, nie umiemy powstrzymać się od śmiechu.

W kupę wlazłeś, idioto. — J nie może wytrzymać ze śmiechu i przytrzymuje nawet swój brzuch.

Mina mojego przyjaciela jest bezcenna. Andrew robi się blady jak ściana i patrzy na gumowy but z przerażeniem. Di wygląda podobnie, ale w pewnym momencie po prostu zaczyna chichotać.

Gdybyś zobaczył swoją minę. — Kiwa na niego głową.

Z największą ostrożnością, chłopiec zdejmuje but. Podbiegamy do niego wesoło, chcąc zobaczyć ów zjawisko.

Dawniej to ze mnie się śmiano, gdy weszłam  w taką przeszkodę. To miła odmiana, iż przytrafiło się to teraz mojemu przyjacielowi.

Tak, więc, Drew stoi z butem w ręce, J opiera się o niego, patrząc się to na buta, to na twarz przyjaciela, śmiejąc się przy tym głośno.

Mój brat wygląda przy tym jak prawdziwy model.

Natomiast Di wraz ze mną, ustawiamy się obok nich, wykonując śmieszne, baletowe pozy.

Moje płomiennorude warkocze, podskakują wesoło i właśnie w tym momencie, dostrzegam mamę z aparatem w dłoni.

Wywracam tylko oczyma, u nas nigdy nie zapomni się o aparacie.

Z powrotem wracam do rzeczywistości, w trochę lepszym już humorze.

Przypatruję się swoim marchewkowym włosom, zaplecionym w dwa warkocze.

Moja mama od dziecka miała bzika na punkcie Pippi Langstrump i naprawdę się cieszę, że nie przyszło jej na myśl, nazwanie swojej jedynej córki, imieniem, na cześć ulubionej, fikcyjnej postaci.



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro