Andrew 3.
Weźmie go dzisiaj na wspominki...
Brzdąkam na gitarze melodię do mojej kolejnej piosenki. Nie jest jeszcze dopracowana do końca, ale jestem na dobrej drodze. Myślę, że mój nowy singiel na długo zagości na muzycznych top listach.
To nie tak, że się przechwalam i za każdym razem spodziewam się sukcesu. W stosunku do swojej pracy zawsze jestem krytyczny. Umiem przyznać, że coś jest gniotem, kiedy rzeczywiście tak jest.
W domu panuje cisza. Czasem, naprawdę rzadko, zastanawiam się jakie to uczucie dzielić tak wielki dom z kilkoma osobami. Do czasu tymczasowej przeprowadzki Holi, czułem się tutaj naprawdę samotnie.
A wiadomo jak głupie rzeczy przychodzą do głowy samotnej osobie...
Ponownie przygrywam skomponowaną przeze mnie melodię, nucąc pod nosem ułożone słowa.
Tekst coraz łatwiej przychodzi mi do głowy i nawet nie muszę spoglądać na kartkę. Jestem profesjonalistą – przed każdym koncertem powtarzam słowa o wiele częściej niż kilkukrotnie. A każdy moment, w którym zapominam tekstu jest dla mnie olbrzymią traumą i porażką, która jeszcze przez długi czas mi towarzyszy.
Moje myśli ponownie schodzą na zacisze domu. Sam nie wiem, dlaczego uparłem się na kupno tak wielkiego budynku. Gdy pierwszy raz go zobaczyłem, nie miałem jeszcze dwudziestki.
To dziwne, ale właśnie wtedy pomyślałem sobie, że skoro mam już potrzebne środki, to może lepiej zainwestować w coś, co przysłuży się mojej rodzinie.
I choć byłem wtedy bardzo młody i o wiele głupszy niż teraz, nie miałem wcale na myśli swoich rodziców i siostry.
To zabrzmi surrealistycznie. Wtedy pierwszy raz zamarzyłem o stworzeniu własnej rodziny. Znalezieniu odpowiedniej partnerki, z którą będę mógł się zestarzeć w tym domu. Nasze dzieci, a później prawnuki, ożywiałyby atmosferę radosnymi okrzykami i tchnęłyby życie w tę oddaloną od miasta posiadłość.
Jak szybko o tym pomyślałem, tak szybko zapomniałem.
Moje kolejne partnerki, przelotne romanse, spotkania i randki, które miały być zapowiedzią czegoś poważnego, tak naprawdę jeszcze bardziej mnie pogrążały.
Z każdą kolejną niezobowiązującą relacją, starałem się coraz bardziej stłumić moje uczucia, gdzieś z tył głowy odzywał się jednak głos sumienia. Na wierzch wypływała cała gama prawdziwych emocji. Starałem się to zagłuszyć na różne sposoby, ale zaczęło do mnie docierać, że stworzenie szczęśliwej rodziny nie jest możliwe bez niej.
Najgorsze było jednak to, że nie mogłem jej odzyskać. Sam przekreśliłem naszą zażyłą, choć niezwykle niewinną, relację.
Holiday już wtedy nie bała się wyznać mi, co czuje. Podziwiałem ją za to.
A ty brutalnie stłamsiłeś jej uczucia.
I to by było na tyle, jeśli chodzi o nieobwinianie się.
Kiedy pierwszy raz ją zobaczyłem, gdy byłem jeszcze małym chłopcem, nie sądziłem, że przyjaźń może być tak trudna. Kolorowa i pozytywna, ale momentami naznaczona grubymi bliznami.
John Brown to najlepszy kompan jakiego mogłem sobie wyobrazić. Jest zabawny, rozumie moje żarty, a przede wszystkim, ogląda te same kreskówki, co ja. Poza tym też ma młodszą siostrę, która zmusza go do oglądania ckliwych bajeczek Disneya dla dziewczyn. Tak samo jak ja w skrytości je lubi.
Ale bycie prawdziwym mężczyzną nie jest łatwe. Nie można przyznać od tak, że coś się lubi lub nie. W przeciwnym razie w oczach innych chłopców zostaniesz mięczakiem.
Tak jak już wspominałem, bardzo się cieszę, że poznałem mojego nowego przyjaciela. Dziewczyny są całkiem spoko, ale po odgrywaniu tych głupich teatrzyków cieni, zabawie w dom i bawieniu się lalkami, tęskni się za czymś, co można robić tylko z mężczyznami.
John od początku mi zaimponował. Jako jedyny z całej klasy przyniósł na lekcją prawdziwą kolekcję ołowianych żołnierzyków. Zawsze o takich marzyłem. Jego kolekcja była wprost imponująca.
Trochę się zawstydziłem – na szkolny Dzień Zabawek przyniosłem jedynie starego misia, którego mama zrobiła mi na szydełku. Był już wysłużony i jeśli wierzyć mamie, moja przytulanka pamiętała jeszcze czasy, gdy chodziłem w pieluchach.
Obserwowałem go z boku, wstydząc się do niego podejść. Wokół niego byli inni chłopcy, którzy pasowali do niego o wiele lepiej niż ja. Mieli podobne, tak samo piękne i drogie zabawki.
Patrzyłem tam, myśląc o tym, że chciałbym znaleźć się już w domu. I właśnie wtedy roześmiany wzrok chłopca spoczął na mnie. Zrobiło mi się niewyobrażalnie głupio, więc natychmiast odwróciłem wzrok.
- Siema! Jestem John, ale rodzice mówią na mnie J. – Chłopiec, który właśnie do mnie podszedł, klepie mnie po plechach i uśmiecha się wesoło. – Siostra też, ale tylko dlatego, że jest mała i upierdliwa. – Mruga okiem.
- Serio? Ty też? – Patrzę na niego ze zrozumieniem. – Moja młodsza siostra też lubi mnie wkurzać.
Po przełamaniu pierwszych lodów, zaczynam dostrzegać, że wraz z Johnem mamy o wiele więcej wspólnego niż początkowo zakładałem.
***
- Stary, nie wierzę, że nasze dwie upierdliwe siostry się zakumplowały. – Rechocze J.- Początkowo w to nie wierzyłem, ale, gdy rudzielec cały czas trajkotała o jakiejś Dianie nabrałem podejrzeń. To dość rzadko spotykane imię. Przynajmniej w tym miasteczku. No, nie sądzę bynajmniej, że Holi mogłaby zakumplować się ze starą panną Dianą, wiesz, właścicielką piekarni – szepcze konspiracyjnie. John to niezwykły gaduła, ale lubię to w nim. Ja czasem nie odzywam się wcale, więc przynajmniej nie jest niezręcznie.
- Nigdy nie słyszałem o zdrobnieniu Holi i czy twoja siostra jest ruda? – pytam. Jeszcze nigdy jej nie widziałem, ale dziś pani Brown zaprosiła nas wszystkich do siebie na obiad, gdy tylko usłyszała, że mama musi jechać po sprawunki do innego stanu.
Myślę jednak, że raczej się nie polubimy. Wszystkie dziewczyny w wieku Diany są takie same. Noszą okropne różowe sukienki jak moja siostra, na głowie mają całą masę niepotrzebnych spinek i gadają jedynie o tym, która księżniczka Disneya jest najfajniejsza. A jakby tego było mało, w głowie im tylko miłości.
Czasem się zastanawiam, czy przez ubiór Diany rodzice mogliby zbankrutować. Całe szczęście, że mama umie szyć, w przeciwnym razie jeszcze gorzej byłoby u nas z jedzeniem i podstawowymi środkami potrzebnymi do życia.
John lekceważąco macha dłonią jakby odganiał natrętną muchę.
- Holi to zdrobnienie od Holiday.
Zaczynam się śmiać. Przywykłem do tego, że z Johna niezły żartowniś.
- Nazywasz swoją siostrę świętami?
- Tym razem nie żartuję, rodzice naprawdę tak ją nazwali. Sam nie wiem dlaczego, ale poznałeś moją mamę. Wiesz, że czasem ma dziwne, nie do końca zrozumiałe pomysły.
Kiwam tylko na potwierdzenie głową. Przez resztę drogi nie odzywamy się już do siebie. Moje myśli zaprząta tajemnicza Holi. John nie odpowiedział mi jaki ma kolor włosów, więc to skutecznie zaprząta moje myśli.
Nie może być ruda, decyduję w końcu. Włosy Johna nie mają nic wspólnego z marchewką, zauważam. Jeszcze raz ukradkiem spoglądam na jego głowę, na wypadek, gdyby przez tę krótką chwilę nagle zmieniły swój kolor.
Wciąż mają złoty kolor zboża.
***
Wchodzimy do ładnego i przytulnego domu państwa Brown. Szybko ściągam buty, ponieważ moja mama zawsze mnie na to uczula. A później podnoszę wzrok i nigdzie nie widzę Johna.
- Drew! W salonie! – krzyczy przyjaciel.
Idę tam, nabierając asekuracyjnie powietrza. Poznawanie nowych ludzi od zawsze sprawiało mi trudności.
- John! – Słyszę dziewczęcy głos i choć głupio mi to przyznać, myślę sobie, że jest o wiele bardziej przyjemny dla ucha, niż piski mojej czteroletniej siostry.
- Cześć rudzielcu. – John mierzwi jej włosy. Wyglądam zza ściany, spodziewając się zobaczyć różowego klona mojej siostry.
Wymieniam się z Dianą naszymi powitaniami i krótkim uściskiem, a później rozglądam się po salonie w poszukiwaniu drugiej dziewczyny. Dostrzegam ją schowaną za Johnem.
- Przepraszam cię za nią. – Uśmiecha się przepraszająco. – Holi ma problemy z nawiązywaniem znajomości. No już, rudzielcu, przedstaw się. Ma tylko cztery lata, sam rozumiesz – usprawiedliwia ją.
Jednak moje myśli zaprząta myśl, że Holi ma coś wspólnego ze mną. Diana jest zawsze wygadana i uśmiechnięta, zupełnie jak John. Czyżby jego siostra wraz ze mną była ich przeciwieństwem?
Stoję bezradnie, nie wiedząc, co zrobić. Ciekawość jednak wygrywa, bo po chwili siostra Johna niepewnie wychyla się zza jego nogi.
Rzeczywiście jest ruda. Gdy spogląda na mnie tymi swoimi zabójczymi, zielonymi oczami, a później uśmiecha się zawstydzona, wiem, że dzieje się ze mną coś dziwnego.
Ma oczy w tym samym kolorze co J, a jednak zupełnie inne. Jej świecą jeszcze bardziej i są odrobinę bardziej wyraziste.
Nie muszę nawet z nią rozmawiać, by wiedzieć, że wkrótce stanie się dla mnie kimś ważnym. Wiem też, że będę miał z nią milion wspólnych tematów.
Dowodem na to jest fakt, że Holiday nie ubiera się w różowe sukienki, a na głowie nie ma całej masy kolorowych, niepotrzebnych spinek.
- Jestem Holi – przedstawia się zawstydzona i zaraz chowa się za nogą brata.
Ten wysyła do mnie konspiracyjny uśmieszek.
- Chyba powinieneś się czuć zaszczycony. Holiday nie ma nigdy odwagi przedstawić się osobiście.
Popołudnie mija mi na rozmowie z Johnem i Dianą (która woli jednak towarzystwo swojej przyjaciółki) oraz na ukradkowym obserwowaniu Holiday.
Rude włosy i cała masa piegów też mogą być ładne...
Z zamyślenia wyrywa mnie głośne szczekanie i omal nie przeżywam zawału. Odwracam się szybko w stronę korytarza, ponieważ chcę mieć pewność, że ta bestia nie została ze mną sam na sam.
- Nie uwierzysz! – krzyczy Holi rozpromieniona. –Tommy przez całą godzinę gonił po plaży mewy. Czy on nie jest uroczy? – Śmieje się wesoło i głaszcze tego zapchlonego kundla po pysku.
- Przede wszystkim jest cały mokry - zauważam zgryźliwie, a Holi przewraca oczyma, wiedząc, że podwójnie mnie to zirytuje.
Dziewczyna ściąga mu smycz, a ja nie mogę się powstrzymać od ukradkowego pokazania mu języka.
Niech wie, że mieszka u mnie i jest na mojej łasce!
Wiem, że to nie jest dorosłe zachowanie, ale do cholery! Ten pies jest bardziej przebiegły niż myślałem. Przy Holi gra aniołka, merda ogonem, przymila się i liże ją po twarzy, a gdy nie ma jej w pobliżu, obnaża swoje kły i omal nie połyka mi ręki.
- Poszłam za twoją radą i postanowiłam go wykąpać, prawda Tommy? – Kundel szczeka i znowu zaczyna merdać ogonem. To chyba jedyne, co potrafi. – Do nogi! – krzyczy i woła go do salonu.
Patrzę na niego z jawną niechęcią, czyli tak samo jak on na mnie.
- Zabierz go stąd. Jeszcze pobrudzi mi kanapę – mruczę. Postanawiam zrobić sobie krótką przerwę, więc sięgam do stolika po najnowszą gazetę z lokalnymi wiadomościami.
Holiday nic nie robi z mojej prośby, a kundel to czuje, bo przysiada obok niej z triumfem wymalowanym na pysku.
Wkurza mnie, ponieważ wie, że ma Holi w garści, czy jak kto woli – w łapie. Jakby tego było mało, cała jej uwaga skupiła się nagle na tym pchlarzu, a ja poszedłem w odstawkę. Tyle czasu walczyłem z tym, aby przełamać odgórną barierę i o to, by zdobyć jej zaufanie, a i tak nie udało mi się to do końca.
W przypadku psa wystarczył jeden postój i już zyskał jej sympatię.
- Czy wiesz, że Tommy jest bardzo inteligentnym pieskiem? Umie już zrobić aport i reaguje, gdy mówię do niego: „ łapa". – Pies spogląda na mnie leniwie i podaje ją jej, gdy tylko wypowiada komendę. Tym samym naraża się na jej kolejne okrzyki zachwytu. – Andrew, widziałeś to? – piszczy. – Pięknie, Tommy, jesteś dobrym psiakiem. – Drapie go za uchem.
Przyglądam mu się z przyganą, próbując mu przypomnieć w czyim domu się stołuje i kto jest jego chlebodawcą.
Mam ochotę na niego nawrzeszczeć za tę dwulicowość. Dziś rano, gdy chciałem nakarmić go pomidorem omal nie odgryzł mi ręki.
A przecież pomidory to produkt deficytowy.
- Och, mam dla ciebie świetną wiadomość. – Holi przyklaskuje. Unoszę brew pytająco i wyglądam znad czytanej gazety. – Wiesz, że teraz mam codziennie treningi baletu. Lady d'Arquien ma uczulenie na sierść, to oczywiste, że Tommy nie może tam być ze mną. – Wraz ze wspomnianym osobnikiem robię smutne minki, a ja przeczuwam do czego zmierza. – Zajmiesz się nim, prawda?
Mimo, że się tego spodziewałem, nie umiem powstrzymać przerażonego spojrzenia.
- Wykluczone! –Głęboko oddycham w celu uspokojenia oddechu. – Zapytaj Kim, może się zgodzi.
- Zwariowałeś?! – atakuje mnie. – Przecież ona go otruje.
- Dramatyzujesz – mruczę i wstaję z kanapy, chcąc uwolnić się od dwóch par oczu. I właśnie wtedy pies zeskakuje z kanapy ciągnąc za mojego kapcia. Potykam się i z trudem powstrzymuję siarczyste przekleństwo. Jednak zdaję sobie nagle sprawę, że to może być potrzebny bodziec na pozbycie się tego problemu. – Widziałaś? Prawie mnie ugryzł.
Holiday patrzy na mnie z rozbawieniem.
- Daj spokój, przecież on chce się bawić. Prawda Tommy? – Nie czekając na moją odpowiedź, kontynuuje: - To co? Zaopiekujesz się nim jutro? Proszę. – Przekrzywia głowę tak samo jak jej nowy pupil i patrzą na mnie w skupieniu. Tym razem się nie zgodzę tak szybko. – Pomyśl o tym w ten sposób, że tylko tobie ufam na tyle, aby oddam ci Toma pod chwilową opiekę. - Próbuje połechtać moje ego. Nie daję po sobie poznać, że robi to na mnie jakiekolwiek wrażenie, choć rzeczywiście tak jest. - Chyba się nie boisz, co? Po incydencie z tym kotem boisz się zwierząt? – pyta z błyskiem w oku.
- Ja niczego się nie boję – burczę. – Zostaw go.
Szybko kieruję się w stronę plaży. Chcę być jak najdalej od tego zawziętego skurczybyka, który skutecznie omotał Holi. W życiu się jej nie przyznam, że boję się jakiś tam futrzaków.
Ale czarny kot pani Montgomery już na dobre utkwił w moich koszmarach.
___________________________________________________________________________________
Sekret długiego rozdziału?
Weranda, leżak, słońce :D
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro