Rozdział 11.
Tydzień minął na gorączkowych przygotowaniach do upragnionych wczasów. Mama ładowała aparat, szukała odpowiednich obiektywów, a jakby tego było mało, spakowała zarówno tatę jak i siebie.
Ojciec jeszcze pracował — zgodnie z planem, urlop powinien dostać na dzień przed wyjazdem.
John natomiast doprowadzał mnie do szewskiej pasji — co kilka minut przychodził do mojego pokoju i pytał, czy przypadkiem nie widziałam jego ubrań, skarpet i całej masy innych rzeczy.
— Holi, nie widziałaś może mojego telefonu?
A nie mówiłam?
Odkładam na bok mojego laptopa i spoglądam na niego zniesmaczona. Dochodzi godzina jedenasta rano, a on nadal jest w piżamie i w potarganych włosach.
— Wczoraj zostawiłeś go na ławie w salonie.
— Dzięki! — krzyczy już ze schodów.
Wywracam tylko oczyma i wracam do przeglądania transmisji baletu z Teatru Bolszoj.
Cała krzątanina oficjalnie zakończyła się dziś rano.
— Na pewno wszystko zabraliście? — Jeszcze raz się upewniam.
— Miejmy nadzieję. — Mama wzdycha.
— Julie, jeśli zaraz nie wyjedziemy, spóźnimy się na lot. — Tata jest już wyraźnie poddenerwowany.
Nie dziwię się. Do najbliższego lotniska mamy jeszcze ponad godzinę drogi. Zaraz rozpoczną się największe korki i w rezultacie samolot odleci bez mojej rodziny.
— Racja, Drew już na nas czeka.
Na domiar złego odwozi nas właśnie on. Rodzice nie wiedzieli co zrobić z autem, ale na szczęście znalazł się miłosierny Harrison. Wspaniałomyślnie podrzucił pomysł, iż to on nas odwiezie. Podobno w ostatnim czasie nie ma co robić, ponieważ właśnie skończył pracę nad nową płytą.
Wychodzimy na podwórze obładowani walizkami. Andrew pomaga zapakować je do bagażnika.
Dopiero teraz zauważam, w co ubrał się chłopak.
Na dworze jest upalnie. Każdy z nas przyodział się w przewiewne ubrania.
Poza Harrisonem.
Ubrany jest w grubą bluzę. Na jego nosie widnieją okulary przeciwsłoneczne. Nie można powiedzieć, że są modne. Są najzwyczajniej w świecie dziwaczne — różowe z pomarańczowymi szybkami. Pamiętam je — dawniej należały do Diany. Natomiast na głowie spoczywa rybacki kapelusz.
Całość wygląda naprawdę komicznie, więc zaczynam się śmiać.
— Co to ma być? — pytam z kpiną. — Zimno ci?
Urażony Andrew podnosi jedną brew.
Też bym chciała tak umieć.
— To odstraszacz na fanów. Dzisiaj nie mam ochoty na rozdawanie autografów.
Milknę, bo muszę zwrócić mu honor. Rzeczywiście miałby przechlapane — na lotnisku nie mógłby odpędzić się od ludzi.
Podobnie jak ja od komarów, kiedy na plaży robią ognisko.
Tak, wiem — słabe porównanie.
Zajmujemy miejsca w naszym samochodzie. Auto wielkiej gwiazdy nie spełniło egzaminu — co z tego, że sportowe, szybkie i drogie? Mieści zaledwie dwie osoby.
Kiedy spostrzegam, że tata w ślad za mamą i Johnem też zamierza zająć miejsce z tył, zamieram.
— Em, myślę, tato, że lepiej będzie jak usiądziesz z przodu...
— Daj spokój, Holi. — Śmieje się ojciec. — Nie musisz wstydzić się przy nas być z Andrew.
Co proszę?
Robię się cała czerwona. Nienawidzę tendencji do rumienienia się. Tym bardziej, że moje rude włosy jeszcze mocniej uwidaczniają purpurową twarz.
— Nie o to chodzi. — Na szybko wymyślam jakąś wymówkę. — Jak usiądziesz z przodu to będziesz mógł w razie czego pomóc Andrew z samochodem. Wiadomo jak to jest z młodym kierowcą — zero doświadczenia. Poza tym nie zna auta i jeszcze stworzy jakiś wypadek. Czułabym się bezpieczniej, gdybyś usiadł z przodu i kontrolował Andrew. Dobrze wiesz, że ma tendencje do szybkiej jazdy.
Tata trochę powątpiewa.
— Nie przesadzaj, Holiday.
Hrrison spogląda na mnie z politowaniem.
— W zasadzie, Holi może mieć rację — zaczyna moja rodzicielka. — Nie chodzi o to, że jesteś złym kierowcą, Andrew. Ale rzeczywiście nie jechałeś nigdy naszym samochodem i w razie potrzeby, Alan ci pomoże.
Pokonany chłopak wzdycha.
Zgodnie z rozporządzeniem najwyższego szeryfa, czytaj mamy, tata zajmuje miejsce pasażera.
Odjeżdżamy z podjazdu i kierujemy się na północ, w stronę lotniska. Andrew włącza radio i przynajmniej trochę rozluźnia atmosferę.
Każdy jest jakiś zamyślony. Może poza Johnem. To dziecko jest nadpobudliwe i z zafascynowaniem ogląda nawet drzewa.
— Holiday, spójrz! Tamta chmura wygląda zupełnie jak ty, też jest taka gruba.
— Zamknij paszczękę, ptasi móżdżku. — Nienawidzę, gdy ktoś przeszkadza mi w słuchaniu muzyki.
— Ale ja mam rację! O, a tamta wygląda jak prawdziwy smok!
W życiu bym nie powiedziała, że J jest starszy ode mnie.
I to o całe cztery lata.
— Stary, uspokój się. — Andrew spogląda na niego w lusterku, śmiejąc się przy tym głośno. Ach, te dołeczki. — Jeszcze Holi pomyśli, że wszyscy z naszego rocznika są tak głupi jak ty.
— Spadaj, leszczu. — J szczerzy do niego zęby.
Nigdy nie zrozumiem mężczyzn. Obrażają się nawzajem i jeszcze się z tego cieszą.
Ze skupieniem obserwuję rękę Andrew, zmieniającą biegi.
Już drugi raz.
Co się ze mną dzieje?
W tle rozbrzmiewa jakaś wolna, romantyczna ballada. Całkiem ładna, idealnie nadawałaby się do baletu. Pierwszy raz słyszę tę piosenkę, ale już na wstępie zakochuję się w słowach.
Piosenkarz śpiewa o utraconej miłości i o tym, że już nie zdoła jej odzyskać. Jego głos wydaje się być znajomy. Za nic w świecie nie potrafię sobie jednak przypomnieć skąd go kojarzę.
— To nie jest twoja nowa piosenka? — Słowa Johna sprawiają, że zastygam w miejscu.
— Co? Ach tak, ten singiel ma zareklamować najnowszą płytę.
Harrison o dziwo nie przechwala się. Mówi to normalnym tonem, tak jakby była to najzwyklejsza rzecz na świecie.
To miła odmiana.
— A ty, Holi, co sądzisz? — J patrzy na mnie w skupieniu.
— O czym?
— No, o piosence Andrew.
— Cóż... — Przyznać się, czy nie? — Zawsze mogło być lepiej. Takie spokojne tony raczej do ciebie nie pasują. Poza tym, co ty możesz wiedzieć o utraconej miłości?
Natrafiam w lusterku na spojrzenie Andrew i robi mi się trochę głupio. Jego humor znacznie się pogorszył.
Może naprawdę zależało mu na mojej opinii?
Nonsens.
Nie zmienia to jednak faktu, że czuję się źle z tym, iż go okłamałam.
Piosenka jest naprawdę piękna, a słowa trafiają do mojej duszy. Rozumiem to, o czym śpiewa Andrew — sama poniekąd to przeżyłam i cóż, ku mojemu zdziwieniu, każde z uczuć, które opisuje w piosence, pokrywa się z prawdą.
Po ostatniej wymianie zdań, w samochodzie na powrót zapada cisza.
I trwa do momentu, aż dojeżdżamy na lotnisko.
Ponownie wyciągamy wszystkie walizki i kierujemy się do hali odlotów. Już nie mogę się doczekać, aż wyjdę stąd z powrotem. Oczywiście nie chodzi o to, że chcę jak najszybciej pozbyć się rodziców i brata. Co więcej jest mi strasznie smutno, ponieważ po raz pierwszy zostanę sama. Bez nich.
Chodzi jednak o to, iż lotnisko roi się od tłumu pasażerów. Wszyscy są tak zabiegani. Co chwilę ktoś kogoś popycha i w biegu krzyczy przeprosiny. To przytłaczające.
— Pasażerowie lotu do Rzymu proszeni są do punktu odpraw... — Z głośników dochodzi męski głos.
— Zaraz musicie iść — mówię łamliwym głosem.
Zaraz, to się rozpłaczę.
Rodzice wraz z Johnem wzdychają w tym samym momencie i wygląda to naprawdę zabawnie.
Pierwsza podchodzi do mnie mama.
A później przychodzi czas na pożegnanie.
— Uważaj na siebie, kochanie. — Mocno mnie do siebie tuli. Z jej oczu płyną łzy. To najbardziej wrażliwa kobieta jaką znam. Poza mną, oczywiście. — Moja mała córeczka zostanie sama. W głowie mi się to nie mieści. Nie przesadzaj z treningami. W lodówce masz trochę jedzenia, zabierz do Drew. Nie wypada iść z pustymi rękami. Tylko mu się zbyt mocno nie naprzykrzaj. To naprawdę miłe z jego strony, że zgodził się wziąć cię pod swój dach, na tak długi czas...
Przepraszam, co?
— Ale jak to pod swój dach? — Zadaję pytanie w szoku.
— Naprawdę na siebie uważaj, dobrze? Żadnych podejrzanych imprez, zero włóczenia się po nocy, zrozumiano? Andrew — Zwraca się do chłopaka, ignorując moje pytanie. — Pilnuj jej.
— Skarbie, trochę szybciej. — Tata patrzy na nią z politowaniem. — Też chcemy się pożegnać.
Mama z niechęcią się ode mnie odsuwa i przez ten krótki moment wygląda niczym lwica, która pilnuje młodych.
— Uważaj na siebie, Holiday. Żadnych wyskoków. — Ojciec całuje moje czoło. — Nie spoufalaj się zanadto z Drew, dobrze? — Ścisza nieznacznie głos. — Uważaj też na Bena, do tej pory mu nie ufam. To podejrzany typ, spod ciemnej gwiazdy. — Gdy tata nie widzi, przewracam nieznacznie oczyma. — No już, ostatni raz przytul się do staruszka.
Mocno się do niego tulę, a później podchodzę do Johna.
— Znajdź sobie w końcu dziewczynę na tych wakacjach — mówię do niego z powagą. — Tylko w miarę normalną, dobrze? Żadnej powtórki z Ruth, okej? — Grożę mu palcem.
J się śmieje.
— Tak jest, kapitanie! — Salutuje. — Postaraj się nie zabić i jeszcze nie rób sobie dzieciaka. Jesteś jeszcze za młoda na rodzicielstwo. — Nachyla się nieznacznie w moim kierunku. — Chociaż, gdyby ojcem był Drew, nie miałbym nic przeciwko. — Daję mu sójkę w bok. — Żartowałem przecież, mała złośnico. No chodź tutaj.
J mnie przyciąga i mocno do siebie tuli. Śmieję się tylko i zaczynam obawiać, iż zaraz zabraknie mi powietrza.
Z moich oczu wciąż lecą łzy.
— Szerokiej drogi, czy coś. — Patrzę na nich ze smutkiem.
Aktualnie przeklinam najbliższy balet i te głupie próby. Gdyby nie to, mogłabym jechać z nimi. Nie musiałabym zmagać się ze łzami przy pożegnaniu.
— Drew, mogę na słówko? — John na powrót robi się poważny. — A ty laska, nie rycz. Twoje oczy przypominają te u pandy.
— Jasne.
Odchodzą kilka jardów dalej, w ten sposób, iż znajdują się poza zasięgiem naszego słuchu.
Kontrast pomiędzy Johnem, a Andrew jest olbrzymi i zabawny jednocześnie. Mój umięśniony brat wygląda komicznie przy szczupłym Harrisonie.
To nie tak, iż chłopak jest wychudzony — u niego po prostu nie rzucają się w oczy mięśnie. Posturą wciąż przypomina nastolatka.
J coś żywo gestykuluje, a twarz jego towarzysza wykrzywiona jest w niezrozumieniu. Jednakże po chwili się dogadują — mój brat z uznaniem klepie go po ramieniu, a później żegnają się tym śmiesznym, niedźwiedzim uściskiem.
I wracają.
— Mam nadzieję, że dotrzymasz słowa. — Tymi słowami mój brat definitywnie żegna się z Andrew.
Czas na ostatnie uściski mija bardzo szybko.
Moja rodzina odchodzi — mama oczywiście zapłakana, a tata i John, śmiejący się z dwóch wrażliwych kobietek w rodzinie.
Andrew i ja po raz ostatni im machamy. A później znikają nam spoza zasięgu naszego wzroku.
— To, co? Gotowa na najlepsze wakacje twojego życia? — Uśmiech chłopaka mógłby rozświetlić całą Ziemię.
A nie potrafi rozświetlić ciemności w środku mnie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro