Rozdział 44.
Niedzielny poranek witam szerokim uśmiechem. Wszystko wydaje się o niebo łatwiejsze, gdy Drew z powrotem jest mi bliski.
Teraz optymistycznie myślę o nadchodzącym spektaklu, rekrutacji na studia oraz ogólnie, o mojej, z każdym dniem, coraz bardziej zażyłej relacji z chłopakiem.
Mój doskonały nastrój ulatnia się, gdy tylko spostrzegam, że Harrisona nie ma w domu. Nie wiem nawet, gdzie mogę go szukać i to napawa mnie niepokojem.
Jednakże krótka wiadomość od niego, pozostawiona na stoliku kawowym w salonie, uspokaja mnie.
Z drugiej zaś strony martwi jeszcze bardziej, bo jest niedziela, a on pilnie został wezwany do studia.
Aby zająć czymś myśli, postanawiam wziąć się za coś, co odwróci moją uwagę od chłopaka.
To przerażające, że wystarczyło kilka czułych słów, abym ponownie zamieniła się w tą samą, po uszy zakochaną, nastolatkę.
Przestronna kuchnia jest moim ulubionym miejscem w całej rezydencji Andrew, zaraz po moim olbrzymim łóżku i prywatnej plaży. Postanawiam przygotować zapiekankę z łososiem, szpinakiem i suszonymi pomidorami, bo moje naiwne serce, przez te wszystkie lata, nie pozwoliło mi zapomnieć o tym, co najbardziej lubi jeść mój przyjaciel.
Przygotowanie posiłku nie jest pracochłonne. Harrison posiada cały zapas wszystkich tych produktów w swojej spiżarni.
Szczerze mówiąc, nawet mnie to nie dziwi.
Z ciekawością czytam wszystkie etykietki, przekonując się, że Harrison wspiera rodzimą produkcję.
Nasze małe miasteczko słynie z rybołówstwa, więc łosoś jest oczywiście z tutejszych łowisk.
Ale również inne produkty, te bardziej egzotyczne, pochodzą od producentów, związanych z naszą miejscowością.
Leżymy na łące. Wokół kwitną kwiaty. Słychać szum trawy, targanej lekkim i dającym ukojenie wiatrem.
Wraz z Drew odganiamy się od natrętnych much, które z niemal taką samą zawziętością, chcą dobrać się do naszych drożdżówek.
Tak się cieszę, że udało nam się wyrwać od towarzystwa Diany i Johna.
Lubię ich, ale istnieją takie sprawy, o których mogę rozmawiać tylko z Andrew.
- Twoja mama robi najlepsze łakocie na świecie! – krzyczę rozentuzjazmowana i chichoczę, gdy spostrzegam plamy szkarłatu na policzkach przyjaciela. – Ejże! Pani Stephenie powinna założyć cukiernię! – Moje oczy z ekscytacji zaczynają świecić. – Powinna się nazywać... - myślę chwilę, chcąc znaleźć chwytliwą nazwę. – „Harrisonowe niebo w gębie". Albo nie. To zbyt długie. Może po prostu „Niebo w gębie"? – proponuję. Drew nie reaguje. Trącam go łokciem. – W zasadzie, przepraszam, że o to pytam, ale dlaczego twoja mama nie otworzy firmy? Czy ona lubi sprzątać?- nawiązuję do jej profesji.
Dopiero teraz zyskuję uwagę chłopaka. Jego oczy są smutne i wyglądają jak przetopiona, stara czekolada.
- Może się położymy? Tak dawno nie oglądałem chmur...
Przystaję na jego propozycję i zanim się obejrzę, moja głowa zostaje ulokowana na jego brzuchu. Jest mi tak błogo i przyjemnie, gdy czuję jego ciepło, zapach domowego mydła, które wspólnie wyrabiają państwo Harrisonowie, a także promienie słońca, opatulające moją twarz.
Zamykam oczy, chcąc zachować ten obraz w pamięci na dłużej.
- Wiesz, Holi? – Czuję jego dłoń, bawiącą się moimi włosami. Uśmiecham się, ale on tego nie widzi. – To nie jest takie proste... - Zaczyna mówić cicho, niemal szeptem. Nadwyrężam słuch, aby go usłyszeć. – Moja mama ma talent, ale cierpi na brak możliwości. Prawdę mówiąc, uważam, że to wszystko przez klasy społeczne. Wszyscy dążą teraz do równouprawnienia i wygodniej mówić, że podział już nie istnieje. Ale to fikcja wymyślona na potrzeby owocnych kampanii politycznych.
- Ale dlaczego chociaż nie spróbuje? – drążę dalej.
- My nie mamy pieniędzy... - przyznaje. – Ale... Nie przejmuj się, zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby móc kiedyś zapewnić ci odpowiedni start w życiu. – Na chwilę milknie, by potem kontynuować ze zdwojoną siłą.- Nie rozumiem, dlaczego burmistrz Fray nic z tym nie robi. Bezrobocie się szerzy, ludzie średniej klasy zaczynają ubożeć z powodu redukcji pensji. Wakatów jest dużo, ale przeważnie są już obstawione. Nie wiem, czemu fałszuje statystyki i utrzymuje, że jest lepiej niż w rzeczywistości. Za to go nienawidzę. Gdy dorosnę i miałbym pieniądze... Chciałbym wspierać rodzimy handel. Nie pchałbym się do polityki. Nie chcę być bohaterem, ale pomóc tak wiesz, z ukrycia. Żeby nikt nie musiał mi dziękować. Kupowałbym produkty stąd, wspierając też eksport. I choć w ten sposób pomóc tym wszystkim ludziom, którzy teraz otaczają mnie w sąsiedztwie...
Czasem myślę o tym jak szybko człowiek się rozwija. Jestem cztery lata młodsza od Andrew, nadal chodzę do podstawówki i prawdę mówiąc, niewiele rozumiem z tego, co do mnie mówi.
Ale w życiu się do tego nie przyznam.
Chciałabym być choć w połowie tak mądra jak on.
Andrew jest urodzonym mówcą i nawet jeśli nie do końca pojmuję to, o czym rozprawia, to wierzę w jego piękną opowieść o przyszłym świecie.
Ale to inne słowa przyciągają moją uwagę. Postanawiam niezwłocznie o nie zapytać.
- Dlaczego chciałbyś się kiedyś mną zająć? – Odwracam się nieznacznie, by zobaczyć jego twarz.
Spogląda mi w oczy. Wypowiada słowa, które znowu, pozostawiają w mojej głowie więcej znaków zapytania, aniżeli odpowiedzi:
- Przyjdzie kiedyś taki moment, kiedy będziesz musiała wybrać kogoś, kto pomoże ci się odnaleźć w dorosłym życiu. A ja... Myślę, że jestem odpowiednim kandydatem.
Podskakuję wesoło w kuchni, i pomimo braku talentu, podśpiewuję pod nosem piosenki, lecące w radiu.
Kolejny utwór, a zarazem najwyższy szczebel w liście przebojów, rozpoczyna się kojącymi dźwiękami gitary. Zamieram, gdy słyszę głos mojego przyjaciela.
- Cholera! – syczę, kiedy przez moją nieuwagę, przecinam opuszek palca.
Ale to nie odwraca mojej uwagi. Sprawia jedynie, że jeszcze bardziej zatracam się w dźwiękach, tak doskonale dopasowanych do siebie.
W życiu nie wpadłabym na to, w jaki sposób połączyć malutkie rzeczy w jedną całość, która cieszy ucho swoją prostotą, ale też niezwykłością.
Gdy piosenka się kończy, moje otępienie mija, a ja obiecuję sobie, że jeszcze dziś, nadrobię całą lekturę z dotychczasowej twórczości współlokatora.
Dotychczas nawet nie kusiłam się o to, aby wysłuchać choć jeden jego przebój. Zbyt mocno bałam się otworzenia niezasklepionych ran i wywołania tak dobrze znanego mi bólu.
Kolejny popowy kawałek ponownie wprawia mnie w pogodny nastrój i nie bacząc już na nic, dalej tańczę w kuchni w rytm skocznej melodii.
- Ktoś tu ma dobry humor. – Szybko odwracam się w stronę Kim. Zarzuca swoje idealne czarne włosy za plecy, śmiejąc się przy tym perliście, i nawet w tym momencie, nie odbierając sobie wdzięku. Mimo, że mieszkam z nią pod jednym dachem już od dłuższego czasu, nadal wydaje mi się to nienaturalne. – Zastanawiam się, co musiało wydarzyć się poprzedniej nocy, że jesteś tak pobudzona... - Swoją wyregulowaną brew unosi do góry.
- Odwal się. – Odwracam się w stronę piekarnika, udając, że doglądam mojego popisowego dania. W rzeczywistości, robiąc to, aby na nią nie patrzeć.
- Hej, tygrysico, spokojnie! Też tu mieszkam.
- Niestety – mruczę pod nosem.
Kątem oka rejestruję, że czarnowłosa piękność zasiada na krześle barowym i wystudiowanym ruchem dłoni, sięga po jabłko. Wgryza się w nie jak jakaś wampirzyca, machając przy tym długimi nogami w powietrzu.
- Więc? – pytam w końcu. Niezrozumienie na jej twarzy jest aż nazbyt widoczne. – Po co tu przyszłaś? – uzupełniam.
- Nie jesteś zbyt pokojowo nastawiona. – Uśmiecha się pogodnie. – Poczułam zapach jedzenia , więc przyszłam, licząc na towarzystwo Drew. – Mruga do mnie okiem i obojętnie wzrusza ramionami.
Moje dłonie zaciskają się na marmurowym blacie. Wlepiam wzrok w podłogę, wypominając sobie swoją naiwność.
- Żartowałam przecież – mówi na swoją obronę Kim. Przewracam oczami, zirytowana jej gierkami. – Nie lubisz mnie – zauważa.
Zastanawiam się, czy to odpowiedni czas na konfrontację.
- Dziwisz mi się? – pytam ostrożnie.
Zapiekanka właśnie się piecze i mam chwilę, aby dosiąść się do dziewczyny i porozmawiać normalnie, bez pretensji i uprzedzeń.
- W zasadzie to nie. Ale nie myśl sobie, że będę cię przepraszać.
Kiwam głową jakbym chciała przekonać kogoś, że doskonale rozumiem.
W praktyce jednak jest odwrotnie.
- Dlaczego tak mnie nienawidzisz? – Postanawiam postawić wszystko na jedną kartę. Zadaję, więc pytanie, które nurtuje mnie od dzieciństwa.
Wyćwiczony uśmiech Kim szybko znika, zastąpiony posępną, acz prawdziwą miną. Odkłada jabłko na blat, układając dłonie przed sobą. Myślę, że nie chce, aby cokolwiek odwróciło jej uwagę.
Przez długi czas nie zabiera głosu, aż w końcu tracę nadzieję, na to, że usłyszę od niej słowa wyjaśnienia.
Ale właśnie wtedy, gdy postanawiam zająć ręce czymś innym, Kim wyznaje:
- Bo jesteś tą szczęśliwą dziewczynką, która ma wszystko –Spoglądam na nią jak na idiotkę i dochodzę do wniosku, że jest niereformowalna. Ciekawa jestem, co takiego nadzwyczajnego mam według niej. – Nie patrz tak na mnie – prycha. – Masz kochających się starych. Twoja matka to wariatka... - Widząc moją oburzoną minę, szybko dodaje: - Oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu! Myślisz, że już zapomniałam, jak w przedszkolu przyszła na nasze zajęcia i jako jedyny rodzic była przebrana razem z nami za jakieś śmieszne pszczółki? Wszyscy inni dorośli się wstydzili, że nie wypada, że to śmieszne i co powiedzą inni... A Julie Brown wystrojona jak choinka i zrobiła absolutną furorę...
Przypominam sobie o tym traumatycznym przeżyciu i dziwię się, że ktoś inny mógł to odebrać jako coś odlotowego. Do tej pory obwiniałam mamę za to, że tamtego dnia stałam się pośmiewiskiem całego przedszkola.
Holiday Brown, córka niepoczytalnej pszczoły wariatki.
- Wiesz co w tym czasie robili moi rodzice? – Śmieje się niewesoło. – Matka już dawno nie żyła, bo mój bogaty ojciec wpędził ją do grobu. Pamiętam tylko jej piękną twarz, kiedy ostatni raz trzymała mnie w swoich ramionach i cały czas przepraszała. Ale ja jeszcze nie wiedziałam za co... A ojciec? Najbogatszy przedsiębiorca w tym stanie, który mógł kupić wszystko, tak właśnie robił. Chciał kupić miłość, lojalność, przyjaźń. Nie miał na mnie czasu, ale starał się to wynagrodzić prezentami. Jakiś czas po tamtym przedstawieniu zaczął mnie dotykać i mówić, że tak robi każdy kochający ojciec. To mnie przerażało, ale siedziałam cicho, bo rzeczywiście myślałam, że tak jest...
Skołowana przełykam ślinę i naprawdę nie wiem, co jej odpowiedzieć. Po raz pierwszy czuję się winna, że urodziłam się w kochającej się rodzinie.
W której nie brak miłości, ciepła i zrozumienia.
Kiedy kilkukrotnie obiło mi się o uszy, że Kim jest molestowana, nie wierzyłam w to. Wydawało mi się, że ludzi zamożnych nie mogą dopaść osobiste tragedie.
- Twój ojciec... Przychodził po ciebie co drugi dzień. I zawsze miał przy sobie lodowe cukierki. Kilka razy mnie nimi częstował, ale Kane, ochroniarz mojego ojca, wyrywał mi je z ręki i wmawiał, że tacy ludzie jak twój tata to psychopaci, którzy czyhają na nasz majątek.
Teraz widzę dziewczynę, która nie jest już młoda, piękna i beztroska.
Odnoszę wrażenie, że obnażenie się przede mną z tak długo skrywanych sekretów, dodało jej tysiące lat i odebrało tę wystudiowaną otoczkę nienaganności.
Kim na mnie nie patrzy. Z zaabsorbowaniem obserwuje swoje wypielęgnowane dłonie i mimo, że wygląda na niewzruszoną, ja wiem, że walczy z potrzebą wypłakania się w czyjeś ramię.
- Masz też brata. – Przełyka ślinę i kręci głową. Przez krótką chwilę myślę, że temat Johna przeżywa szczególnie mocno, ale dochodzę do wniosku, że tylko sobie to wmawiam, ze względu na natłok informacji. – Też miałam mieć rodzeństwo... Moja mama poroniła, gdy ojciec ją uderzył. Był zły. Zobaczył, że jego piękna żona, jego trofeum, zostało naruszone przez innego mężczyznę. Tylko ją pocałował. Ale on myślał inaczej. Nigdy mi o tym nie powiedział. Ja po prostu... Znalazłam jej pamiętnik. I czasem go czytam, chcąc, żeby była przy mnie. Robię to w przerwach, kiedy obwiniam ją za to jaką straszliwą egoistką była, zostawiając mnie sam na sam z tym potworem. – Śmieje się histerycznie.
- Kim, ja... Tak mi przykro, że twoje życie nie było choć w połowie tak piękne jak zawsze myślałam, że było – zaczynam niezręcznie. – Ale nie rozumiem, dlaczego przez te wszystkie lata wyładowywałaś na mnie te emocje. Topiłaś mi głowę w toalecie, zabierałaś moje rzeczy, gdy się kąpałam, tak, że później byłam zmuszona wychodzić z szatni niemal nago. Naruszałaś moją intymność... Dręczyłaś mnie, chcąc poprawić swoją kondycję psychiczną...
- Zabrałaś mi Drew – przerywa mi. – Podobał mi się, ale wybrał ciebie. Nie mogłam tego zrozumieć. Wydawało mi się, że taki chłopak jak on, pochodzący z uboższej dzielnicy, nie powinien w ogóle z tobą rozmawiać. Dziwiło mnie, że twoi rodzice zaprzyjaźnili się z Harrisonami. Nigdy nie byliście biedni. Gdy ojciec odkrył, że chodzę za chłopcem, który nie ma pieniędzy, bardzo się wkurzył. Mówił, że przez moją głupotę, rodzinna fortuna przepadnie. Ale nigdy nie mogłam sobie wybaczyć, że wtedy się nie postawiłam i nie spróbowałam zaprzyjaźnić się wcześniej z Drew.
Marszczę w skupieniu brwi i jestem trochę pogubiona w jej historii.
- Poczekaj, kiedy tak właściwie się z nim zaprzyjaźniłaś?
- Drew ci nie mówił? Krótko po tym jak rozpoczął karierę muzyczną, umówił się ze mną. Sam wyszedł z inicjatywą. Ojciec kazał mi za wszelką cenę się do niego zbliżyć. Liczył na połączenie dochodów. Nie chciałam robić tego przez wzgląd na Charlesa, ale bardzo zależało mi na poznaniu chłopca, który tak długo siedział w mojej głowie. To największy paradoks w moim życiu – zbliżyłam się do Harrisona dzięki ingerencji potwora, który wcześniej zabraniał mi nawet z nim rozmawiać.
Kim mówi coś jeszcze, ale nie potrafię się skupić na słowach. Przygnębienie najpierw jedynie mnie liże, a potem obezwładnia w całości.
Tyle razy zastanawiałam się, dlaczego Drew uciął nasz kontakt, krótko przed tym nim stał się sławny. Do tej pory miałam nadzieję, że zrobił to z jakiś ukrytych pobudek. Może chęci ochrony mnie?
Sama nie wiem przed czym.
Przed ludźmi? Światem ? Nim samym?
Teraz niczego nie jestem już pewna.
Dlaczego poszedł do Kim zaraz po tym, gdy kategorycznie urwał kontakt ze mną?
- Nie bądź zazdrosna. – Dziewczyna opacznie interpretuje mój zły nastrój. – Prawdę mówiąc, aktualnie zależy mi na Drew tylko jak na przyjacielu. Niedawno spostrzegłam, że tuż koło niego jest ktoś inny, równie wartościowy i chyba bardziej w moim typie. Nie mam oczywiście na myśli Erica. To głupi goryl, ale będąc z nim, miałam jakieś usprawiedliwienie na częste nieobecności w domu.
Nie mam nastroju na zastanawianie się, kto jest szczęśliwym wybrankiem mojej rówieśniczki. Chyba nawet mnie to nie interesuje.
Cóż, szczerość Kim jest godna podziwu, a moje uczucia względem niej może odrobinę się ociepliły. Mimo wszystko, do zgodny jeszcze daleka droga.
Swąd przypalanej zapiekanki powoduje, że zrywam się z krzesła, aby jak najszybciej wyłączyć piekarnik.
Ale zanim udaje mi się to zrobić, dochodzą do mnie słowa Kim:
- Wiesz, związek z Drew nie jest dla mnie. I myślę, że i ty powoli powinnaś się przyzwyczaić do myśli, że już niedługo będziesz w ogniu kamer. A one są o wiele gorsze niż ja i Eric razem wzięci. – Nie doczekawszy się mojej odpowiedzi, dopowiada: - Zabieram Toma na spacer, a ty może zrób coś zjadliwego na obiad? Umieram z głodu.
Odejdź, macocho.
Pomyślał zrozpaczony Kopciuszek.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro