Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 11.

Tydzień minął na gorączkowych przygotowaniach do upragnionych wczasów. Mama ładowała aparat, szukała odpowiednich obiektywów, a jakby tego było mało, spakowała zarówno tatę jak i siebie.

Ojciec jeszcze pracował — zgodnie z planem, urlop powinien dostać na dzień przed wyjazdem. 

John natomiast doprowadzał mnie do szewskiej pasji — co kilka minut przychodził do mojego pokoju i pytał, czy przypadkiem nie widziałam jego ubrań, skarpet i całej masy innych rzeczy.

— Holi, nie widziałaś może mojego telefonu?

A nie mówiłam?

Odkładam na bok mojego laptopa i spoglądam na niego zniesmaczona. Dochodzi godzina jedenasta rano, a on nadal jest w piżamie i w potarganych włosach.

— Wczoraj zostawiłeś go na ławie w salonie.

— Dzięki! — krzyczy już ze schodów.

Wywracam tylko oczyma i wracam do przeglądania transmisji baletu z Teatru Bolszoj.

Cała krzątanina oficjalnie zakończyła się dziś rano.

— Na pewno wszystko zabraliście? — Jeszcze raz się upewniam.

— Miejmy nadzieję. — Mama wzdycha.

— Julie, jeśli zaraz nie wyjedziemy, spóźnimy się na lot. — Tata jest już wyraźnie poddenerwowany. 

Nie dziwię się. Do najbliższego lotniska mamy jeszcze ponad godzinę drogi. Zaraz rozpoczną się największe korki i w rezultacie samolot odleci bez mojej rodziny.

— Racja, Drew już na nas czeka.

Na domiar złego odwozi nas właśnie on. Rodzice nie wiedzieli co zrobić z autem, ale na szczęście znalazł się miłosierny Harrison. Wspaniałomyślnie podrzucił pomysł, iż to on nas odwiezie. Podobno w ostatnim czasie nie ma co robić, ponieważ właśnie skończył pracę nad nową płytą.

Wychodzimy na podwórze obładowani walizkami. Andrew pomaga zapakować je do bagażnika.

Dopiero teraz zauważam, w co ubrał się chłopak.

Na dworze jest upalnie. Każdy z nas przyodział się w przewiewne ubrania.

Poza Harrisonem.

Ubrany jest w grubą bluzę. Na jego nosie widnieją okulary przeciwsłoneczne. Nie można powiedzieć, że są modne. Są najzwyczajniej w świecie dziwaczne — różowe z pomarańczowymi szybkami. Pamiętam je — dawniej należały do Diany. Natomiast na głowie spoczywa rybacki kapelusz.

Całość wygląda naprawdę komicznie, więc zaczynam się śmiać.

— Co to ma być? — pytam z kpiną. — Zimno ci?

Urażony Andrew podnosi jedną brew.

Też bym chciała tak umieć.

— To odstraszacz na fanów. Dzisiaj nie mam ochoty na rozdawanie autografów.

Milknę, bo muszę zwrócić mu honor. Rzeczywiście miałby przechlapane — na lotnisku nie mógłby odpędzić się od ludzi.

Podobnie jak ja od komarów, kiedy na plaży robią ognisko.

Tak, wiem — słabe porównanie.

Zajmujemy miejsca w naszym samochodzie. Auto wielkiej gwiazdy nie spełniło egzaminu — co z tego, że sportowe, szybkie i drogie? Mieści zaledwie dwie osoby.

Kiedy spostrzegam, że tata w ślad za mamą i Johnem też zamierza zająć miejsce z tył, zamieram.

— Em, myślę, tato, że lepiej będzie jak usiądziesz z przodu...

— Daj spokój, Holi. — Śmieje się ojciec. — Nie musisz wstydzić się przy nas być z Andrew.

Co proszę?

Robię się cała czerwona. Nienawidzę tendencji do rumienienia się. Tym bardziej, że moje rude włosy jeszcze mocniej uwidaczniają purpurową twarz.

— Nie o to chodzi. — Na szybko wymyślam jakąś wymówkę. — Jak usiądziesz z przodu to będziesz mógł w razie czego pomóc Andrew z samochodem. Wiadomo jak to jest z młodym kierowcą — zero doświadczenia. Poza tym nie zna auta i jeszcze stworzy jakiś wypadek. Czułabym się bezpieczniej, gdybyś usiadł z przodu i kontrolował Andrew. Dobrze wiesz, że ma tendencje do szybkiej jazdy.

Tata trochę powątpiewa.

— Nie przesadzaj, Holiday.

Hrrison spogląda na mnie z politowaniem.

— W zasadzie, Holi może mieć rację — zaczyna moja rodzicielka. — Nie chodzi o to, że jesteś złym kierowcą, Andrew. Ale rzeczywiście nie jechałeś nigdy naszym samochodem i w razie potrzeby, Alan ci pomoże. 

Pokonany chłopak wzdycha.

Zgodnie z rozporządzeniem najwyższego szeryfa, czytaj mamy, tata zajmuje miejsce pasażera.

Odjeżdżamy z podjazdu i kierujemy się na północ, w stronę lotniska. Andrew włącza radio i przynajmniej trochę rozluźnia atmosferę.

Każdy jest jakiś zamyślony. Może poza Johnem. To dziecko jest nadpobudliwe i z zafascynowaniem ogląda nawet drzewa.

— Holiday, spójrz! Tamta chmura wygląda zupełnie jak ty, też jest taka gruba.

— Zamknij paszczękę, ptasi móżdżku. — Nienawidzę, gdy ktoś przeszkadza mi w słuchaniu muzyki.

— Ale ja mam rację! O, a tamta wygląda jak prawdziwy smok!

W życiu bym nie powiedziała, że J jest starszy ode mnie.

I to o całe cztery lata.

— Stary, uspokój się. — Andrew spogląda na niego w lusterku, śmiejąc się przy tym głośno. Ach, te dołeczki. — Jeszcze Holi pomyśli, że wszyscy z naszego rocznika są tak głupi jak ty.

— Spadaj, leszczu. — J szczerzy do niego zęby.

Nigdy nie zrozumiem mężczyzn. Obrażają się nawzajem i jeszcze się z tego cieszą.

Ze skupieniem obserwuję rękę Andrew, zmieniającą biegi. 

Już drugi raz.

Co się ze mną dzieje?

W tle rozbrzmiewa jakaś wolna, romantyczna ballada. Całkiem ładna, idealnie nadawałaby się do baletu. Pierwszy raz słyszę tę piosenkę, ale już na wstępie zakochuję się w słowach.

Piosenkarz śpiewa o utraconej miłości i o tym, że już nie zdoła jej odzyskać. Jego głos wydaje się być znajomy. Za nic w świecie nie potrafię sobie jednak przypomnieć skąd go kojarzę.

— To nie jest twoja nowa piosenka? — Słowa Johna sprawiają, że zastygam w miejscu.

— Co? Ach tak, ten singiel ma zareklamować najnowszą płytę.

Harrison o dziwo nie przechwala się. Mówi to normalnym tonem, tak jakby była to najzwyklejsza rzecz na świecie. 

To miła odmiana.

— A ty, Holi, co sądzisz? — J patrzy na mnie w skupieniu.

— O czym?

— No, o piosence Andrew.

— Cóż... — Przyznać się, czy nie? — Zawsze mogło być lepiej. Takie spokojne tony raczej do ciebie nie pasują. Poza tym, co ty możesz wiedzieć o utraconej miłości?

Natrafiam w lusterku na spojrzenie Andrew i robi mi się trochę głupio. Jego humor znacznie się pogorszył. 

Może naprawdę zależało mu na mojej opinii?

Nonsens.

Nie zmienia to jednak faktu, że czuję się źle z tym, iż go okłamałam.

Piosenka jest naprawdę piękna, a słowa trafiają do mojej duszy. Rozumiem to, o czym śpiewa Andrew — sama poniekąd to przeżyłam i cóż, ku mojemu zdziwieniu, każde z uczuć, które opisuje w piosence, pokrywa się z prawdą.

Po ostatniej wymianie zdań, w samochodzie na powrót zapada cisza. 

I trwa do momentu, aż dojeżdżamy na lotnisko.

Ponownie wyciągamy wszystkie walizki i kierujemy się do hali odlotów. Już nie mogę się doczekać, aż wyjdę stąd z powrotem. Oczywiście nie chodzi o to, że chcę jak najszybciej pozbyć się rodziców i brata. Co więcej jest mi strasznie smutno, ponieważ po raz pierwszy zostanę sama. Bez nich.

Chodzi jednak o to, iż lotnisko roi się od tłumu pasażerów. Wszyscy są tak zabiegani. Co chwilę ktoś kogoś popycha i w biegu krzyczy przeprosiny. To przytłaczające.

— Pasażerowie lotu do Rzymu proszeni są do punktu odpraw... — Z głośników dochodzi męski głos.

— Zaraz musicie iść — mówię łamliwym głosem.

Zaraz, to się rozpłaczę.

Rodzice wraz z Johnem wzdychają w tym samym momencie i wygląda to naprawdę zabawnie.

Pierwsza podchodzi do mnie mama.

A później przychodzi czas na pożegnanie.

— Uważaj na siebie, kochanie. — Mocno mnie do siebie tuli. Z jej oczu płyną łzy. To najbardziej wrażliwa kobieta jaką znam. Poza mną, oczywiście. — Moja mała córeczka zostanie sama. W głowie mi się to nie mieści. Nie przesadzaj z treningami. W lodówce masz trochę jedzenia, zabierz do Drew. Nie wypada iść z pustymi rękami. Tylko mu się zbyt mocno nie naprzykrzaj. To naprawdę miłe z jego strony, że zgodził się wziąć cię pod swój dach, na tak długi czas...

Przepraszam, co? 

— Ale jak to pod swój dach? — Zadaję pytanie w szoku.

— Naprawdę na siebie uważaj, dobrze? Żadnych podejrzanych imprez, zero włóczenia się po nocy, zrozumiano? Andrew — Zwraca się do chłopaka, ignorując moje pytanie. — Pilnuj jej.

— Skarbie, trochę szybciej. — Tata patrzy na nią z politowaniem. — Też chcemy się pożegnać.

Mama z niechęcią się ode mnie odsuwa i przez ten krótki moment wygląda niczym lwica, która pilnuje młodych.

— Uważaj na siebie, Holiday. Żadnych wyskoków. — Ojciec całuje moje czoło. — Nie spoufalaj się zanadto z Drew, dobrze? — Ścisza nieznacznie głos. — Uważaj też na Bena, do tej pory mu nie ufam. To podejrzany typ, spod ciemnej gwiazdy. — Gdy tata nie widzi, przewracam nieznacznie oczyma. — No już, ostatni raz przytul się do staruszka.

Mocno się do niego tulę, a później podchodzę do Johna.

— Znajdź sobie w końcu dziewczynę na tych wakacjach — mówię do niego z powagą. — Tylko w miarę normalną, dobrze? Żadnej powtórki z Ruth, okej? — Grożę mu palcem.

J się śmieje.

— Tak jest, kapitanie! — Salutuje. — Postaraj się nie zabić i jeszcze nie rób sobie dzieciaka. Jesteś jeszcze za młoda na rodzicielstwo. — Nachyla się nieznacznie w moim kierunku. — Chociaż, gdyby ojcem był Drew, nie miałbym nic przeciwko. — Daję mu sójkę w bok. — Żartowałem przecież, mała złośnico. No chodź tutaj.

J mnie przyciąga i mocno do siebie tuli. Śmieję się tylko i zaczynam obawiać, iż zaraz zabraknie mi powietrza.

Z moich oczu wciąż lecą łzy.

— Szerokiej drogi, czy coś. — Patrzę na nich ze smutkiem.

Aktualnie przeklinam najbliższy balet i te głupie próby. Gdyby nie to, mogłabym jechać z nimi. Nie musiałabym zmagać się ze łzami przy pożegnaniu.

— Drew, mogę na słówko? — John na powrót robi się poważny. — A ty laska, nie rycz. Twoje oczy przypominają te u pandy.

— Jasne.

Odchodzą kilka jardów dalej, w ten sposób, iż znajdują się poza zasięgiem naszego słuchu. 

Kontrast pomiędzy Johnem, a Andrew jest olbrzymi i zabawny jednocześnie. Mój umięśniony brat wygląda komicznie przy szczupłym Harrisonie.

To nie tak, iż chłopak jest wychudzony — u niego po prostu nie rzucają się w oczy mięśnie. Posturą wciąż przypomina nastolatka.

J coś żywo gestykuluje, a twarz jego towarzysza wykrzywiona jest w niezrozumieniu. Jednakże po chwili się dogadują — mój brat z uznaniem klepie go po ramieniu, a później żegnają się tym śmiesznym, niedźwiedzim uściskiem.

I wracają.

— Mam nadzieję, że dotrzymasz słowa. — Tymi słowami mój brat definitywnie żegna się z Andrew.

Czas na ostatnie uściski mija bardzo szybko.

Moja rodzina odchodzi — mama oczywiście zapłakana, a tata i John, śmiejący się z dwóch wrażliwych kobietek w rodzinie. 

Andrew i ja po raz ostatni im machamy. A później znikają nam spoza zasięgu naszego wzroku.

— To, co? Gotowa na najlepsze wakacje twojego życia? — Uśmiech chłopaka mógłby rozświetlić całą Ziemię.

A nie potrafi rozświetlić ciemności w środku mnie.




Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro