Rozdział trzydziesty dziewiąty
Dzień zaczął się wspaniale. W szkole było równie fantastycznie. W szczególności, gdy jakiś palant z drużyny wylał mi zupę na bluzkę i Britt musiała mi pożyczyć jedną z tych swoich zastępczych. Czyli taką, która ledwo pępka mi sięga.
Czuje się w niej co najmniej skrępowana. Chodzenie w takiej poza szkołą mi nie przeszkadza. Ale tutaj, tak i to nawet bardzo. Odnoszę wrażenie, że wszyscy się na mnie gapią. Co z tego, że to nie jest prawdą. Szczęście, że mam jeszcze tylko jedną lekcję i do domu.
Jackson jest na mnie lekko wkurzony za sytuacje z rana, do tego widzę, że gnębi go to, że rano prawie mnie uderzył. Lucas zachowuje się trochę dziwnie. Tak jakby całe to zajście nie miało miejsca. Ale gdy tylko w pobliżu pojawia się mój brat zachowuje się jakoś inaczej. Zresztą obaj są dzisiaj jacyś nie bardzo...
Na samą myśl o wieczornej rozmowie z Ashley robi mi się niedobrze, słabo, czuję wstyd i zażenowanie. Domyślam się, o czym chce rozmawiać. O ile nasze kontakty są dość przyjacielskie i dobre to tych tematów wolałabym z nią nie poruszać. Wydaje mi się, że w szkole wystarczająco mnie uświadomili. Poza tym nie jestem głupim dzieckiem. Jeżeli ona zamierza rozmawiać o tym, co ja myślę. To będzie najdłuższa i najbardziej krepująca rozmowa w moim życiu.
Dzwonek ratuje mnie od słuchania dzisiaj wyjątkowo nudnego ględzenia nauczycielki. W większości przypadków historia jest ciekawą lekcją. Ale dzisiaj kompletnie nie umiem się na niej skupić.
Wychodzę ze szkoły i idę w stronę parkingu. Zatrzymuje się i spoglądam w bok, bo wydaje mi się , że dostrzegłam sylwetkę brata i Rafaela przy jednym z drzew. Nie myliłam się. To oni i żywo o czymś dyskutują. Nagle ten drugi odpycha Jacka i odchodzi. Marszczę brwi i mrużę oczy. Wyglądało to jakby się pokłócili.
- Wszystko w porządku? - pytam Jack'a zajmując miejsce pasażera.
- Wyjątkowo bardzo idealnie - warczy. Ironia i sarkazm w jego głosie nie wróżom nic dobrego.
- O ci się pokłóciliście? - pytam cicho.
- Nie twoja sprawa. Nie wtrącaj nosa w nie swoje życie. Nie interesuje się tym, co ciebie nie dotyczy - podnosi głos. Wytrzeszczam na niego oczy.
- No tu sobie chyba żartujesz - oburzam się. - Jeżeli coś dzieje się w moim życiu od razu musisz wszystko wiedzieć. Dzisiaj rano wkurwiłeś się tylko dlatego, że Lucas był u mnie w pokoju w samych bokserkach. Ja tylko zapytałam, czy wszystko w porządku i o co się pokłóciliście. Mogłeś normalnie powiedzieć, że nie chcesz o tym rozmawiać i by wystarczyło- też podnoszę głos. - A tak poza tym to był u mnie w nocy i został do rana, bo go o to poprosiłam - wrzeszczę i wychodzę z samochodu, zanim zdąży włączyć silnik. Trzaskam mocno drzwiami pojazdu wiedząc, że go to wkurzy.
Szybkim krokiem idę w stronę domu.
Pokonując dwa schodki podestu za jednym razem i naciskam klamkę.
Zostawiam buty w korytarzy i wbiegam schodami na górę. Nie mam teraz ochoty, na towarzystwo kogokolwiek. Nawet Lucasa nie chcę w tym momencie widzieć. W ogóle nikogo płci męskiej nie chcę teraz widzieć. Jackson czasem naprawdę mógłby być milszy.
Jednak z drugiej strony to też nie jego wina. Zdenerwował się, bo pewnie pokłócił się z Rafaelem, a ja byłam pierwszą osobą, która się napatoczyła.
Zresztą mi też często się zdarza na niego powrzeszczeć. Ale to chyba normalne u rodzeństwa. W końcu z kimś muszę się kłócić i kogoś denerwować.
Wzdycham cicho i podnoszę się z łóżka. Podchodzę do szafy i przebieram się w dresy i czarną bokserkę. W tym będzie mi wygodniej. Wrzucam ubrudzoną koszulkę do kosza na pranie i zbiegam po schodach na dół.
- Jackson - wołam wchodząc do kuchni.
- Pojechał gdzieś - w odpowiedzi słyszę głos Chrisa.
- Spoko - odpowiadam i odwracam się na pięcie.
- Kayla - w połowie kroku zatrzymuje mnie głos brata. Odwracam powoli głowę w jego stronę i unoszę brew. - Możemy porozmawiać? - wzdycha.
- Chyba nie mamy o czym - odpowiadam.
- Mamy - łapie mnie za rękę, żeby mnie zatrzymać. - Unikasz mnie odkąd wróciłem. Nie chcesz ze mną rozmawiać. Zachowujesz się jakbyś mnie nienawidziła. Jakbym zepsuł twojego ulubionego misia tak jak w dzieciństwie - śmieje się krótko na wspomnienie tego, jak oderwał głowę mojemu ukochanemu misiowi, a potem byłam na niego zła przez dobry miesiąc. Przeszło mi dopiero jak dostałam nowego.
- Wyjechałeś bez słowa - warczę i wyrywam dłoń z jego uścisku. - Zostawiłeś tylko jakiś jebany liścik. Uciekłeś. Nie pożegnałeś się nawet ze mną. Myślałeś,że kilka słów na papierze i twój podpis wszystko wyjaśnia? - prycham. - A teraz wracasz tak nagle bez zapowiedzi i nawet nie przeprosisz za to, jak się zachowałeś. Czy ty masz w ogóle pojęcie jak bardzo mnie zraniłeś?
Wychodzę szybkim krokiem z kuchni i wchodzę na górę do swojego pokoju. Siadam przy biurku. Kładę na nim ręce, a na rękach opieram czoło i bez celu gapię się w podłogę.
Nie mam ochoty płakać, nie jestem już tak zła. Ale mam za to ochotę krzyczeć. Albo oglądnąć smutny film. Porobić cokolwiek co pozwoli mi na chwilę zapomnieć o wymianie zdań z Chrisem.
Ciągle mnie boli to, że tak wyjechał bez słowa.
- Nie uciekłem od ciebie - drzwi się otwierają i zamykają. Czuje za sobą jego obecność. - Uciekłem od wszystkich innych, ale nie od ciebie. Nie mogłem żyć w domu, w którym ją znalazłem. To bolało, gdy przechodząc obok salonu czy przez niego miałem ją przed oczami.
- Salonie? - pytam ze zdziwieniem.
- Salonie - marszczy brwi. - Czekaj. Ty nadal nie wiesz co się stało. Prawda? - pyta zszokowany.
- Wygląda na to, że nie - kręcę głową. - Tata nie chciał mi nic powiedzieć. Jackson milczał.
- Kayla. Wyjechałem, bo nie mogłem tutaj żyć. Ojciec wszystko zatuszował po tym, jak policja zabrała ciało i pozwoliła posprzątać. My byliśmy wtedy całe trzy dni u ciotki. Ojciec się wszystkim zajął, żebyśmy nie musieli na to patrzeć. Jednak nigdy nie udało mu się usunąć z mojej głowy obrazu jej martwego ciała na podłodze. Nawet po tym, jak wszystko w salonie zostało zmienione czy się przeprowadziliśmy po tym, jak zaręczył się z Ash. Nie mogłem żyć w tym mieście.
- Dlaczego mi nigdy wcześniej o tym nie powiedziałeś? Czemu nie dzwoniłeś? Tęskniłam za tobą. Chris rozumiem cię. Tak mi się przynajmniej wydaje. Ale... ale ja... ja nie potrafię ci jeszcze wybaczyć - przyznaję. - Wyjechałeś zostawiając krótki list. Nie pożegnałeś się nawet ze mną. Przez te kilka lat zadawałam sobie pytanie „dlaczego?". Nie wierzyłam w słowa z listu. Nie byłeś nigdy taki. Codziennie patrzyłam w gwiazdy i zastanawiałem się co robisz i gdzie jesteś. A teraz pojawiasz się nagle z nową rodziną. Jakbyś... jakbyś nas zamienił na kogoś innego.
- Nigdy bym wam tego nie zrobił. Wróciłem, bo poczułem się na to gotów. Camille prosiła, abyśmy was odwiedzili wiedziała czemu uciekłem. Poznałem ją niedługo po przyjeździe do Bostonu. Zakochałem się w niej i jakoś tak wyszło, że zostaliśmy parą. Potem zaszła w ciążę. Cholernie się baliśmy, jej ojciec kazał usunąć dziecko, a matka kategorycznie zakazała tego robić. W końcu zdecydowaliśmy się zaryzykować. Teraz jest już w planowanej ciąży i po porodzie chcemy się pobrać. Ale to nie oznacza, że nie chce mieć z wami nic wspólnego. Kocham was. Was wszystkich.
- Wiem - mówię cicho i przyglądam mu się. Wydaje się szczęśliwy wspominając o swojej narzeczonej.
Na pewno jeszcze wiele czasu minie, zanim się przyzwyczaję do tej sytuacji.
- Wyjeżdżamy w przyszłym tygodniu - dodaje i wstaje z łóżka. - Gdybyś chciała porozmawiać. Możesz śmiało przyjść. Zawsze będziesz moją malutką siostrzyczką, którą uczyłem jeździć na rowerze - uśmiecha się do mnie i czochra mi włosy. - Aha i jeszcze jedno - zatrzymuje się z dłonią na klamce. - Skąd wziął się tutaj rano ten chłopak w bokserkach czy wy...
- Nie - krzyczę przerywając mu,wiedząc co ma na myśli. - Lucas tutaj był, bo go o to poprosiłam.
- Wiesz, nie chce być niemiły, ale wydaje mi się, że was w nocy słyszałem - puszcza mi oczko i wychodzi, a ja oblewam się rumieńcem.
******
Rozdział poprawiła Karolina.
Mam nadzieję, że się podoba.
Tak na rozpoczęcie wakacji jeszcze jeden.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro