Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 19.


— Gdzie ty mnie właściwie ciągniesz? — pytam lekko przerażona. W zasadzie, bardziej przypomina to pisk. 

Rozglądam się wokół i widzę tylko niezadbane ulice, jakieś rudery, które tak naprawdę, nic nie mają z domu — są porośnięte mchem, okiennice zamknięto na sztaby, a drzwi zabito gwoździami. Gdzieś w oddali pałęta się bezpański pies i to wszystko wygląda irracjonalnie, wśród jasnej poświaty księżyca. 

Przechodzą mnie dreszcze, gdy dostrzegam w środku: połamane krzesła, stoły z brakującymi nogami, a także kanapy z wydartymi siedzeniami. Nawet zegarom brakuje wskazówek. Na bruku walają się stare ulotki.

Jest naprawdę strasznie. Zaczynam wątpić w słuszność mojej decyzji.

Dotychczas nie wiedziałam, że w Nowym Jorku znajdują się takie miejsca. Często przyjeżdżamy tutaj z rodzicami i Johnem przy odrobinie wolnego czasu, ale nasze jednodniowe wypady ograniczają się do Central Parku, przytulnej kawiarni i ewentualnie do Metropolitan Museum of Art.

Przeraża mnie również to, że coraz bardziej oddalamy się od auta. Podczas, gdy ja się przebierałam, Andrew zdecydował się na terenowy samochód. Nie wiedziałam dlaczego i przyznam szczerze, że zbytnio mnie to nie interesowało.

Jednak teraz mam ochotę przywalić sobie w twarz — dlaczego tego nie drążyłam? Przecież to było od początku podejrzane, iż Harrison od tak, zrezygnował ze swojego drogiego, sportowego cacka.

Odwracam się przez ramię i widzę tylko czarny tunel jakim jest ulica. W oddali słychać pijackie śmiechy, a później — może mi się to tylko wydaje — odgłosy bójki. Przechodzą mnie dreszcze. Nie widzę już nawet żwirowanej drogi, gdzie zostawiliśmy auto.

— Ja nigdzie nie idę. — Raptownie przystaję w miejscu i zagryzam z nerwów policzki od środka.

Andrew, idący do tej pory przede mną również się odwraca.

— Daj spokój, Holi. Co ci się znowu nie podoba? — Marszczy w irytacji brwi. Oh, ja już doskonale znam tę minę.

Tak się kolego nie bawimy!

— Co mi się nie podoba? — Histerycznie zaczynam się śmiać. — Ja nawet nie wiem, gdzie my jesteśmy! Chciałeś mi zrobić niespodziankę, fajnie. Ale litości, wywiozłeś mnie w jakieś podejrzane miejsce. Zero cywilizacji! 

Chłopak przygląda mi się z kpiącym uśmieszkiem, a ja mam ochotę mu przywalić. Wiem, że byliśmy kiedyś przyjaciółmi, ale cholipka, nie umiem mu zaufać w takich okolicznościach i w tym dziwnym, podejrzanym miejscu.

— Po pierwsze przestań krzyczeć — nakazuje stanowczym głosem. — Jeszcze ktoś usłyszy i będziemy mieli problemy. — Prycham wymownie na jego słowa i mam ochotę tupnąć nogą. Ze wszystkich sił się powstrzymuję. — Po drugie, myślisz, że cię zgwałcę albo zabiję? — Przybiera kpiący uśmieszek, taki którego nie cierpię. —  Jeśli chciałbym to z tobą zrobić to wystarczy, że zaczekam te kilka miesięcy i sama mi na to pozwolisz, a jeśli chodzi o drugie, to spokojna głowa. W ostatnim czasie przypadły mi do gustu baletnice. — Mruga jednym okiem.

Otwieram już buzię, aby krzyknąć na niego i trochę się wyżyć. Moje nerwy są już tak zszargane, że zaczynają mi drżeć dłonie, a to nie jest dobry znak.

— Czasem po prostu wyłącz myślenie i wrzuć na luz, okej? — Harrison ciągnie mnie za rękę, w tylko sobie znanym kierunku.

Ma bardzo ciepłą dłoń i muszę przyznać, trochę niechętnie, że dodaje mi to otuchy.

Wyłączyć myślenie i wrzucić na luz... Łatwo mówić.

Przymykam na chwilę oczy i próbuję sobie wyobrazić, że jestem w swoim domu, zawinięta w koc i oglądam transmisję z baletu Bolszoj. Według mnie to idealna wizja szczęścia.

— Widzisz? Jesteśmy prawie na miejscu. — Rozglądam się po okolicy i z ulgą dostrzegam nieliczne, świecące latarnie. 

Dochodzimy do jakiegoś wieżowca. Wygląda nowocześnie i przypomina mi trochę miejscówkę biznesmenów. Moje zdziwienie jest ogromne, gdy Andrew zatrzymuje się przed drzwiami i coś majstruje przy zamku.

— Zwariowałeś? — syczę z przerażeniem. — Przecież tu jest wyraźnie napisane: "Czynne od siódmej do czwartej po południu". Zamkną nas, jak nic! Przecież tu są zabezpieczenia, alarmy!

— O zabezpieczenia się nie martw, to już moja działka. — Chichocze pod nosem. Słucham? — O już jest. — Zamek klika, a Andrew ruchem dłoni nakazuje mi wejść. Spełniam jego prośbę, choć jestem tak przerażona, iż nie potrafię tego opisać.

Idziemy przez korytarz wyłożony białym marmurem, w środku jest ładnie i przejrzyście. Przy ścianach stoją wysokie, zielone rośliny, przypominające kształtem palmy, ale dostrzegam też inne krzewy, z dużymi liśćmi. To wszystko oświetlają jasne jarzeniówki.

Czuję się jak intruz, kiedy słyszę swoje kroki na powierzchni. Tym bardziej, że jesteśmy tu sami.

Weszliśmy nielegalnie.

Andrew się włamał.

Ja współdziałałam w złym czynie.

Zamkną mnie w więzieniu, jeszcze przed pełnoletnością.

Kto wie za ile mnie wypuszczą?

I to wszystko przez tego idiotę! Tak mną manipulował... Jakim cudem dałam się wrobić?

Dochodzimy do windy, a Andrew, ku mojemu ogromnemu zdziwieniu, grzebie w donicy. Zaczynam się o niego martwić, naprawdę. Już tak nisko upadł, czy może żadna z dziewczyn nie jest już chętna i Andrew musi popieścić drzewa? Dziwne.

— Jest! Dzisiaj schowali go naprawdę głęboko! — Spoglądam na niego z powątpiewaniem, nie do końca wiedząc, czy ten stan liczy się już jako zaburzenie psychiczne. Harrison zaczyna majtać mi pękiem kluczy przed twarzą.

— Które piętro wybrać? — Zadaję pytanie, zaraz po wejściu do windy. Na cyferblacie widnieją podświetlane na czerwono cyfry, od jeden do siedemdziesiąt dziewięć.

Sama nie wiem, dlaczego to ja wychodzę z inicjatywą zwiedzenia tego miejsca, ale z drugiej strony, skoro i tak mnie zamkną, to lepiej jest coś mieć z życia przed wyrokiem, prawda?

— Numer osiemdziesiąt, moja droga. — Wywracam oczyma na jego nieśmieszny żart. Nie jestem debilem, umiem rozpoznawać cyfry. Już chcę go opieprzyć, ale wtedy chłopak zaczyna stukać w ścianę. Naprawdę jest z nim aż tak źle? — Amare humanum est, humanum ignoscere est. — Co? — Gotowe. — Uśmiecha się z satysfakcją, a na ścianie pojawia się dodatkowo jeszcze jedno piętro. Patrzę na to wszystko w szoku. Tymczasem winda sunie do góry.

— Jak? — Jąkam zdziwiona.

— Później ci wytłumaczę. Przygodę czas zacząć. — Puszcza mi oczko i uśmiecha się najpiękniejszym uśmiechem na świecie. Stop, Holiday. Uśmiech wcale nie jest piękny, jest zwyczajny.

— Co powiedziałeś do tej ściany? — Zadaję nieufnie pytanie. 

— To z łaciny — "Rzeczą ludzką jest kochać, rzeczą ludzką jest przebaczać".

Głośne piknięcie oznajmia koniec podróży. Wychodzimy.

Tutaj klimat jest już nieco inny. Korytarz nie jest już przestronny i nowoczesny, przypomina raczej wnętrze jakiejś fabryki. Na wprost nas są kolejne, jedyne drzwi, całe z metalu i zaczynam szczerze wątpić, czy Andrew wybrał dobre piętro.

— Jesteś pewien, że to tu? — Rozglądam się z powątpiewaniem. Zamiast odpowiedzi, chłopak ciągnie mnie za rękę. Ponownie. To przerażające, ale poniekąd zaczyna mi się to podobać.

— Jasne, byłem tu nie raz. — Nowych wątpliwości nabieram, gdy dostrzegam tabliczkę. 

— Tu napisano, że wstęp jest wzbroniony i teren jest pod napięciem. Ja naprawdę nie wiem, gdzie ty mnie zabrałeś, ale...

— Cicho, Holi. Spróbuj mi zaufać, okej? — Chcę oponować, a zamiast tego z zaciekawieniem oglądam poczynania Andrew. Podchodzi do ów drzwi, puka w nie, najpierw trzy razy, potem dwa, a na koniec ponownie trzy i mówi dwa słowa: — Wingardium Leviosa.

A drzwi unoszą się do góry.

Nie mam pojęcia, co się tutaj dzieje.

Widzę dużą salę. Urządzoną w przepięknym, ciepłym stylu. Na wprost nas, rozciąga się bar z chyba wszystkimi gatunkami alkoholu świata, stoły przykryto białymi obrusami w drobne kwiatki i postawiono na nich świecie. A z sufitu zwisają miliony drobnych, mikroskopijnych lampeczek. W tle leci muzyka z lat 80.

Jestem oczarowana.

— Byłaś kiedyś w speakeasy bar? — Usta Andrew ocierają się o moje ucho, ale teraz nie zwracam na to zbytnio uwagi. To chyba najpiękniejsze miejsce jakie w życiu dane mi było zobaczyć. Kręcę głową, zaprzeczając. — Cóż, w takim razie zapraszam. — Harrison bierze mnie pod ramię i może to wcale nie głupi pomysł, bo z wrażenia nie mogę ustać. Mijamy niemal całą długość sali i zasiadamy na samym końcu, z dala od ludzi, których i tak jest niewiele. Stąd rozlega się fantastyczny widok na, jak mniemam, East River. — Podoba ci się? — Andrew zadaje pytanie, gdy odsuwa mi krzesło. Jestem pod sporym wrażeniem.

— To miejsce jest... WOW. Po prostu brak mi słów. — Przyznaję.

— Witamy w Rajskim Lotosie, w czym mogę pomóc? — Wyrasta przy nas kelnerka, ubrana w czarną sukienkę, obwiązaną białym fartuszkiem. Spoglądam na jej szczupłe, długie nogi i sama nie wiedząc dlaczego, robię się trochę zazdrosna. Odganiam szybko te myśli.

— Dwa razy kąpiel błotna i sztuka galarety w cieście z posypką z tytoniu, Alisho. — Uśmiech Andrew to ten z dołeczkami. Zna jej imię.

Robi się trochę niezręcznie i do końca nie wiem jak powinnam się zachować.

— Nie lubię galaretki i nie lubię tytoniu. — To pierwsze, co przychodzi mi do głowy.

Chłopak zaczyna się śmiać — serdecznie i pogodnie, tak jak kiedyś.

— Spokojnie, kąpiel błotna to tak naprawdę najlepsza gorąca czekolada w Nowym Jorku jak nie w całych Stanach, no może z wyjątkiem tej mojej mamy. — Mruga okiem. Dzisiaj ma naprawdę dobry humor. Jak tak dalej pójdzie, zapomnę o tym, co złe między nami.

— A sztuka galarety w cieście z tytoniem?

— To tak naprawdę szarlotka z cynamonem. Richard, właściciel lokalu, lubi wymyślać specyficzne nazwy. Żeby coś zamówić, musisz przejść wyższy stopień wtajemniczenia. — Andrew wzrusza nieznacznie ramionami. 

Przez chwilę analizuję jego słowa, a później postanawiam zabrać głos:

— To chyba sprawia, że to miejsce jest wyjątkowe...

— Tak, to prawda.

Na tym rozmowa się ucina i nikt nie zabiera głosu, aż do momentu, kiedy Alisha z długimi nogami, nie przynosi naszych zamówień. Życzy nam smacznego, uśmiechając się przy tym głównie do Harrisona. 

Szarlotka rzeczywiście apetycznie pachnie, a woń gorącej czekolady rozbudza moje zmysły.

I brzuch.

— Przeprasza, nic nie jadłam od treningu. — Mamroczę zakłopotana z czerwoną twarzą. Jestem pewna, iż pół lokalu usłyszało to burknięcie.

— Nic nie szkodzi, to ja mogłem wcześniej dopilnować przerwy na jedzenie...

Zaczynamy delektować się naszymi przysmakami, ale przynajmniej cisza nie jest aż tak krępująca jak to czasem między nami bywa.

— Więc... jak dowiedziałeś się o tym miejscu? Dlaczego nazywasz to miejsce speakseasy barem? — pytam z ciekawością.

— Dwa lata temu, podczas spotkania z przyjaciółmi, chociaż nie, to było już po spotkaniu.

Zaczynam się śmiać z powodu jego kiepskiej pamięci.

— Taki młody i już skleroza?

— Bo mi będzie przykro. — Andrew teatralnie chwyta się za serce. — Kontynuując, dwa lata temu, po spotkaniu z przyjaciółmi, miałem już wracać do domu. Pech chciał, że zauważyła mnie jakaś fanka, poprosiła o zdjęcie, ja się zgodziłem. Nie wiedziałem, że za tą jedną fanką będzie cały tłum. Było ich naprawdę dużo! A ja byłem padnięty i chyba lekko skacowany. — Spogląda na mnie z wątpliwością jakby sprawdzał, czy wersja z alkoholem mi przeszkadza.

— Kontynuuj — zachęcam go, bo naprawdę jestem ciekawa finału tej historii. 

— No więc, nie wiedziałem, że na tej lasce się skończy. Powiedziałem coś w stylu, że przepraszam, ale muszę już spadać. Powiedzmy, że te argumenty do nich nie trafiały. — Śmieje się wesoło. To miła odmiana. — Wszedłem w jakieś podejrzane ulice i prawie trafiłem na jakiś podejrzanych typów. Spotkałem wtedy Richarda i mnie tu przyprowadził. To naprawdę spoko koleś. — Jego opowieść chyba dobiegła końca, ale ja jeszcze to analizuję. — O takich miejscach jak te, w ogóle się nie mówi. Nie prowadzą żadnych stron internetowych, nigdzie nie można zdobyć adresu. Możesz się tylko dowiedzieć o takich miejscówkach z ust kogoś, kto takie miejsce już znalazł. To całkiem fajne i stwarza naprawdę świetny klimat. _ Chwilę się nad czymś zastanawia, a potem wypala: — Powinniśmy zamówić jakiś alkohol. Zaraz zawołam Alishę.

— Zwariowałeś?! — Śmieję się z jego głupoty. Andrew spogląda na mnie z niezrozumieniem. — Nie jestem jeszcze pełnoletnia, gamoniu.

— Idea speakeasy barów właśnie dlatego powstała. Wiesz, że wiąże się to z rokiem 1919? Wprowadzono wtedy poprawkę do konstytucji o całkowitym zakazie sprzedaży alkoholu. Ale to może dobrze, że jesteś taka grzeczna. Jak to się mówi, najlepsza kobieta to taka, która na salonach jest damą, a w domu kurtuzaną.

Czy ja powinnam się za to obrazić?

Tak, zdecydowanie.
----------------------------------------------------------------
Miłego weekendu, miśki! 💞💕

Wiecie, że takie miejsca serio istnieją? I kurcze, chciałabym kiedyś tam trafić 😂😂
A Wy? 😯

Nie mam pojęcia, czy rodział pojawi się za tydzień. Ślub brata, sami rozumiecie...

Mam nadzieję, że się nie obrazicie xD

Piosenka na oddanie klimatu. Wiecie trochę James Bond 😍

Do zobaczenia wkrótce!

Wasza Firefly 🐜🐝

  

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro