Rozdział 8.
Budzę się zlana potem. Z przerażeniem rozglądam się po sypialni, nie będąc jeszcze do końca pewna, gdzie się znajduję.
Spoglądam więc na szafkę nocną, która stoi tuż przy łóżku. Umieszczony jest na niej mały, elektroniczny zegar z podświetloną datą i godziną. Po dłuższej chwili zastanowienia, stwierdzam, że do ostatniego dnia roku szkolnego pozostało jeszcze około osiem godzin.
Nie ma szans, abym teraz zasnęła. Dotychczas bałam się Kim, ale po dzisiejszym koszmarze irracjonalny lęk urósł do niewyobrażalnych rozmiarów. W głowie pojawiają się coraz to nowsze pytania. Czy dziewczyna byłaby do tego zdolna? Czy zazdrość może doprowadzić do tak poważnych skutków? A wreszcie, czy Charpentier zaryzykowałaby ów czynem, nie bojąc się ukarania za takowe wykroczenie?
Gdzieś w oddali słychać tykanie zegara. Do pokoju zagląda światło księżyca, lekko przygaszone przez zasłaniające je chmury. Czasomierz wskazuje godzinę pierwszą w nocy. Dom skąpany jest w ciszy i nawet rozwieszone wokół mojego łóżka maleńkie lampki, nie dodają mi dzisiaj otuchy.
Jeszcze szczelniej otulam się patchworkiem, który dostałam od mamy. Jest piękny — uszyty z czerwonych i różowych kawałków materiału. Na jaśniejszych z nich widnieją białe, maleńkie serca.
Mama podarowała mi go po kłótni z Andrew. Chciała wtedy choć odrobinę podnieść mnie na duchu. Udało się —nawet dzisiaj, po kilku latach, ilekroć się do niego przytulam, czuję dziwny rodzaj matczynej opieki.
Wzdycham i obracam się bokiem na łóżku. Liczę owce i robię wszystkie te głupie rzeczy, które podobno pomagają w zasypianiu.
Zawołałabym nawet Johna, ale nie należę do egoistycznych osób i wiem, że mój brat ceni sobie sen ponad wszystko.
Obserwuję więc swój pokój. Jest mały, jednakże słowo "przytulny" idealnie go opisuje. Na wprost mojego łóżka znajdują się drzwi. Tuż pod lewą ścianą stoi duża, biała szafa, a obok niej biurko w tym samym kolorze. Stoi na nim wazon z herbacianymi różami. Nad nim umiejscowione jest okno. Środek podłogi wyłożono puszystym dywanem. Po drugiej stronie znajduje się moje łóżko. Wokół niego rozwieszone są lampki — małe, świecące kule z włóczki.
Jednak najważniejszym punktem i miejscem w sypialni jest biblioteczka — od podłogi, aż po sufit piętrzą się na niej stosy książek. Można by pomyśleć, że już niedługo wszystkie zlecą, a z każdym miesiącem egzemplarzy przybywa.
Najbardziej wyeksponowana jest oczywiście moja ulubiona seria. Są to książki o przygodach Ani z Zielonego Wzgórza. Mama zaraziła mnie miłością do tej bohaterki i tak już pozostało po dziś dzień.
Utożsamiam się z nią — Ania Shirley też była ruda, a z czasem jej włosy ściemniały. Podobnie było ze mną. Zgadza się również kwestia wyglądu, jako małe dziewczynki obie byłyśmy brzydkie — wychudzone, ze zbyt długimi kończynami, rudymi włosami i piegami. Dopiero dorastając zamieniłyśmy się w piękne kobiety. Przyjaciółka Ani miała na imię Diana, tak samo jak w moim życiu. Bohaterka co chwilę pakowała się w najróżniejsze kłopoty i często robiła coś szybciej, niżli pomyślała.
Najbardziej w całej serii podoba mi się jednak wątek o Gilbercie. Ilekroć o nim czytam, wzbiera we mnie nadzieja. Łudzę się, że może kiedyś, w dalekiej przyszłości też ktoś pokocha mnie równie mocno jak Blythe Anię.
Rozmyślanie o fabule książki zawsze jest jakąś alternatywą, aby zapomnieć o koszmarze, ale nie na długo. Znów powracam myślami do Kim i jej chłopaka.
Przeraża mnie dzisiejsze wyjście do szkoły i wciąż analizuję do czego zdolna jest moja rówieśniczka. Tak wiele rzeczy we śnie zgadzało się z rzeczywistością — jutro, a właściwie dzisiaj, rzeczywiście powinien odebrać mnie John, Kim mściła się za numer, który nie tak dawno temu zażądała, osiłki Erica rozpoznali w Andrew celebrytę. To również pokrywa się z realiami.
Nie wiem już jak poradzić sobie z bezsennością. Obserwuję nawet porozwieszane w pokoju obrazy związane z baletem. Na jednym z nich przedstawiona jest baletnica, na drugim narysowane pointy, na jeszcze innym poza Allongé.
Gdy już kończą mi się sposoby na to jak mogę zasnąć, przychodzi mi na myśl jeszcze jeden.
Otwieram oczy, krzycząc. Moja klatka piersiowa unosi się i opada nierównomiernie, a ręce jeszcze się trzęsą. Przykładam jednak zbitą piąstkę do ust i ją zagryzam, aby jeszcze raz nie pisnąć. W domu wszyscy śpią, a ja nie chcę, aby ktoś się zbudził.
Tym bardziej, że nocuje u nas Drew. Diana miała mu towarzyszyć, ale zachorowała. Jest mi z tego powodu trochę smutno, ale z drugiej strony, miałam więcej czasu dla mojego przyjaciela.
Opadam z powrotem na łóżko i przytulam się do swojego misia. Może uda mi się jakoś zasnąć?
Tylko o tym zdążyłam pomyśleć i drzwi do pokoju się uchylają. Piszczę z przerażenia. Czy to możliwe, że ten potwór tu wrócił?
Ktoś zapala światło. Mrużę oczy i nieznaczenie się uspokajam, gdy rozpoznaję Drew.
— Cicho, dzieciaku. — Patrzy na mnie z rozbawieniem. Robi mi się wstyd, ponieważ boję się byle koszmaru, a świadkiem tego jest Drew. On się niczego nie boi. Dlaczego ze mną musi być inaczej? — Coś się stało? — pyta.
Nie chcę przyznać się do tego, co tak naprawdę wyprowadziło mnie z równowagi. Z tego powodu chowam głowę pod kołdrę i udaję, że wcale się nie boję.
— Skoro, tak. — Andrew wzdycha i zgasza światło.
I prawie zamyka drzwi, zostawiając mnie samą.
— Nie — krzyczę. — Nie zostawiaj mnie samą, proszę.
Nie potrafię zostać sama w ciemnym pokoju. Ten potwór był tak duży! I miał takie ogromne zęby.
Pokój ponownie skąpany jest w świetle. Drew podchodzi do mojego łóżka i przysiada na nim. Tuż koło mnie.
Teraz ta bestia na pewno się nie zjawi.
— Coś ci się śniło, Holi? — Andrew patrzy na mnie w skupieniu, a później uśmiecha się kojąco, ukazując przy tym swoje urocze dołeczki. — Mnie możesz powiedzieć.
— Zostaniesz ze mną na noc? — Nie wiem, czy ta prośba jest właściwa, ale naprawdę się boję. Mój tata śpi, mama też, John tym bardziej. Został mi tylko najlepszy przyjaciel.
— Dobrze, ale pod warunkiem, że powiesz mi co się stało. — Andrew gładzi moje włosy. To naprawdę przyjemne doznanie. Moja mama też zawsze tak robi, gdy czegoś się boję.
Przełykam ślinę, zastanawiając się, czy chłopak mnie wyśmieje. Z drugiej strony wolę już, żeby chwilę był kpiący, aniżeli mnie zostawił samą w tym dużym, ciemnym pomieszczeniu.
— Bo mi się coś śniło, Drew. — Ze skupieniem obserwuję swoje małe paluszki. Andrew z pewnością będzie się śmiał. Czekam tylko na ten moment.
— Co takiego, Holi? — pyta poważnie.
Podnoszę głowę i mrugam tylko oczyma.
— Nie śmiejesz się?
— Z czego? — Nie rozumie.
— No... Jesteś już taki duży. Ty i John niczego się nie boicie. Też bym tak chciała. Mnie przerażają nawet sny.
Dopiero teraz Drew zaczyna się śmiać. Robi mi się odrobinę przykro. Przez chwilę miałam nadzieję, że jednak potraktował mnie poważnie.
— Jesteś głuptaskiem. Koszmary to nie byle co. Ja też czasami boję się swoich snów, naprawdę. Ale nie mogę się do nich przyznać, bo inni chłopcy by się ze mnie śmiali. Jestem pewien, że J ma podobnie.
— Naprawdę?
— W rzeczy samej. — Kiwa na potwierdzenie głową. — A teraz powiedz mi, co takiego ci się przyśniło?
Przytulam do siebie jeszcze mocniej moją przytulankę.
— No... Taki wielki smok. On miał trzy olbrzymie głowy! I był cały czarny! I ział ogniem! A jego łapy były tak wielkie jak dwie twoje dłonie i Johna w dodatku. A przecież sam wiesz jak duzi już jesteście. Ja byłam na wieży i byłam księżniczką i ten smok chciał mnie zjeść i uciekałam. I już prawie miał mnie w swojej paszczy i wtedy się obudziłam — opowiadam z przejęciem.
— Mówiłem ci, że nie powinnaś na noc oglądać takich bajek — zaczyna. — Ale rzeczywiście, to nie jest zwykły sen. To prawdziwy koszmar. — Drew wydaje się rozumieć mój strach.
— Prawda? — Kiwam z uznaniem głową. J na pewno by mnie wyśmiał. Cieszę się, że jest ze mną mój przyjaciel.
— Zaczekaj tu chwilę, zaraz przyjdę. — Znowu zaczynam się bać. Drew chyba to zauważa. — Jest z tobą Pimpek, ja wyjdę tylko na chwilę i zostawię otwarte drzwi na korytarz.
Przytulam się mocniej do mojego misia tak jak nakazał chłopak i czekam. Minuty mijają strasznie wolno i zaczynam się obawiać, czy ten duży potwór nie zaatakował Drew.
Właśnie wtedy chłopak przychodzi do mojego pokoju. W ręce trzyma zabawkowy pistolet i takie śmieszne coś. J mówi na to kaposzony albo kapeszony,a może to się nazywa kapiszonami? Sama nie wiem.
— Po co ci to? — pytam zdziwiona.
— Będziemy strzelać do tego potwora. Może wtedy się odczepi. — Przytakuję głową na jego pomysł. Od zawsze wiedziałam, że Drew potrafi ze wszystkim sobie poradzić. — Zgaszę światło i położę się obok ciebie. Możemy gadać, wtedy ten smok będzie wiedział, gdzie przyjść.
Robimy tak jak rozporządził Drew. Opowiadamy sobie jakieś kawały, robimy do siebie głupie miny, podświetlając twarze latarkami, organizujemy nawet teatrzyk cieni.
— Drew, opowiedz mi bajkę — mówię, ziewając.
Chłopak chwilę milczy.
— Cóż, znam taką jedną. — Odchrząka. — Opowiada o chłopcu, który bardzo polubił pewną dziewczynkę. On chciałby spędzać z nią całe dnie, ale nie jest im to dane. Chłopczyk ma jeszcze przyjaciela i nie może go zostawić. Jednakże dziewczynka bardzo mu się podoba. Jest prawdziwą księżniczką, najpiękniejszą jaką spotkał. Chłopiec pragnie zostać jej najlepszym przyjacielem, a w przyszłości zostać z nią na zawsze. Jednak ona traktuje go jako swojego braciszka i za każdym razem powtarza, że w przyszłości znajdzie innego księcia...
— To bardzo smutna bajka. — Zauważam. — A ta dziewczynka jest głupią gęsią.
— Nie mów tak. Ja ją całkiem lubię. Ona po prostu nie jest na tyle duża, aby zauważyć pewne rzeczy.
Chcę oponować, ale drzwi do pokoju się otwierają. Zaciskam oczy i mimowolnie wtulam się w chłopca obok. Drew strzela. Słychać stłumiony jęk.
— Udało się! — krzyczę zadowolona. — Pokonaliśmy potwora! Teraz już mnie nie obudzi! — Przybijamy sobie piątki.
— Czy was do reszty pokiełbasiło?! Wchodzę jak normalny człowiek do pokoju, jak cywilowany...
— Cywilizowany. — Poprawia Andrew.
— Srata tata — warczy J. — Nie masz innej roboty? Tylko do mnie strzelasz jak debil? W przyjaciela?!
Dopiero teraz rozumiem co się stało. To nie był żaden smok, tylko J. Co ja najlepszego narobiłam?
— J, to nie wina Andrew. To ja się bałam tego smoka, a on chciał mi pomóc. I tak jakoś wyszło.
Mój brat patrzy na mnie jak na kretyna, a później zaczyna się śmiać.
— Oh, mała Holi narobiła w łóżko ze strachu? — Nie dokańcza, bo dostaje z kolejnego pocisku. — Andrew, ogarnij cztery litery, do diaska!
— Nie śmiej się z Holi. Nie powinniśmy wstydzić się koszmarów, bo to dowód na to, że żyjemy — mówi mądrze i mnie przytula, a J patrzy na nas nieodgadnionym wzrokiem.
Naprawdę lubię Andrew.
To wspomnienie dziwnym trafem uwalnia mnie od strachu. Może i tym razem będzie podobnie jak z tym smokiem? Jeśli teraz to Kim spełniała rolę ów potwora, to jestem pewna, że się od niej uwolniłam. Przynajmniej na jakiś czas. Wtedy smok również uciekł i nie zjawił się aż do chwili obecnej.
Próbuję raz jeszcze przyłożyć głowę do poduszki i nie wiedząc kiedy, oddaję się w ramiona Morfeusza.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro