Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 40.


Słoneczne dni to jeden z ważniejszych powodów, dla których lubię stan, w którym mieszkam. Ciepło i lekka bryza wiejąca od strony zatoki, w dziwny sposób mnie uskrzydlają i dodają energii. Długie wieczory zachęcają do wieczornych spacerów, a ciepła woda i malutkie sklepiki tuż przy molo są nie lada atrakcją dla turystów z różnych zakątków świata.

Tak naprawdę wszystko żyje tu własnym rytmem. W miasteczku można znaleźć, co tylko się zechce. Smażalnie ryb przez cały rok stoją otworem. Plaża to miejsce idealne zarówno dla fanów rannego joggingu, właścicieli psów oraz zwolenników sportów wodnych. Ludzie z ochotą odwiedzają tutejsze kramiki, gdzie mogą znaleźć egzotyczne owoce, daktyle, ale też kolorowe muszle, bransoletki z bursztynu oraz tkaniny z jedwabiu we wszystkich odcieniach tęczy.

Jednakże, największe wrażenie od zawsze budziły we mnie stoiska, znajdujące się najbardziej na uboczu. Nie odznaczają się na tle reszty. Nie są kolorowe i pstrokate, a ludzie, którzy zajmują się ich obsługą są przeważnie ubodzy i prości. 

Już jako dziecko mnie do nich ciągnęło. Lubiłam obserwować z jaką precyzją, wykonują na ciele rysunki z drobnych kropeczek. Coś, co na początku wydaje się nie mieć sensu, ostatecznie osiąga rangę czegoś niesamowitego. 

Niczym ósmy cud świata.

Nasze miasteczko nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Tak naprawdę możemy pochwalić się jedynie zatoką, która dzięki dobrej polityce władz lokalnych, stała się znana nawet za granicą. Z roku na rok cumuje u nas coraz więcej statków, a co za tym idzie, jarmark się rozszerza. To z kolei oznacza, że poziom bezrobocia maleje.

Czasem zdarzają się też dni, kiedy zaczyna padać deszcz. Nad plażą, tuż przy domu Andrew, z łatwością można zaobserwować zachmurzone niebo i pierwsze krople moczące suchy piasek. 

Właśnie to zjawisko mogę obserwować do woli tuż po przebudzeniu. Uwielbiam słoneczne i ciepłe poranki, ale przyglądanie się małym, wilgotnym kroplom na szybie jest urzekająco piękne. Tym bardziej, iż jest to tak niespotykane zjawisko.

Patrzę na to wszystko w skupieniu i chłonę każdą, nawet najdrobniejszą mokrą kropkę. Dużo rozmyślam, poświęcając najwięcej czasu mojej relacji z Andrew.

Od kilku dni zżerają mnie wyrzuty sumienia, ponieważ nadal nie powiedziałam mu o wyjściu z Benem. Wydaje mi się to bardzo nie w porządku. Po pierwsze mieszkam u Harrisona, po drugie udzielił mi poniekąd kredytu zaufania, kiedy wziął niepełnoletnią osobę pod swoją opiekę. Poza tym, nasza przyjaźń dopiero się odradza i każde, nawet najmniejsze nieporozumienie może wszystko przekreślić.

Dociera do mnie, że jestem tchórzem. Najpierw moje niezdrowe stosunki z Kim w liceum i fakt, że nie potrafiłam się jej przeciwstawić. Teraz strach przed przyznaniem się do wyjścia z baletmistrzem. 

Ale czy zajawki tej bojaźliwości nie pojawiły się już wcześniej? Kiedy nie odpyskowałaś Andrew, a jedynie wzięłaś jego słowa do serca, w rezultacie coraz bardziej, pogrążając się w smutku?

Tommy pomrukuje cicho, leżąc na moich kolanach. Głaszcząc go, myślę o tym jak bardzo przeraża Harrisona. Uśmiecham się na tę myśl.

- Co tak śmierdzi? - pyta zmęczony Andrew, już na wstępie, gdy tylko przekracza próg domu.

Wychylam się z kuchni. Jestem ubrana w kuchenny fartuszek i uzbrojona w drewnianą łyżkę - właśnie przygotowywałam obiad.

Andrew spogląda na mnie z nieodgadnioną miną. Przez chwilę wygląda tak jakby chciał coś powiedzieć. Ostatecznie rezygnuje z tego zamiaru i kieruje się do salonu.

Najwidoczniej zmęczenie wzięło górę - dopiero co wrócił z pracy. Martwią mnie jego przekrwione oczy i olbrzymie sińce pod nimi. Mam też ochotę powiedzieć coś Charlesowi  do słuchu. Kazał napisać Harrisonowi nową piosenkę. Podobno ostatnią.

- Jak w studiu? - Patrzę na niego w skupieniu, próbując wyszukać innych niepokojących objawów.

Tak samo jak różni są ludzie, różne są też reakcje na stres.

Nie chcę, aby do naszej relacji powrócił niepokój sprzed kilku lat, kiedy coraz częściej podejrzewałam Andrew  o spożywanie narkotyków.

- Więc? - Próbuję zagadnąć go jeszcze raz.  Czasem zdarzają mu się takie zawieszenia, co skutkuje powtarzaniem jednego pytania średnio kilka razy.

Współlokator siada obok mnie na kanapie, zachowując przyzwoitą odległość. 

A ja, o zgrozo, przyłapuję się na tym, że chciałabym, aby chłopak siedział bliżej. Nie mam jednak odwagi, aby się do niego przysunąć.

- Bez zmian. Najpierw charakterystyka, układanie włosów, makijaż, a później nagrywaliśmy teledysk. - Wzrusza ramionami. - Nic specjalnego - mówi i otwiera piwo, które najwidoczniej nabył w drodze powrotnej do domu. Podziwiam jego praktyczne myślenie, zauważając otwieracz, przyłączony do kluczyków od samochodu. Przykłada butelkę do ust i zaczyna pić jednym haustem. Martwi mnie to, że nawet nie zjadł obiadu, co utwierdza mnie w przekonaniu, iż zaczynam zamieniać się w mamuśkę.

Wzdycham, nie wiedząc, czy powinnam go upomnieć, czy zignorować. Na dobrą sprawę to Andrew jest starszy i to ja u niego pomieszkuję.

- Wiesz o co pytam - wzdycham. - Ostatnimi czasy wyglądasz okropnie. Nie spałeś już dwie noce i nawet nie kłam, że było inaczej. Słyszałam jak śpiewałeś, a kiedy akompaniowałeś na pianinie dostałeś jakiegoś szału i przez kolejną godzinę waliłeś w perkusję, wyklinając Charlesa.

Spodziewam się tego, że zacznie wypierać się moich spostrzeżeń. Jednakże Andrew Harrison nie byłby sobą, gdyby nie zaskoczył mnie swoją reakcją.

- Czujesz to? - Nagle staje się czujny i zaciąga się mocno powietrzem.

- Zaczynam podejrzewać, że zwariowałeś - wypowiadam swoje myśli na głos.

Męczy mnie to, że Andrew nie chce się wygadać. Pod tym względem kobiety mają lepiej. Mężczyźni z kolei wszytko trzymają w sobie, ponieważ duma nie pozwala im na wyżalanie się. W rezultacie albo dadzą komuś po gębie, albo popadną w depresję.

- Nie, naprawdę. Tu coś śmierdzi - upiera się i zaczyna obwąchiwać kanapę. Czuję się naprawdę dziwnie i zaczynam kalkulować na ile to wygłupy, a na ile poważna choroba. Na przykład psychiczna. - O fuj! - Współlokator krzywi twarz i do gorączkowego obwąchiwania dochodzi równie nerwowe obmacywanie kanapy. - Mokro - mruczy pod nosem.

Już chcę mu coś powiedzieć na temat tego, że praca go wykańcza. Być może wygłosić mowę na temat wagi odpoczynku i dać do zrozumienia, że stres i przemęczenie mogą powodować różnego rodzaju urojenia.

Ale wtedy to do mnie dociera. Spoglądam na plamę na kanapie, później namierzam Tommego i uświadamiam sobie, że dzisiaj nie wyprowadziłam go jeszcze na dwór.

Najwidoczniej w Andrew nastąpił podobny proces myślowy, bo teraz oboje patrzymy na winowajcę. Ja z niedowierzaniem i skruchą, Andrew z jawną niechęcią i rozdrażnieniem.

- Mówiłem ci, że ten kundel się na mnie uwziął - gardłowo chrapie.

- Daj spokój. To ja zapomniałam go dziś wyprowadzić. - Spoglądam na niego przepraszająco.

Chłopak jedynie kiwa głową i zanim się obejrzę, podtyka pod moją twarz ciemnoniebieski kocyk.

- Widzisz to? - Potrząsa materiałem. - To mój ulubiony kocyk z dzieciństwa, a ten zabójczy pies na niego nasikał! Na mój ulubiony kocyk - powtarza z niedowierzaniem. - A jakby tego było mało, wzbudza w tobie wyrzuty sumienia... - krztusi.

Mam ochotę przybić piątkę z Tomem, ale powaga sytuacji na to nie pozwala.

Sami wiecie, że z kocyków i pluszaków z dzieciństwa nie należy się śmiać.

***

Po porannej toalecie postanawiam zejść na dół. Deszcz z każdą chwilą przybiera na sile, w pomieszczeniach robi się znacznie ciemniej, a niespokojne fale budzą niepokój. 

Mam nadzieję, że przynajmniej w salonie w jakiś sposób zabiję nudę. Olbrzymi dom Andrew, mimo całej masy pomieszczeń funkcjonalnych, nie umie zapewnić mi rozrywki.

Jakżeby inaczej, myślę, gdy widzę Harrisona skulonego w kłębek na kanapie. Przykryty jest swoim ulubionym kocykiem - po kilkugodzinnych błaganiach i jękach rozpaczy, skapitulowałam i wyprałam go - na którym pani Stephenie, mama Andrew, naszyła malutkie pingwinki. 

Zauważyłam to dopiero przy praniu.

Chłopak ogląda lokalne wiadomości i wydaje się być pochłonięty informacją o spadku populacji sandaczy amerykańskich. Następnie przejęty prezenter mówi o podwyższeniu popytu na jaja ekologiczne. Badania statystyczne przeprowadzone zostały na naszym miejscowym jarmarku. 

Dosiadam się do Andrew, dla ostrożności, zostawiając Tommego w mojej sypialni. Ostatnia wpadka do reszty zniechęciła mojego współlokatora do czworonogów. 

- Chcesz się przykryć? - Głos Andrew przytłumia jego puchowy kocyk z dzieciństwa. Spoglądam na niego z kpiną. - Doceń mój gest. Koc z pingwinami to nie jest rzecz, którą można się dzielić na prawo i lewo. - Nie doczekawszy się mojej reakcji, prycha. - Nie to nie. - Z powrotem odwraca się ku telewizorowi. 

Dopiero po skończonym programie z wiadomościami i prognozie pogody, Harrison odzyskuje zainteresowanie otoczeniem. 

- Pada? - pyta zdziwiony. 

- Od jakiś czterech godzin, dobrze, że zauważyłeś - ironizuję.

- Nie bądź taka złośliwa. - Urażony Andrew odwraca spojrzenie. Robi mi się niewyobrażalnie głupio i już chcę go przeprosić, ale w porę dostrzegam jego uśmieszek. - Żartowałem przecież. - Daje mi sójkę w bok. - To co? Może kakao? Jak za starych dobrych czasów?

Uśmiecham się ze szczęścia, ponieważ Harrison pamięta. Dawniej, gdy padał deszcz zawsze piliśmy ów gorący napój, zajadając się ciasteczkami z czekoladą. Na początku przygotowywała go pani Stephenie, później tajemny przepis odziedziczył jej syn. 

Diana nigdy nie miała drygu do takich rzeczy.

- Tylko, jeśli ty je przygotujesz. - Mrugam okiem.

- Jest! Wygrałem! - krzyczy podekscytowany Drew, układając na planszy małe, białe płytki. 

Jeszcze nie wiem jakie słowo ułożył, ale coraz bardziej się niecierpliwię. Zaczynam nerwowo wykręcać dłonie. W środku mnie kiełkuje nieprzyjemne uczucie porażki.

Andrew Harrison zawsze wygrywa w scrabble.

Niestety.

Dopiero, gdy wszystkie kostki zostają ułożone na planszy możemy zobaczyć słowo, które ułożył Drew.

Bluźnić.

- Jest w ogóle taki wyraz? - marudzi John. Najwidoczniej nie tylko ja jestem rozgoryczona porażką.

- Twoja mama ostatnio tak do ciebie powiedziała, już nie pamiętasz? - Andrew jest urażony. - Kiedy przeklinałeś, ona powiedziała: "J, nie bluźnij mi tu!".

Jego doskonała pamięć zmusza nas do kapitulacji.

Podliczamy wynik.

Andrew zdobywa dwadzieścia pięć punktów w ostatniej zagrywce, łącznie uzyskując ich sto dziewięćdziesiąt.

To o trzy więcej, niż John.

To z kolei oznacza, że niezawodny Drew Harrison znowu musiał wygrać.

- Zagrajmy w scrabble - wypalam, gdy tylko współlokator stawia gorące kubki na stole.

Brązowe tęczówki chłopaka skupiają się na mnie. Jestem skrępowana pod tym czujnym spojrzeniem. Jednocześnie odnoszę wrażenie, że Andrew zadaje nieme pytanie, czy pamiętam.

Uśmiecham się do niego pogodnie, postanawiając, że nie odpowiem mu jednoznacznie.

- Jasne, zaraz je przyniosę - mówi cicho, jakby z wahaniem.

Szuka czegoś w komodzie. Szpera w szufladzie, co rusz czymś szeleszcząc.

Czyżby w szafce pod telewizorem trzymał czekoladę?

Muszę to zweryfikować.

W końcu Harrison znajduje upragnione pudełko. Rozstawia je na stoliczku przy kanapie, rozdaje odpowiednią ilość płytek. 

- Kobiety mają pierwszeństwo. - Puszcza mi  perskie oko, dając w ten sposób do zrozumienia, że mam zaczynać.

Dżentelmen w każdym calu.

Jednakże rozpoczynanie gry nie jest takie proste. Tym bardziej, że do salonu wchodzi Kim Charpentier.

Dziewczyna o dziwo wygląda zwyczajnie - jest bez makijażu, w nieułożonych włosach i piżamie. Pierwszy raz widzę ją w tym wydaniu. Wygląda bardziej... ludzko. Najwidoczniej deszcz wszystkich zatrzymał na dłużej w łóżkach. Taka wersja jej - o zgrozo - wzbudza we mnie sympatię.

- Co robicie? - pyta zaspana. Nie jest wredna, w jej głosie nie pobrzmiewa fałszywość i uprzedzenie.

Andrew właśnie otwiera buzię, aby jej odpowiedzieć.

- Dopiero co zaczynamy grę w scrabble. Może chcesz się dołączyć? - odpowiadam zamiast niego. Tym szczerym pytaniem zadziwiam nawet samą siebie. - Myślę, że tobie tak samo mocno zależy na pokonaniu Andrew - dodaję, gdy widzę, że się waha.

- W sumie, nie mam nic innego do roboty. - Usadawia się na dywanie tuż naprzeciwko.

Chęć rywalizacji to coś, co według mnie, od zawsze pociągało Kim. I proszę, nie pomyliłam się. Najwidoczniej w rodzinie Charpentier każda okazja jest dobra, aby pokonać przeciwnika.

Co jakiś czas spoglądam w okno. Chcę sprawdzić, czy nadal pada. Jednakże to daremny trud. Chyba zanosi się na sztorm, bo fale są coraz większe. Krople na szybach są już tak gęste, że trudno dojrzeć, co dzieje się na zewnątrz.

Początkowo gra nie idzie mi najlepiej. Układam słowa na trzy, góra na cztery literki. W dodatku są to płytki z mniejszą ilością punktów.

Przeciwieństwem do mnie są Kim i Andrew. Mam wrażenie, że główna gra toczy się między tą dwójką.

Dopiero później układam wyraz na ponad dwadzieścia punktów, doganiając ich. Od tej pory los zaczyna mi sprzyjać i idziemy łeb w łeb.

Nasze zasady różnią się poniekąd od klasycznych reguł - gramy w ten sposób, że możemy ustawiać też nazwy własne.

Wraz z upływem czasu, białych płytek w woreczku również ubywa. 

- Proponuję podliczyć punkty. - Podekscytowana Kim już sumuje swoją kolumnę.

Idziemy w jej ślady, ze skupieniem śledząc liczby.

- Sto pięćdziesiąt - mówię.

- Sto osiemdziesiąt - oznajmia z dumą Andrew.

A Kim dodaje:

- Sto pięćdziesiąt dwa. W takim razie, gramy z Holi o drugie miejsce.

Ciemnowłosa dziewczyna nie potrzebuje dużo czasu na ułożenie słowa. Na planszy uplasowała wyraz "ździra", za co otrzymuje piętnaście punktów. Mam ochotę zacząć się śmiać - to jedno słowo doskonale oddaje jej charakter w liceum.

Jednakże dostrzegając płytki na swojej półeczce nie jest już mi tak wesoło. Zostało mi osiem białych kostek. Literki, które nie są punktowane zbyt wysoko.

- No, dalej rudzielcu - pogania mnie Kim. Pierwszy raz nie brzmi to złośliwie, lecz nawet przyjacielsko.

D,r,e,w.

Drew.

Dokładnie w takiej kolejności ustawione są pierwsze cztery literki. Gdy to spostrzegam dociera do mnie pewna zależność. To słowo nie jest wysoko punktowane. Według rankingu scrabble liczy jedynie pięć punktów. Jednakże według osobistej miary uczuć Andrew i moich, osiąga niewyobrażalnie wysoki wynik. 

Drew. Krótkie słowo. To jak zamknięcie wszystkich najlepszych wspomnieć w jednym imieniu. Jak skumulowanie tych uczuć, które są najważniejsze - czułość, opiekuńczość, niepokój, gdy dzieje mi się coś złego.

Wymówienie tego wyrazu jest niczym miód na zranione serce. Wystarczy ten prosty dźwięk, aby dojść do jakiegoś apogeum, przełomu, który pomoże w odzyskaniu dawnych uczuć - nadziei, ufności, że od teraz wszystko będzie dobrze.

Ale to również olbrzymia odpowiedzialność. Na zawsze ponosisz odpowiedzialność, za to, co oswoiłeś*.

Czy jestem gotowa ponieść to ryzyko?

Z niemałym wahaniem układam na planszy to krótkie słowo. Nie wiem jaka będzie reakcja Andrew, moja, czy Kim. Nie wiem, czy dobrze robię.

Odkrywam wyraz i z ciężko kołaczącym sercem spoglądam na Drew.

On rozumie.

Uśmiecha się do mnie, a w jego oczach jest coś takiego, że moje szybko bijące serce raptownie się zatrzymuje. Niesamowita czułość i oddanie. Coś, dzięki czemu wiem, że zrobiłam dobrze. Nie żałuję już niczego.

- Drew? - Kim patrzy na mnie z politowaniem. - Jesteś pewna, że chodzi ci o to słowo? Masz tylko pięć punktów, a zostały ci jeszcze cztery płytki. Może ułożysz coś innego? - pyta, a później najwidoczniej zdaje sobie sprawę, że limit dobroci dla mnie dobiega końca, bo dodaje: - Zresztą, nie moja sprawa. Przynajmniej wygrałam. - Wzrusza ramionami.

Może bym się tym przejęła. Ale moja chwila odosobnienia nadal trwa. Oczy Drew chyba na dobre otrzymały jakiś niesamowity odcień. Tęczówki są tak ciepłe, że powinny parzyć, a mimo to, jest to przyjemny rodzaj gorąca - takie, które daje ukojenie zimą, podczas niesamowitego mrozu.

Można je porównać do gorąca jakie daje kominek, który ogrzewa zimne pomieszczenie, robiąc je bardziej przytulnym. 

Lub do ciepła herbaty, która koi zszargane nerwy.

Drew, to wyraz tylko za pięć punktów. W skali scrabble nie liczy się wcale. To słowo jak każde inne, o dość twardym brzmieniu. Nie wyróżniające się niczym.

Czy jakiś superbohater nosił w ogóle takie imię?

Ale dla mnie ten wyraz jest wyjątkowy. Drzemie w nim niesamowita siła. I wiem, że nawet, jeśli dla innych się nie liczy, mając jedynie pięć punktów, dla mnie jest bezcenne. A jego wartości nie można zliczyć w żadnej materialnej skali.

Bo czy imię miłości można wyrazić w liczbach?

__________________________________________________________________________________________

Wyobraźcie sobie, że ja tu sobie piszę, poprawiam, zaznaczam tekst,żeby coś skorygować i nagle BACH! tekst zniknął...

Nosz zawału prawie dostałam.

Ale na szczęście odkryłam opcję "cofnij!".

Najwidoczniej nie tylko ja czułam, że ten rozdział jest przełomem ;D

Wasza Firefly ♥









Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro